„Wierzę, że babcia nad nami czuwa. Najbardziej nad moją córką, która urodziła się w dniu jej śmierci”
„– Mela powiedziała, żebyś się nie martwił… Bo ona się źle czuła już od dawna i tylko czekała, aż ja się urodzę cała i zdrowa. Czekała ze wszystkich sił i jak ja przyszłam, to ona odeszła. Szkoda trochę… Czułem, że coś ściska mnie za gardło”.
- Mateusz, 31 lat
Moi rodzice pracowali za granicą, więc na wychowanie zostałem oddany do babci. Miała na imię Amelia, ale wszyscy w rodzinie mówili do niej Mela. Ja też nigdy inaczej się do niej nie zwracałem. No… raz jeden nazwałem ją babcią, ale smagnęła mnie lekko ścierką przez plecy i powiedziała, że jest za młoda na babcię. Więc i dla mnie zawsze była Melą.
Moje dzieciństwo stanowiło pasmo przygód, wędrówek i beztroskich zabaw. Mela, jako harcerka, wspaniale potrafiła zorganizować nam czas wolny. Chodziliśmy na majówki, jeździliśmy na grzyby, w lecie i w zimie obowiązkowo trzy razy w tygodniu wędrowaliśmy nad morze. Mela mieszkała w ogromnym domu pod Gdańskiem i od rana do nocy urządzała zabawy połączone z nieustannym sprzątaniem, gotowaniem, wycieraniem kurzy i trzepaniem dywanów. Sobie poświęcała tylko piętnaście minut dziennie, kiedy rano zaplatała włosy w dwa staromodne warkocze, a potem robiła z nich dwa koki po obu stronach głowy.
Bałem się o obie
Kiedy w liceum poznałem Krysię, w której zakochałem się na zabój, przedstawiłem ją oczywiście Meli. Całe studia prawnicze byliśmy z Krysią parą, a po dyplomie pobraliśmy się i zamieszkaliśmy we troje, bo Mela nawet słyszeć nie chciała o innym rozwiązaniu. Rok później wydarzyły się naraz dwie rzeczy: okropna i wspaniała. Mam wrażenie, że istnieje w naturze jakiś durny wymóg równowagi sił. Mela dostała wylewu, a Krysia zaszła w ciążę. I choć pozornie nic tych wydarzeń nie łączyło, to sam je jakoś w podświadomości ze sobą wiązałem.
Przez kilka miesięcy żyłem jak w transie. Ciąża przebiegała z komplikacjami i Krysia trafiła do szpitala; Mela już tam leżała. Drżałem z niepokoju o obie „moje dziewczyny” – jak je w myślach nazywałem. A właściwie… o trzy, bo USG nie pozostawiało wątpliwości: będę mieć córkę. O ile oczywiście… Tfu, tfu, tfu!!! Mała Amelia urodziła się miesiąc przed terminem, ale poród, o dziwo, przebiegł spokojnie i w miarę szybko. Dlatego miałem jeszcze siłę i energię, żeby – zostawiając śpiącą z wyczerpania Krysię i słodko drzemiącą Amelkę – odwiedzić Melę. Nie liczyłem na wiele, bo leżała już wtedy na OIOM-ie i była nieprzytomna od ponad czterech miesięcy. Ale jakby wiedziała!
Ocknęła się, gdy usiadłem przy jej łóżku. Jej spojrzenie mówiło wszystko.
Zobacz także
– Amelka, waży prawie dwa dziewięćset – mówiłem prędko i trochę chaotycznie, bojąc się, że nie zdążę. – Apgar dziesięć, choć ma niedowagę malutką, ale to o miesiąc za wcześnie…
– Dla mnie w sam raz – szepnęła cichutko Mela i… odeszła.
Córka czuła więcej
Kiedy nasza córeczka, Amelka skończyła cztery lata, uznaliśmy wspólnie z Krysią, że jest już na tyle duża, żeby mogła pójść z nami na cmentarz. O Meli słyszała od nas tyle przeróżnych opowieści, że wprost nie mogła się doczekać tej wizyty. A ja z kolei… czułem jakieś dziwne wyrzuty sumienia, bo cały czas żyłem w przeświadczeniu, że to wiadomość o ciąży doprowadziła Melę do wylewu i że to wszystko moja wina. I dlatego najnormalniej w świecie bałem się tej pierwszej wizyty Amelki; a konkretniej bałem się moich odczuć z nią związanych.
Tuż za bramą cmentarza Amelka wzięła nas oboje za ręce i powiedziała:
– Chodźmy, ja was zaprowadzę.
– Skarbie, ale przecież ty nie wiesz, gdzie trzeba iść – zdziwiła się Krysia.
– Wiem. Chodźcie prędko, bo Mela już na nas czeka! – zawołała i zaczęła nas ciągnąć. O dziwo – w dobrym kierunku.
