Reklama

Kilka lat temu zamieszkaliśmy z Jankiem na przedmieściach. Byliśmy wtedy świeżo upieczonym małżeństwem, dzieci były w planach. Mieliśmy piękny dom, ogródek, planowaliśmy placyk zabaw dla dzieci w rogu i myśleliśmy o psie ze schroniska. Ale kiedy nasi przyjaciele musieli oddać pięknego spaniela, bo ich malutki synek dostał alergii na jego sierść, postanowiliśmy się wstrzymać z adopcją. Żyliśmy więc we dwójkę, rozkoszując się ciszą i względną samotnością, bo dom obok nas był wystawiony na sprzedaż i miesiącami nikt nie był nim zainteresowany. Rok później na świat przyszła Amelka, a po kolejnych osiemnastu miesiącach – Jurek.

Reklama

Na smycz go wziąć?

Mieszkało nam się wygodnie, dzieci miały własną piaskownicę i zjeżdżalnię, a latem jadaliśmy posiłki na tarasie. Któregoś dnia przez okno zobaczyliśmy, że do domu za płotem wprowadzają się starsi państwo. Od razu poszłam z dobrosąsiedzką wizytą i dowiedziałam się, że to dzieci im kupiły to domostwo, bo przejęły całą gospodarkę na Mazurach, żeby tam otworzyć pensjonat.

– Nie macie państwo psa? – upewniłam się.

– Nie, psa to nie – zaprzeczyła pani Alina. – Ale kota mamy. Narączek się nazywa, bo tylko by siedział na rękach. Syn przywiezie, bo jak się pakowaliśmy, to się gdzieś schował. Wie pani, to taki wolny kot, żyje, jak chce, ale ja sobie bez niego życia nie wyobrażam!

Uśmiechnęłam się, bo lubię koty. Szybko jednak okazało się, że niekastrowany kocur sąsiadki, puszczany luzem, żeby łaził, gdzie chce, upodobał sobie naszą piaskownicę do załatwiania się i uporczywie „zaznaczał” teren. Kto kiedykolwiek miał do czynienia z wizytami obcych kotów w ogródku, wie, o czym mówię. Oczywiście poszłam do sąsiadów i powiedziałam, jak sprawa wygląda.

– Nasze dzieci tam się bawią – zaznaczyłam delikatnie. – Czy nie można tego kota jakoś… nie wiem… trzymać na państwa terenie?

To niech pani mu wytłumaczy, że to nasz teren, a tamten to wasz – sąsiadka roześmiała się, jakby rozbawił ją mój problem. – Co ja mam zrobić? Na smycz go wziąć? Do klatki wsadzić? Pani powie mężowi, żeby dziury połatał w płocie, to nie będzie przełazić.

Obsesja wyglądania przez okno

Niestety, mimo inspekcji ogrodzenia, Narączek nadal przychodził do nas się załatwiać. Codziennie znajdowaliśmy kocie kupy na grządkach.

– Powiedz mi, jak ten bydlak to robi? – irytował się mąż, sprzątając „pamiątki” z grządek. – Którędy przełazi?

– Myślę, że skacze nad płotem – westchnęłam. – Garaż sąsiada stoi pół metra od ogrodzenia, pewnie skacze z jego dachu prosto do nas, a potem wraca po brzozie od naszej strony.

Znajomi podsuwali nam mnóstwo pomysłów na pozbycie się kota, od wzięcia psa poczynając, a na rozsypywaniu pieprzu kończąc. Pies odpadał w kwalifikacjach, bo Jurek miał alergię, a z pieprzu Narączek nic sobie nie robił, podobnie jak z innych repelentów zakupionych w sklepie zoologicznym.

Próbowaliśmy znowu rozmawiać z sąsiadką, lecz tym razem praktycznie nas wyśmiała. Najbardziej zapamiętałam, że „robimy z igły widły” oraz że „to przecież organiczne, rozłoży się” – to było o kocich kupach w piaskownicy. Janek ściął więc boczne gałęzie brzozy, żeby kot nie miał z czego przeskakiwać na swoje podwórko, ale okazał się sprytniejszy, niż myśleliśmy.

Znalazł inny sposób, żeby do nas przechodzić – skonstatowałam któregoś dnia, stojąc nad piaskownicą.

Wprawdzie ona sama była przykryta plandeką, ale dzieciaki rozsypały trochę piasku naokoło i kocur najwyraźniej nie potrafił mu się oprzeć… Sytuacja zaczęła mi działać na nerwy do tego stopnia, że wpadłam w obsesję wyglądania przez okno co minutę, żeby w porę przegonić kota z ogrodu.

