Reklama

Introwertycy mają w życiu pod górkę. Jestem jednym z nich, wiem, co mówię. To koszmar. Choć kiedy byłem dzieckiem, nikt nie określał mnie takim mądrym słowem.

Reklama

Rodzice mówili, że jestem nieśmiały. Walduś to taki nasz nieśmiałek. Przynajmniej na początku ich to wzruszało, kiedy po prostu wolałem budować sobie wieże z klocków, niż biegać z dziećmi na placu zabaw.

Potem zyskałem łatkę dziwaka, bo nie nawiązywałem przyjaźni w szkole, trzymałem się zawsze z boku, a zamiast grać z chłopakami w piłkę, wolałem książki. To nie znaczy, że byłem kujonem. Uczyłem się dość przeciętnie. Nie znaczyło to też, że uwielbiałem czytać. Owszem, powieści przenosiły mnie w inny świat, były ciekawe, ale przede wszystkim pozwalały mi zniknąć. Kiedy siedziałem z nosem w książce, nikt nie zwracał uwagi ani na mnie, ani na to, czy w ogóle przerzuciłem choć jedną stronę. Książki były moją zasłoną dymną, która odgradzała mnie od rzeczywistości.

Kiedy zaczęła się era telefonów komórkowych, powszechnych dla wszystkich, rodzice też mi taki sprawili, ale… nie odbierałem połączeń, jeśli nie znałem numeru, a w kontaktach miałem ich raptem pięć.

Nie znosiłem rozmów – czy to twarzą w twarz, czy przez telefon. Niby to tylko rozmowa telefoniczna, ale stresowało mnie to. Zanim zebrałem się i zadzwoniłem w jakiejś sprawie, musiałem czuć oddech ostatecznego terminu na karku. Nieważne, o co chodziło.

Marzyło mi się stworzenie gry

Wybrałem informatykę i programowanie, gdy przyszło do podjęcia decyzji o studiach.

Chciałem mieć jak najmniej kontaktu z ludźmi, a że potrafiłem napisać programy, które sporą część pracy wykonywały za mnie, to potem godzinami po prostu siedziałem i czekałem na efekt końcowy. To wtedy odkryłem gry sieciowe. Najpierw klikałem w nie niejako zawodowo, by sprawdzić, jak wygląda mechanika tej czy innej. Miałem być programistą, marzyło mi się stworzenie takiej gry, która będzie popularna na całym świecie i każdy będzie chciał choć raz w nią zagrać. Wszystko, co robiłem, było jednym wielkim testowaniem. Zapisywałem spostrzeżenia, robiłem notatki dotyczące kampanii. To było jak zadanie domowe, jak zlecenie służbowe, tylko że i szefem, i pracownikiem byłem ja sam. Póki nie wsiąkłem.

Rodzice wiecznie się o mnie martwili, że nie mam przyjaciół, że nie szukam sobie dziewczyny. Nie umieli zrozumieć, że relacje nie są mi potrzebne do szczęścia. Przeciwnie, stresuję się, gdy muszę się do kogoś odezwać. Na samą myśl o wysiłku, jaki trzeba włożyć w podtrzymywanie bliskiego związku, miałem ciarki. Zgroza.

Teraz mogłem staruszków uspokoić: tak, mam swoją paczkę, swoją ekipę. Wystarczyło zebrać drużynę i zacząć grać. Trzeba było budować sojusze i prowadzić walki z wrogimi zespołami. To potrafiłem, a z ludźmi, którzy towarzyszyli mi w tej przygodzie, kontaktowałem się za pomocą klawiatury komputera albo przez telefon z słuchawkami i mikrofonem.

To były innego rodzaju rozmowy, więc się nie krępowałem.

No, może nie od razu. Długo się opierałem, ale powiedzieli, że muszę się przełamać i zacząć komunikować na głos, bo inaczej nikt nie będzie chciał ze mną grać.

O konkretnych godzinach logowaliśmy się, by prowadzić walki albo inne kampanie. Wymagaliśmy lojalności i odpowiedzialności. Każdy miał swój kawałek roboty, za który był odpowiedzialny, i nie mógł zawieść reszty. Taką zdradę karaliśmy wywaleniem z drużyny.

Owszem, można też było grać w pojedynkę, ale to nie miało sensu. Nie da się wygrać bez sojuszników. Tak robili tylko samobójcy, co chcieli zabić czas. Klikali, nie myśląc o przyszłości, nie mając żadnej taktyki. Ja traktowałem rzecz bardzo poważnie.

Dzień zaczynałem od przeklikiwania gier. Bo prócz tej jednej, ulubionej, miałem kilka innych. Zajmowały mi czas od rana do wieczora. Klikałem, sprawdzałem, grałem. Oczywiście, tylko w kwestiach zawodowych, przecież musiałem się dowiedzieć, co będzie dalej, jak to działa, jakie rozwiązania zostały zastosowane…

Zawiodłem rodziców

Na szczęście w akademiku był niezły internet, bo inaczej moja kariera twórcy gier padłaby, zanim się jeszcze rozpoczęła. Olewałem zakupy, prysznic i sprzątanie w pokoju. Ważne, że na koncie miałem kasę od staruszków, by zamówić jakąś pizzę albo innego kebaba, kiedy głód przycisnął mnie tak, że trzęsły mi się ręce i nie mogłem myśleć. Rodzice słyszeli, że mam grupkę znajomych, i to wystarczało, by dali mi spokój. Przynajmniej do czasu, kiedy przyszło pismo z uczelni o skreśleniu mnie z listy studentów.

