Reklama

Zawsze miałam słabość do grudnia – zapach mandarynek, świerkowe gałązki i światełka migające w oknach. Mimo że życie nie szczędziło mi rozczarowań, ten jeden miesiąc sprawiał, że wierzyłam, że wszystko może być inaczej. Do zeszłego roku. Wtedy coś się we mnie zmieniło. Coś, czego nie potrafię już cofnąć. Wigilia, która miała być jak co roku – z kolędami w tle i aromatycznym barszczem z uszkami – okazała się czymś zupełnie innym. A może wreszcie przestałam wierzyć w ten spektakl? Nie wiem. Wiem tylko, że wtedy u teściowej wszystko się posypało. A ja – po raz pierwszy – nie zamierzam tego już naprawiać.

Wbiła mi szpilę

Przyszliśmy ostatni. Teściowa już zerkała przez firankę, a jej mina mówiła więcej niż słowa: „Znowu spóźnieni. Jak zwykle wy”. Zdjęłam kurtkę i uśmiechnęłam się sztucznie.

– No nareszcie – powiedziała, jakbyśmy stali godzinę pod drzwiami. – Barszcz już wystygł. Wszyscy na was czekają.

– To może trzeba było zacząć bez nas – odpowiedziałam cicho, ale wystarczająco głośno, by usłyszała.

Mąż mnie szturchnął w bok.

– Kochanie, proszę cię – wysyczał. – Tylko dziś. Postaraj się tylko przez trzy godziny...

– Udawać? – dokończyłam, patrząc mu prosto w oczy. – Spokojnie, umiem. Przecież to nasza rodzinna tradycja, nie?

Na stole wszystko wyglądało jak z reklamy: karp w galarecie, pierogi, kutia, uszka. Wszystko perfekcyjne. Szwagierka opowiadała właśnie o nowym samochodzie, teść co chwilę parskał śmiechem, jakby słyszał największy dowcip świata, a ja siedziałam i żułam śledzia, jakby miał mi uratować życie.

– I jak tam wnusia? – spytała nagle teściowa z udawanym zainteresowaniem. – Nadal taka… żywiołowa?

– Tak, ma energię po tacie – odparłam i spojrzałam na męża, który już udawał, że czyści okulary.

– Oby nie była taka jak jej matka – mruknęła pod nosem szwagierka. Za cicho, żeby oficjalnie się oburzyć, ale dość głośno, żebym usłyszała.

Wzięłam głęboki oddech. Wstałam od stołu i poszłam do łazienki. Potrzebowałam pobyć chwilę w samotności. Choćby na pięć minut.

Nie miałam już cierpliwości

W łazience umyłam ręce tylko po to, żeby mieć pretekst, by nie wracać od razu do stołu. W pewnym momencie usłyszałam, jak ktoś stuka w drzwi.

Długo jeszcze? – głos męża, lekko poirytowany, jak zawsze, gdy zaczynałam „robić sceny”.

– Właśnie wychodzę – odpowiedziałam i otworzyłam mu drzwi.

Patrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć: „ogarnij się, proszę, błagam, nie dziś”.

Możemy po prostu zjeść kolację, porozmawiać o pogodzie, o korkach, o czymkolwiek, co nie wywoła wojny?

Czyli udawać, że się lubimy, że się wspieramy i że co roku na tej Wigilii nie duszę się między rybą a opłatkiem?

– To tylko kilka godzin. Dla mamy to ważne. Dla wszystkich.

– Dla mnie nie – ucięłam.

Wróciliśmy do pokoju. Teściowa podeszła do mnie z poważną miną.

– Życzę ci… mniej zgryźliwości w przyszłym roku – powiedziała i przytuliła mnie tak, że ledwo mnie dotknęła.

– A ja tobie – odwagi, by powiedzieć kiedyś coś szczerze – szepnęłam jej do ucha.

Odsunęła się szybko, jakby sparzyła ją moja obecność.

No to... wesołych! – zaklaskał teść.

– Wesołych... – wymamrotałam. Albo raczej: przetrwajmy to jeszcze tylko dwie godziny.

Nie chciałam udawać

Usiedliśmy z powrotem do stołu. Karp leża na talerzu, oblany czymś, co miało przypominać sos cytrynowy.

Pycha ten karpik. Jak zawsze, mamo – pochwalił mój mąż, choć nawet nie zdążył go spróbować.

– No, wiem – powiedziała teściowa, rozpromieniona. – Marynowałam go przez trzy dni. Niektórzy myślą, że wystarczy panierka i olej...

Szwagierka zachichotała.

– No pewnie, teraz wszystko „na szybko” się robi, jakby czas spędzony w kuchni był hańbą.

– Tak, ja to zdecydowanie z tych hańbiących – mruknęłam, dłubiąc widelcem w karpiu.

– Słonko, może przyniesiesz dzieciakom prezenty? – mąż rzucił mi spojrzenie: „zrób coś pożytecznego, odwróć uwagę”.

– Może ty przyniesiesz – odpowiedziałam słodko. – W końcu to twoja mama je zapakowała.

Zapadła niezręczna cisza. Teść chrząknął.

– A może kolęda? – zaproponował radośnie. – Tradycja to podstawa, prawda?

Szwagierka już wyciągała kartki ze słowami kolęd.

– Śpiewajcie sobie, ja pójdę do dzieci – powiedziałam i wstałam.

– Zawsze musisz robić inaczej? – mruknął mąż, gdy przechodziłam obok.

– Nie, czasem po prostu robię, co czuję – rzuciłam przez ramię.

W pokoju dzieci siedziały przed bajką. I tylko one wyglądały, jakby naprawdę miały święta.