– O, nie! Nie tym razem! – wrzasnęłam któregoś dnia, widząc kocura załatwiającego się pod zjeżdżalnią i, chwyciwszy garnek z wodą na ziemniaki (jeszcze zimną), rzuciłam się do drzwi, zamierzając chlusnąć nią w nieproszonego gościa. Pech jednak chciał, że poślizgnęłam się na wycieraczce, upuściłam garnek i poleciałam prosto na kosiarkę do trawy, którą Janek zostawił pod schodkami. Upadłam tak nieszczęśliwie, że wystająca część kosiarki uderzyła mnie w brzuch, i przez chwilę myślałam, że już nigdy nie złapię oddechu. Gdy się podniosłam, zrozumiałam, że złamałam rękę. Znowu, bo w ciągu kilku poprzednich lat rozmaite złamania zdarzyły mi się już trzy razy.

Na pogotowiu wsadzono mi przedramię w gips, a kiedy opisałam okoliczności wypadku, lekarz chciał też obejrzeć mój brzuch. W międzyczasie wykwitł na nim spory, bolesny krwiak.

– Musimy zrobić usg – powiedział i poczułam, że robi mi się zimno z przerażenia. – Proszę iść pod gabinet numer dwadzieścia sześć.

Ale ja mam małe dzieci!

Dwie kolejne godziny później nadal czekałam, już bez Janka, który musiał wrócić do dzieci, a brzuch bolał mnie coraz bardziej.

– Otruję cholernika! – wściekał się przez telefon Janek, a ja nawet specjalnie go nie uspokajałam. Ręka i brzuch za bardzo mnie bolały, żeby mówić ze zrozumieniem, że „to tylko zwierzę”.

W gabinecie lekarz mrużył oczy, długo oglądając na monitorze wnętrze mojej jamy brzusznej, i byłam właściwie pewna, że coś mi pękło w środku.

– To uderzenie niczego nie uszkodziło – powiedział w końcu. – Ale muszę panią zmartwić: ma pani bardzo mocno powiększoną śledzionę oraz wątrobę. Zrobimy kilka badań, zapraszam jutro rano do gabinetu.

Przez całą noc nie mogłam zasnąć, Janek także. Strasznie się baliśmy, że badania wykażą jakąś nieuleczalną chorobę. Mieliśmy przecież małe dzieci! Amelka skończyła dopiero sześć lat, a Jurek cztery i pół.

– Po wyniki proszę się zgłosić pojutrze, a potem zapisać do lekarza rodzinnego – poinstruowała mnie miła pielęgniarka po pobraniu krwi. Znowu rozpoczęło się czekanie, ale w końcu dowiedziałam się, co mi dolega.

– Ma pani szczęście, że wykryliśmy ją na tym etapie, bo poza śledzioną i wątrobą ta choroba niszczy także mózg i kości. Nieleczona prowadzi do trwałego kalectwa. Gdyby nie ten wypadek i usg, za parę lat byłoby dużo, dużo gorzej.

– Ale ja nie umrę, panie doktorze? – zapytałam na granicy płaczu. – Bo skoro to genetyczna choroba…

– Spokojnie – doktor uśmiechnął się ciepło. – Genetyczna nie oznacza nieuleczalna. Dostanie pani lek, który całkowicie zatrzyma, a nawet cofnie dotychczasowe objawy. Wszystko będzie dobrze, proszę się nie martwić. Najważniejsze, że zaczęliśmy działać już teraz, kiedy nie jest za późno.

Gdy wróciłam do domu, miałam wrażenie, że narodziłam się na nowo. To nieprawdopodobne, jak na człowieka wpływa myśl, że wymknął się ze szponów groźnej choroby.

Wydała mi się całkiem miłą osobą

Kilka dni później, kiedy wieszałam pranie na strychu, zobaczyłam, że pod bramą stoi i niepewnie zagląda przez sztachety pani Alina. Wiedziałam, że Janek poszedł do niej z awanturą, że przez jej kota złamałam rękę i że jeśli ona go nie opanuje, to on „się tym zajmie”. Kobieta bardzo się przejęła moim wypadkiem, kazała mi przekazać, że kota zamknęła już w domu. Myślę, że bardzo się wystraszyła ewentualnych konsekwencji jej niefrasobliwości. Zeszłam na dół i stanęłam przy furtce, witając ją głośnym „dzień dobry”.