Nie umiałem tego wyjaśnić
Droga do kwatery wcale nie była taka prosta, bo wiekowy cmentarz składał się z dwóch części, a grób Meli znajdował się w tej drugiej, bardziej odległej. Ale Amelka nie wahała się ani przez chwilę i szła… najkrótszą drogą, prosto do celu!
– Amelko, słonko, a skąd ty znasz drogę? – wysapała lekko zziajana Krysia.
Córka zerknęła na nią dziwnie, a potem pokazała rączką przed siebie i oznajmiła:
– Mela mi pokazuje.
Stanąłem jak wryty i spojrzałem przed siebie. Nie widziałem nikogo na drodze, ani na sąsiednich alejkach.
– Amelko… czy jesteś pewna? – zapytałem głuchym głosem.
– No jasne! – burknęła lekko urażona. – Chodźcie, to już niedaleko, o tam, przy tamtej brzózce…
Nie wiedziałem, jak to możliwe, ale czteroletnia córeczka zaprowadziła nas prosto na grób Meli. Choć nigdy wcześniej tu nie była i nikt nigdy nie mówił jej, jak tu trafić! Patrzyliśmy z Krysią na siebie i… milczeliśmy. No bo co tu można powiedzieć? Jakieś przeczucie, szósty zmysł, doprowadziły ją dokładnie tutaj? Nauka zna takie przypadki. Może nie dokładnie takie – ale przecież wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć! Kucnąłem.
To było niewiarygodne
– Amelko, powiedz, czy ktoś tu jest oprócz nas?
– Pewnie!
– A jak wygląda?
Amelka uniosła główkę nieco w górę, ale nie patrzyła bardzo wysoko, tylko jakoś tak… mniej więcej nad mogiłę.
– Ma takie śmieszne palto… – zaczęła mówić – i ma beret, taki fajny granatowy… i… i ma takie te… – tu zaczęła kreślić obiema rączkami duże kółka powyżej swoich uszu – takie z włosów, zaplecione warkocze i tak zawinięte, ale nie wiem, co to jest… Co? – rzuciła mała niespodziewanie nieco głośniej i w kierunku grobu, a potem dodała z uśmiechem i wielce tajemniczą miną: – Aha. To są koki.
Krysia przysiadła na ławeczce obok alejki i przez dłuższą chwilę wpatrywała się to we mnie, to w Amelkę, to w miejsce, które dziewczynka wskazywała. Ja też usiadłem, na ziemi. Z wrażenia… Amelka bardzo dokładnie opisała Melę w jej stroju – jak to go nazywała? – aha, „kościelnym”. Ów dziwny płaszcz to był bardzo elegancki i szykowny prochowiec z Londynu, prezent od moich rodziców. Berety Mela nosiła, od kiedy pamiętam, bo twierdziła, że dziewczyny w harcerstwie nie chodzą z gołą głową, żeby mieć do czego salutować.
– Amelko – powiedziałem cicho – czy ty wiesz, że właśnie tak wyglądała Mela?
– Wiem. Przecież ją widzę – odparła całkiem spokojnie.
– I nie boisz się?
– Czego? Przecież to twoja babcia.
– No, bo… Mela nie żyje. Zmarła w dniu, w którym się urodziłaś…
– Co? – Amelka nagle znów podniosła głos. – Aha, dobrze… Mela powiedziała, żebyś się nie martwił… Bo ona się źle czuła już od dawna i tylko czekała, aż ja się urodzę cała i zdrowa. Czekała ze wszystkich sił i jak ja przyszłam, to ona poszła. Szkoda trochę…
Wierzyłem jej
Czułem, że coś ściska mnie za gardło. Strach? Wzruszenie? Ulga? Krysia siedziała blada jak ściana. Wstałem i podszedłem do niej.
– Boisz się? – zapytałem.
– A jeśli… jeśli ona widzi ducha Meli? – odszepnęła.
– Jeśli? Widzi na pewno…
– A ty się nie boisz?
– Przecież to Mela, czego mam się bać?
Podszedłem do grobu, położyłem na marmurowej płycie świeżą wiązankę, wziąłem Amelkę za rączkę, objąłem Krysię ramieniem i powoli ruszyliśmy do wyjścia z cmentarza. Mała po kilku krokach odwróciła się, jakby ktoś ją zawołał.
– Co? – odkrzyknęła. – Aha. Mela mówi, że mamy iść jeszcze nad morze i sobie popatrzeć, bo ona stąd go nie widzi.
I poszliśmy jeszcze nad morze... Czy moja córeczka rozmawiała z duchem? Jestem pewien, że tak.
Wiedziałem, że babcia na pewno ma nas w opiece i patrzy na nas z góry, by nie działa się nam żadna krzywda. W życiu jednak do głowy by mi nie przyszło, że jej troska może mieć taki wymiar i że tak bardzo odczuje to moja córka.