„Wierzyłam, że zmarły dziadek chroni mnie od złego. Żyłam na krawędzi, aż doszło do tragedii i musiałam ponieść karę”
„– Wie pani, że tutaj nie wolno jeździć poza trasami? I że ogłoszono alarm lawinowy? – przytaknęłam. – I wie pani, że grozi pani wysoka grzywna? I że dwaj pani koledzy nie żyją? I że to pani jest winna, choć pewnie nie trafi pani przed sąd. W końcu nie zaciągnęła ich tu pani siłą… Ale i tak wszyscy wiemy, że ma ich pani na sumieniu”.
- Maja, 24 lata
Nieważne, co powtarzała mi mama. Ja wiem swoje. Pamiętam dziadka doskonale – chociaż zmarł, jak miałam cztery lata. Co więcej, później spotkaliśmy się jeszcze wiele razy… Gdy jako dziecko powtarzałam, że pamiętam dziadka Tadka, zawsze mi się obrywało:
– Przestań zmyślać!
A jednak… Mam przed oczami taką scenę: ja w wianku z kwiatów z krepiny stoję na środku pokoju i chowam się za wysokim, starannie ubranym starszym panem. Pan opiera się na eleganckiej lasce ze srebrną główką. To mój dziadek Tadek.
Nikt mi nie wierzył
Mama mi wmawiała, że widziałam to na zdjęciu albo mi opowiadali. Ale na żadnym zdjęciu z tego okresu nie mam na głowie takiego wianka. Ponieważ nikt mi nie wierzył, przestałam o tym mówić. Kiedyś, gdy miałam 12 lat, siedziałam z moją chrzestną.
– Popatrz, jakie mam kolorowe palce. To od tych ozdób z krepiny, dekorowałam dziś z dziećmi klasę na bal – zauważyła.
– Z krepiny? A robiłaś kiedyś takie wianki z krepinowymi kwiatkami? – zapytałam.
– Jasne, na wszystkie przedszkolne bale – potwierdziła. – Moje córki je uwielbiały. Tobie też kiedyś taki zrobiłam, na bal w maluchach. Nie pamiętasz, byłaś za mała. Ale tak ci się spodobał, że nie chciałaś go zdjąć i biegałaś w nim po domu cały dzień.
A więc miałam rację! Pamiętam dziadka. I na pewno te wszystkie chwile, w których był przy mnie także później, to nie wytwór mojej wybujałej wyobraźni. Bo nikomu o tym nigdy nie wspominałam – ale wiele razy czułam, że dziadek jest przy mnie i mi pomaga.
Byłam pewna, że to dziadek
Taki obrazek: pierwszy dzień szkoły, mama doprowadza mnie pod drzwi klasy i biegnie do pracy. Stoję sama na korytarzu z wielkim pomarańczowym tornistrem na plecach i płaczę. Ze strachu. Nie mam odwagi nacisnąć klamki i wejść do środka. Boję się dzieci, nauczycielki. I nagle tuż obok mnie staje dziadek Tadek. Ociera mi łzy wielką kraciastą chustką do nosa, bierze za rękę i wchodzimy razem do klasy. Siadam w ławce i macham mu na pożegnanie. Wszyscy patrzą zdziwieni, nauczycielka pyta, czy chcę coś powiedzieć. Czerwona jak burak bąkam, że nie. Już wiem, że dziadka widziałam tylko ja.
Cztery lata później na obozie harcerskim wyskakuję z dziewczynami z ciężarówki i jak idiotka, w ogóle nie patrząc – wybiegam zza niej na jezdnię. Słyszę wrzask koleżanek i nagle czyjaś silna ręka łapie mnie za ramię i odciąga gwałtownie w tył. Tuż przed nosem przejeżdża mi rozpędzony polonez. Patrzę w bok i widzę dziadka, który grozi mi palcem.
– Przepraszam – szepczę cichutko.
Otaczają mnie koleżanki. Jedna mówi:
– Dobrze, że nas usłyszałaś. Choć jakim cudem rzuciłaś się tak do tyłu…
Dziękuję im za ostrzeżenie i mówię, że sama nie wiem, jak to zrobiłam.
– Grunt, że wszystko się dobrze skończyło. Nie mówmy o tym nikomu, bo mi wstyd – kończę, bo przecież nie mogę im powiedzieć prawdy.
Dzieciństwo miałam raczej sielskie, dramatycznych zdarzeń w nim niedużo. Więc dziadek nie miał wiele do roboty. Na jakiś czas o nim zapomniałam.
Pojawiał się, by mnie chronić
Pojawił się znowu, gdy byłam w trzeciej klasie ogólniaka. Zaczęły się „osiemnastki”. Ewa swoją urządzała na działce. Ktoś przyniósł wódkę. Po raz pierwszy w życiu piłam drinki… No i stało się. Upiłam się tak, że nie trzymałam się na nogach. Od jakiegoś czasu przy ognisku oprócz kolegów z klasy bawiło się też kilku miejscowych. Zobaczyli imprezę i wpadli. Starsi od nas o jakieś 4, 5 lat. Zaczęli się przystawiać i to dość napastliwie. Chciałam krzyczeć, ale spocona dłoń jednego z napastników mocno zaciskała mi usta. Wpadłam w panikę. Zamknęłam oczy…
Nagle poczułam, że nikt mnie już nie trzyma. Spojrzałam, i zobaczyłam jednego z napastników leżącego na trawie i trzymającego się za kolano. Dwóch pozostałych właśnie znikało za płotem. Nieopodal stał dziadek i wycierał srebrną gałkę na końcu swojej laski. Pokręcił głową, znowu pogroził mi palcem i zniknął.
Tamtej nocy uwierzyłam, że mogę robić, co chcę, bo nic złego mnie nie spotka. Łażenie po parapetach, po balustradach na wiaduktach, jeżdżenie samochodem 180 kilometrów na godzinę leśną drogą… Jakiekolwiek szaleństwo przyjdzie wam do głowy – ja to na pewno robiłam. Zazwyczaj mi się udawało, czasem pomagał dziadek i zawsze groził mi palcem.
Na studiach miałam opinię kompletnej wariatki. Podziwiali mnie, ale trochę też się mnie bali. Nikt nie chciał płynąć ze mną kajakiem na spływie albo jechać prowadzonym przeze mnie autem. Ale zawsze znajdowali się nowi znajomi – i dawali się namówić na kolejne szaleństwo.
W końcu musiało dojść do tragedii
Byliśmy na nartach. Szalała śnieżyca. Nawet na wyznaczonych trasach narciarzy jak na lekarstwo – wszyscy siedzieli w knajpach i czekali, aż się przejaśni. A ja? Nudziło mi się.
– Idę pojeździć poza trasami – oświadczyłam. – Ktoś ma ochotę się zabawić? Czy same z was piecuchy?
Czterech chłopaków z naszej grupy podjęło wyzwanie. Śnieg walił, narty się zapadały. Dotarliśmy nad urwisko. Dziarsko ruszyłam pierwsza, chłopaki za mną. Nagle usłyszeliśmy huk.
– Lawina! – wrzasnął któryś. – Chodu!
Nawet nie próbowałam. Wiedziałam, że nic mi nie będzie. I nagle dotarło do mnie, co zrobiłam. Dziadek nie uratuje wszystkich, nie da rady. Wyciągnie tylko mnie. Jeśli nie przeżyją – to będzie moja wina. Tylko i wyłącznie moja… Gdy już zostałam wyciągnięta z masy śniegu, która przewaliła się z góry na dół – rozejrzałam się. Kilkadziesiąt metrów dalej dostrzegłam Romka – trzymał się drzewa i patrzył na mnie. Trzech pozostałych nie było widać. Usiadłam na śniegu i zaczęłam płakać. W końcu zjawiła się pomoc. Ratownicy przeszukiwali lawinisko.
Romek nie podchodził do mnie. Bardzo poruszony coś tłumaczył policjantom. Machał rękami i pokazywał na mnie. Jeden z policjantów z niedowierzaniem kręcił głową, w końcu ruszył w moim kierunku:
– Ta wyprawa to był pani pomysł? – zapytał.
Nie miałam nic na swoją obronę
Skinęłam głową.
– Wie pani, że tutaj nie wolno jeździć poza trasami? I że ogłoszono alarm lawinowy? – przytaknęłam. – I wie pani, że grozi pani wysoka grzywna? I że dwaj pani koledzy nie żyją? I że to pani jest winna, choć pewnie nie trafi pani przed sąd. W końcu nie zaciągnęła ich tu pani siłą… Ale i tak wszyscy wiemy, że ma ich pani na sumieniu. Jak pani się wydostała spod tej lawiny? Pani kolega opowiada jakąś nieprawdopodobną historię. Ale jego też nieźle skotłowało, zgubił kask. Ech, zresztą jakie to ma znaczenie…
Policjant spisał moje dane, zeznania i poszedł. Ratownicy upewnili się, że nic mi nie jest, po czym odesłali mnie skuterem śnieżnym na dół. Ciągle byłam w szoku. W hotelu czekali znajomi. Romek dotarł tam jako pierwszy. Gdy do holu weszłam ja – nagle wszyscy umilkli. Popatrzyli na mnie bardzo dziwnie. Nikt nie zapytał, czy nic mi nie jest. Wiedziałam, że winią mnie za śmierć tej dwójki. I że na pewno Romek opowiedział im, co widział… Nie mam pojęcia, jak to wyglądało. Ale na pewno trudno uwierzyć, że ktoś spod lawiny wydostaje się, wylatując z impetem nad warstwę śniegu. A jakoś tak to się odbyło.
Zapłaciłam gigantyczną grzywnę. Dostałam dożywotni zakaz przyjeżdżania do tego ośrodka. Miałam dwie sprawy z powództwa cywilnego rodzin zmarłych kolegów. Skończyło się na wielkich odszkodowaniach z mojego OC – na szczęście wyjazd był organizowany przez uczelnię i ubezpieczeni zostaliśmy z automatu. Sama nigdy się nie ubezpieczałam – bo i po co…
Wreszcie się opamiętałam
Dziadkowi nie daję już pretekstów do ratowania mnie z opresji. Skończyłam ze sportami ekstremalnymi i szaleństwami. Ale poczucie winy już mnie nie opuści. Próbuję odpokutować, być przydatna. Od kilku miesięcy pracuję jako wolontariuszka w hospicjum. Na początku myślałam, że nie wytrzymam. Po każdym dyżurze płakałam całą noc. Próba rozmowy z chorym dzieckiem też kończyła się płaczem.
– Musisz się opanować, albo nic nam tu po tobie. Ci ludzie nie potrzebują płaczek, a wsparcia – postawiła mi ultimatum szefowa hospicjum.
I znowu z pomocą przyszedł mi dziadek. Tej nocy siedziałam przy staruszce od lat cierpiącej na alzheimera. Dawno nikt jej nie odwiedzał. Trzymałam ją za rękę i głaskałam po głowie. Czułam, że nadchodzi koniec. Z trudem powstrzymywałam płacz. I wtedy poczułam na ramieniu jego dotyk. Uśmiechnął się do mnie, wziął panią Janinę za drugą rękę i coś jej wyszeptał do ucha. Uśmiechnęła się łagodnie i westchnęła po raz ostatni. Na pożegnanie dziadek mrugnął do mnie porozumiewawczo.
Nikomu o tym nie mówię, ale zawsze, gdy nadchodzi ten moment – w pokoju pojawia się mój anioł stróż. Wiem, że umierający też go widzą – zawsze się uśmiechają i ich twarz łagodnieje. I wiem, że kiedyś, gdy przyjdzie moja kolej – dziadek weźmie mnie za rękę i zabierze po cichu na drugą stronę.