– Przyszłam przeprosić – powiedziała, patrząc na gips na mojej ręce. – Wiem, że Narączek robi państwu dużo problemów… On tak wychowany, na wsi, wie pani, nie rozumie, co mu wolno, czego nie… Ale ja już załatwiłam, że w weekend przyjadą synowie i postawią nowe ogrodzenie, wpuszczane w ziemię, żeby nie znalazł żadnej dziury. Obudują też siatką dach garażu, żeby z niego nie skakał. Mam nadzieję, że będzie pani zadowolona. Jeszcze raz przepraszam. A do tego czasu będzie siedzieć w domu. Syn weźmie go też do kastracji, wie pani, żeby tak nie znaczył terenu. A w ogóle, to… wszystko w porządku?

Postanowiłam być szczera. Wciąż byłam niemal w euforii, że cudem wykryto u mnie wczesne stadium choroby i nie rzuciła się ona na mózg i kości.

– Gdyby nie pani kot, nie dowiedziałabym się, że cierpię na rzadką chorobą i nie podjęłabym leczenia – powiedziałam sąsiadce.

Popatrzyła na mnie zdziwiona, więc opowiedziałam jej w skrócie o badaniu usg i wykrytych nieprawidłowościach. Teraz, kiedy przestała się upierać, że jej zwierzątko jest niewinne i nie mam prawa na nie narzekać, wydała mi się całkiem miłą osobą. Dwa dni później jej synowie postawili nowy płot, naciągnęli siatkę na dach garażu i problem z nieproszonymi wizytami się skończył. My byliśmy zadowoleni, chociaż nasze dzieci zdawały się niepocieszone i codziennie wystawały przy ogrodzeniu, wabiąc futrzaka na „kici kici” i skórki od kiełbasy.

– Wiesz co? – zapytał mąż któregoś wieczoru przy kolacji. – Do dzisiaj nie wiem, jak on właściwie przechodził. Przejrzałem wzdłuż całe ogrodzenie i nie znalazłem tam żadnej dziury, a jakoś musiał wracać do siebie.

– Ale kto, tato? – zainteresował się Jurek. – Kto przechodził?

– Kot sąsiadów, kochanie – wyjaśniłam małemu. – Przychodził do nas do ogrodu, pamiętasz?

– Tak. Puchatek! – powiedział Jurek, a Amelka pokiwała poważnie głową, jakby zatwierdzała to imię.

– O, nawet nadaliście mu imię? – zdziwił się Janek.

– Yhy. I mu wynieśliśmy spodek na skórki – dodała Amelia. – Przy kompoście. On przychodził i lubił, żeby go głaskać. I na rączki można go było brać i nosić… Szkoda… Fajnie było, jak przychodził. Fajnie jest mieć kota.

– Amelko – powiedział mąż bardzo powoli i wyraźnie. – Powiedz tatusiowi, jak kotek przychodził do nas do ogrodu. Hm?

– Normalnie, przez dziurę w płocie – oznajmiła córka ze szczerym spojrzeniem całkowicie niewinnej osoby. – Odgięliśmy z Jurkiem jedną deskę i mógł ją sobie przesuwać, kiedy chciał. Tak łapkami ruszał, normalnie jak człowiek! – córka zademonstrowała gest odsuwania deski łapą, zachwycona kocią inteligencją i motoryką. – A jak do domu szedł, to deska wisiała jak zwykle. To jest bardzo mądry kotek – dodała.

– Aha – powiedzieliśmy chórem. – No to się wyjaśniło…

I to, co denerwuje, może skutkować czymś dobrym

Dzisiaj moja choroba jest całkowicie pod kontrolą, dostałam leki, dzięki którym moja wątroba i śledziona wróciły do normalnych, zdrowych rozmiarów, a kości nie są już zagrożone złamaniami, których w życiu doświadczyłam nadspodziewanie dużo – właśnie z powodu choroby Gauchera.

Powiedziałabym, że szkoda, iż nie poznaliśmy sekretu naszych dzieci i Narączka dotyczącego przesuwanej deski wcześniej, ale to nieprawda. Bo dzięki dziurze w płocie i kotu sąsiadki, który pośrednio doprowadził do mojego wypadku, mogłam podjąć leczenie i udało się zatrzymać groźną i trudną do wykrycia chorobę.

Teraz już wiem, że czasami w życiu tak jest, iż początkowo trudne, czy irytujące sytuacje obracają się na naszą korzyść.

Reklama

Czasem go widuję za ogrodzeniem i zawsze myślę wtedy, że uratował mi życie. A potem odkładam dla niego skórki, kostki i inne kocie przysmaki, które dzieci zanoszą do pani Aliny. Bo Narączek wciąż chce być noszony i przytulany, a nikt się do tego nie nadaje lepiej niż dwójka moich urwisów.

Reklama
Reklama
Reklama