– Możesz nam to wyjaśnić, Waldziu? – pytała mama.

– Nie wiem… Naprawdę nie wiem, jak to się stało… – jęczałem do słuchawki. – Pójdę i sprawdzę, o co chodzi.

Okłamałem matkę pierwszy raz w dorosłym życiu. Tak poważnie. Bo oczywiście zdarzały mi się małe ściemy, że na przykład wypiję tylko dwa piwa na imprezie albo że będę się w każdy weekend meldował w domu, choć wiedziałem, że nie ma na to szans.

Teraz jednak kłamstwo było większego kalibru. Kiedy mama zadzwoniła, nie umiałbym powiedzieć, jaki jest dzień. Ba, nie miałem pojęcia, jaki jest miesiąc. Kiedy byłem na uczelni? Na to pytanie też nie potrafiłbym odpowiedzieć, nawet gdyby od tego zależało moje życie.

Ale miałem to gdzieś. Grunt, że kampania odniosła sukces. I nie mogłem biec do dziekanatu, by wyjaśniać i odkręcać sytuację, bo kolejne kampanie były w toku. A ja byłem potrzebny drużynie, no co poradzę.

Myślałem tylko o przejściu do kolejnego etapu, wbiciu kolejnych leveli. Musiałem to robić, musiałem! Drużyna na mnie liczyła. Jeśli oddalałem się od komputera, miałem przy sobie komórkę i grałem. Albo w myślach prowadziłem kolejną akcję, planowałem wypuszczenie statków, rozbudowywałem flotę, zbroiłem armię…

Połączenia od rodziców odrzucałem. Gdy irytowały mnie ponad miarę, wyjąłem kartę SIM. Telefon od razu stał się bardziej przyjazny. Nie zwracałem uwagi na pukanie i dzwonienie. Olewałem pogodę, porę dnia i fakt, że ubrania wisiały na mnie jak na kiju. Nie miałem czasu jeść. Kampanie były najważniejsze.

Kiedy do mojego pokoju wtargnęli rodzice, na zastany w nim widok moja matka po prostu się rozpłakała. Ojciec zaś zrobił się czerwony na twarzy.
Administrator wydzierał się, że zamieniłem pokój w metę menela i natychmiast mam tu ogarnąć, bo jutro dostanę nakaz wyprowadzki.

– Idziemy gdzieś na obiad. Musimy porozmawiać – zarządził ojciec i wyszedł z pokoju, ciągnąc za sobą matkę.

A ja… W dwie sekundy zapomniałem, że tu byli. Znowu wsiąkłem w swój świat.

Kiedy tylko zniknęli mi z oczu, usiadłem do komputera i znowu zacząłem grać. Ojciec musiał wrócić i siłą wytargać mnie na korytarz, a potem z akademika, bym nieco oprzytomniał.

– Zwariowałeś? Nie masz prawa, jestem dorosły! – darłem się, nie zważając, że inni to słyszą.

– Będziesz dorosły, jak nie będziesz potrzebował moich comiesięcznych przelewów! – warknął ojciec. – Co tam robisz?! – szarpnął mną, żebym się odwrócił w jego stronę.

Telefon, który wyciągnąłem, by przeklikać kolejną kampanię, wypadł mi z dłoni. Ekran popękał. Jezu!!!

Wpadłem w szał. Wrzeszczałem na ojca i nie tylko. Złorzeczyłem światu, losowi, wszystkim ludziom. Niemal płakałem, nie wiedząc, co ja teraz zrobię. Trzęsły mi się ręce i kolana. Boże, Boże… Nie dokończę kampanii. Żadnej. Muszę dostać się do komputera. Zaraz. Natychmiast!

Zostawiłem rodziców i wbiegłem z powrotem do akademika. Nie przewidziałem, że ojciec pobiegnie za mną, a potem zrzuci mojego bezcennego laptopa ze stołu i zacznie go kopać, deptać, skakać po nim, by na pewno już nigdy więcej nie zadziałał.

Przez chwilę byłem w takim szoku, że tylko stałem i patrzyłem. A potem po prostu oszalałem i wściekły rzuciłem się z pięściami na staruszka. Byłem w takim amoku, że nie reagowałem na nic – ani na przeciągły krzyk matki, ani na to, że jacyś ludzie wpadli do mojego pokoju i zaczęli mnie odciągać od ojca. Omal go nie zabiłem…

Spędziłem cztery miesiące w klinice, lecząc ciężką postać uzależnienia behawioralnego. Moje leczenie oczywiście nadal trwa, a leki i terapia będą mi towarzyszyć jeszcze długo.

Reklama

Ciągnie mnie do gier, mam nawroty, ale wiem, że jestem jak ten alkoholik na odwyku – wystarczy jedno „piwo” w postaci kliknięcia i znów wpadnę w ciąg. I wtedy już na pewno zmarnuję sobie życie…

Reklama
Reklama
Reklama