Lepiej udawać?

W pokoju dziecięcym panował względny spokój. Moja córka siedziała na podłodze, rozpakowując kolejną lalkę z połyskującą sukienką. Syn szarpał się z kartonem z klockami. Usiadłam na dywanie, odgarnęłam włosy za ucho i przez chwilę po prostu patrzyłam na nich.

– Fajna ta Barbie, mamo. Ma skrzydła jak wróżka – powiedziała córka z zachwytem. – Myślisz, że może latać?

– Na pewno – odpowiedziałam cicho.

– Co? – podniosła głowę, nie do końca rozumiejąc.

– Nic, kochanie. Lalka jest cudna.

Drzwi skrzypnęły i do pokoju wszedł mój mąż, trzymając w rękach kubek z herbatą.

– Przyniosłem ci, bo widziałem, że nie dopiłaś tamtej.

– Dzięki – mruknęłam, nie patrząc na niego.

– Wiesz, że próbuję – powiedział cicho. – Nie chcę, żeby to się tak rozpadło...

– Już dawno się rozpadło. Tylko nikt nie miał odwagi tego powiedzieć.

– Bo nie wszystko trzeba mówić głośno, żeby bolało – rzucił. – Myślisz, że dla mnie to wszystko jest łatwe?

– Dla ciebie? Świetnie sobie radzisz. Jesteś mistrzem kurtuazji. Uśmiechasz się, klepiesz po plecach, chwalisz karpia. Ja mam z tym problem.

– Czasem lepiej udawać.

– Serio? To teraz nauka życia od człowieka, który przez trzy dni nie odzywa się do mnie, bo zasugerowałam, że twoja matka wtyka nos w nie swoje sprawy?

Milczał. Przez dłuższą chwilę. A potem tylko powiedział:

Chciałem dobrze.

– I właśnie dlatego jest tak, jak jest.

Spojrzał na mnie z żalem

Kiedy wróciliśmy do salonu, kolędy ucichły. Szwagierka coś jeszcze podśpiewywała pod nosem, ale reszta już siedziała przy stole, wpatrzona w makowiec i resztki kompotu z suszu. Teściowa przecierała obrus, jakby dopiero teraz zobaczyła, że ktoś coś nakruszył.

– O, wróciliście – powiedziała z tą swoją nutką pasywnej złośliwości. – Myślałam, że już was straciliśmy.

– Byliśmy z dziećmi – rzucił mój mąż.

– Mhm. No dobrze. Czas na prezenty dla dorosłych – zakomenderowała, jakby właśnie kończyła zebranie zarządu.

Rozdawanie podarunków przypominało rozładunek ciężarówki: szybko, sprawnie, bez emocji. Każdy coś powiedział, podziękował, uśmiechnął się. Nawet ja. Mój mąż wręczył mi kopertę.

– Na coś tylko dla ciebie – powiedział.

– Może kurs jak przetrwać Wigilię – mruknęłam, otwierając ją.

W środku były bilety do teatru i karta podarunkowa do spa. Takie „coś tylko dla mnie”. Ładne. Tylko niepotrzebne.

Dziękuję – powiedziałam. – Naprawdę.

Potem teściowa wręczyła mi małą paczuszkę.

– Mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie mniej napięcia – powiedziała.

– Mam nadzieję, że w przyszłym roku mnie tu nie będzie – odpowiedziałam, z uśmiechem godnym niej samej.

Nikt się nie roześmiał. Nawet teść przestał chrząkać. Mąż spojrzał na mnie z żalem, a ja tylko pokiwałam głową.

– Do widzenia – powiedziałam.

Wzięłam płaszcz, wyszłam przed dom. Śnieg sypał delikatnie, jakby chciał coś zakryć. Za mną została rewia pozorów. Przede mną... może spokój.

Podjęłam decyzję

Zimno szczypało w policzki. Nie jak to wewnątrz – duszne od napięcia, przypraw i zawieszonych w powietrzu pretensji. Szłam powoli przez osiedle, nie myśląc, gdzie dokładnie idę. Po prostu szłam, by nie musieć tam siedzieć. Wreszcie miałam w sobie tyle ciszy, że usłyszałam własne myśli. Telefon zawibrował w kieszeni. Mąż.

Gdzie jesteś? – zapytał cicho.

– W drodze do siebie – odpowiedziałam.

– Przesadzasz. Wszyscy się starali, a ty...

– Właśnie. Wszyscy się starali. Tylko nikt nie był sobą. Włącznie z tobą.

– Musimy o tym pogadać.

– Musieliśmy o tym pogadać dwa lata temu. Teraz już tylko zbieramy żniwo.

Kocham cię, wiesz?

Zatrzymałam się.

Też cię kiedyś kochałam, ale teraz... Może tylko trochę i już chyba nie tak, jak się powinno.

– Więc co teraz?

– Teraz? Wrócę do dzieci. Pójdziemy jutro na spacer. A potem przemyślę, co zrobić, by kolejna Wigilia nie była teatrem, w którym muszę grać rolę szczęśliwej żony. Bo już nie umiem.

– Przepraszam.

– Ja też. Za to, że tak długo próbowałam być kimś, kim nie jestem.

Rozłączyłam się. Stałam jeszcze chwilę, zanim zawróciłam. Nie było dramatów, nie było łez. Była decyzja. I dziwna, kojąca ulga. Gdy weszłam do mieszkania, dzieci już spały, a światełka wciąż migały na choince. Mąż siedział przy stole i patrzył na swoje dłonie. Nie odezwałam się. Tego wieczoru już nic nie musiałam mówić.

Malwina, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama