„Własna córka chciała mnie ubezwłasnowolnić. Może i jestem sędziwą emerytką, ale nie dam się nikomu wodzić za nos”
„Pierwsze dni były nawet przyjemne. Chodziłyśmy razem na zakupy, śmiałyśmy się przy obiedzie, ale z czasem coś w zaczęło zgrzytać. Nie umiałam tego nazwać, ale czułam, że moje życie powoli się kurczy. Że z dnia na dzień staję się bardziej gościem we własnym domu. Tylko że jeszcze wtedy nie wiedziałam, jak daleko to zajdzie”.

- Redakcja
Czasami myślę, że lepiej było wtedy, kiedy byłam sama. Po śmierci Staszka dom zrobił się cichy, aż nadto – tak cichy, że człowiek słyszy własne myśli, nawet te, których wcale nie chce słyszeć. Ale była w tym jakaś rutyna, normalność. Wiedziałam, że dzień zacznę od kawy w kuchni z widokiem na park, potem podleję kwiaty, obejrzę teleturniej, zrobię krzyżówkę. I nikt mi się nie wtrącał.
Monika przyjeżdżała co jakiś czas – wpadła z zakupami, rzuciła jakiś komentarz, że powinnam więcej odpoczywać, a potem goniła z powrotem do siebie, do pracy, do świata, który już mnie nie dotyczył. I dobrze mi było z tą odległością. Była jakaś… zdrowa.
Wszystko zmieniło się tej zimy, kiedy Monika zapowiedziała, że się do mnie wprowadza.
– Dłużej tak nie może być, mamo – powiedziała stanowczo przez telefon. – Sama w tym dużym mieszkaniu? A jak ci się coś stanie?
Nie miałam serca protestować. Myślałam, że to miłe. Że chce być blisko. Że może znów będę czuła się potrzebna.
Pierwsze dni były nawet przyjemne. Chodziłyśmy razem na zakupy, śmiałyśmy się przy obiedzie. Myślałam sobie: „Jaka dobra ta moja córka, troszczy się, nie pozwala mi zostać samej”. Nawet sąsiadka Basia powiedziała: „Masz szczęście, że Monika się tobą zajmuje. Nie każda matka tak ma”.
Ale coś w tym wszystkim zaczęło zgrzytać. Nie umiałam tego nazwać, ale czułam, że moje życie powoli się kurczy. Że z dnia na dzień staję się bardziej gościem we własnym domu. Tylko że jeszcze wtedy nie wiedziałam, jak daleko to zajdzie.
Chciała mieć nade mną kontrolę
– Mamo, znowu zapomniałaś wyłączyć żelazko? – Monika stała w progu kuchni, trzymając moje stare, ciężkie żelazko jak jakiś dowód rzeczowy.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Przecież wyłączyłam. Jestem pewna.
– Nie zapomniałam – odpowiedziałam spokojnie. – Po prostu zostawiłam na desce, żeby wystygło.
– No właśnie! – prychnęła. – A jakbyś się potknęła i przewróciła na nie? Ty nie zdajesz sobie sprawy, ile tu zagrożeń!
Wzruszyłam ramionami. Jeszcze niedawno sama biegałam po schodach z siatkami. Nagle stałam się inwalidką, której trzeba pilnować na każdym kroku?
Najpierw przestałam gotować. Bo Monika twierdziła, że tak będzie lepiej dla mojego bezpieczeństwa – „gorący olej to ryzyko poparzeń”. Potem – zrezygnowała z opiekunki, pani Ewy, którą bardzo lubiłam.
– Nie potrzebujemy jej. Teraz ja tu jestem – powiedziała z uśmiechem, ale ton jej głosu nie pozostawiał miejsca na dyskusję.
Następnego dnia nie mogłam znaleźć kluczy do skrzynki pocztowej.
– Włożyłam je do swojej torebki – rzuciła mimochodem. – Będę ci przekazywać twoje listy, ale wolę mieć kontrolę. Wiesz, żeby czegoś nie przeoczyć.
Kontrolę. To słowo zaczęło mi dźwięczeć w głowie jak ostrzeżenie.
Nie chodziło jej o pomoc
Pewnego dnia Monika wróciła do domu z miasta i jeszcze w progu obwieściła kolejną rewelację.
– Zaktualizowałam dane dostępowe do twojego konta. Wszystko będzie teraz łatwiej uporządkować. Nie martw się, wszystko robię dla twojego dobra, mamo.
– Ale to moje konto. Moje pieniądze – podniosłam głos, zaskoczona własną odwagą. Wiedziałam jednak, że jest za późno na bunt. Już wcześniej podpisywałam różne dokumenty, wierząc w dobrą wolę córki.
Monika spojrzała na mnie z tym swoim nowym, nieznanym mi spojrzeniem – zimnym i pełnym pobłażania.
– Mamo... – westchnęła teatralnie. – Ty naprawdę myślisz, że jesteś w stanie sama tym zarządzać? Robię to, żeby ci pomóc.
– To moje życie, nie twoje – powiedziałam stanowczo, z trudem powstrzymując łzy.
– Właśnie dlatego je ratuję – odpowiedziała, nie mrugnąwszy nawet okiem.
I wtedy zrozumiałam, że już nie chodzi o pomoc. Chodzi o władzę.
W końcu do mnie dotarło
Zaczęło się od drobnych rzeczy. Niby nic takiego – ktoś nie oddzwonił, ktoś nie przyszedł z wizytą, jak obiecywał. Ale im więcej tych drobiazgów się gromadziło, tym bardziej czułam, że coś jest nie tak.
Telefon ostatnio ucichł. Znajome, kuzynki, nawet moja przyjaciółka, Zosia z Gdańska – wszyscy jakby zapomnieli, że istnieję.
Sąsiadka Basia kiedyś wpadała niemal codziennie. Przynosiła bułki z piekarni, herbatniki, czasem obgadałyśmy pół osiedla. Aż pewnego dnia byłam świadkiem absurdalnej sceny. Monika myślała, że jestem w łazience, ale szłam akurat po ręcznik, gdy usłyszałam głosy z korytarza. Podeszłam cicho i zobaczyłam, że to Basia stoi w progu.
Sąsiadka stanęła w drzwiach i już chciała wejść, kiedy nagle Monika wyszła z kuchni i zasłoniła jej drogę.
– Dzień dobry. Mama właśnie leży, odpoczywa. Miała słabszy dzień – powiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Zamarłam. Jak to odpoczywam?
– Ojej, to może później... – zawahała się Basia.
– Raczej nie. Lekarz zalecił dużo spokoju. Mama nie powinna się przemęczać.
Lekarz? Co ta Monika wygadywała? I wtedy do mnie dotarło. Ona chciała mnie odciąć. Od wszystkiego.
Czas na decyzję
Decyzję podjęłam od razu. Skoro moja córka się nie wyprowadzi, to ja wyjadę. Nie miałam zamiaru dłużej dawać się manipulować tej intrygantce.
W pośpiechu zaczęłam opróżniać szafę. Wyciągałam kolejne rzeczy – najpierw ubrania, a potem pamiątki. Stare szaliki, albumy, paczuszki z pożółkłymi listami. I wtedy wpadło mi w ręce coś grubszego – złożona koperta, wciśnięta między książkę kucharską a zeszyt z przepisami.
Otworzyłam ją.
W środku – pieniądze. Sporo. Pamiętam, że kiedyś Staszek odkładał trochę „na czarną godzinę”, ale myślałam, że już dawno wszystko wydaliśmy.
Serce zaczęło mi bić szybciej. Usiadłam na podłodze, z kopertą w dłoni. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu. To był znak. Dowód na to, że wyjazd to dobra decyzja.
Miałam tego dość
To był wtorek. Monika właśnie wstawiła wodę na herbatę i siedziała w kuchni. Moja torba była już spakowana. Chwyciłam ją i stanęłam w progu.
– Mamo? Co się dzieje? – Spytała Monika z coraz większym zdziwieniem malującym się na jej twarzy. – Gdzie idziesz?!
– Wyjeżdżam. Nie zamierzam spędzić reszty życia w złotej klatce – odrzekłam z determinacją.
– Ale ja robię wszystko dla twojego dobra! – powiedziała Monika podniesionym tonem.
– Twoja mania kontroli na pewno mi nie służy, mam tego dość. – Rzuciłam w jej stronę, odwracając się na pięcie.
W drzwiach wejściowych obejrzałam się jeszcze raz. Monika stała na progu. Moje dziecko. Moja córka.
Krzyczała coś, ale nie słyszałam już słów. Głos zlał się z odgłosem miasta. I z moim oddechem. Szybkim. Wolnym. Po raz pierwszy od miesięcy – wolnym.
Zaczęłam od nowa
Wyprowadziłam się do mojej przyjaciółki. Wszystko jest takie nowe. Każdego dnia uczę się na powrót podejmować decyzje – nawet te najmniejsze. Czy dziś włożyć niebieski sweter, czy różowy? Czy wyjść po bułki rano, czy dopiero po obiedzie?
To rzeczy, o których przy Monice nie myślałam, bo wszystko robiła za mnie.
Monika już się nie odezwała. Wysłała mi list. Jeden. Krótki. Bez przeprosin. Pisała, że ją „zraniłam”. Że „nie rozumiem, ile poświęciła”. Że „kiedyś mi się wszystko zawali i wtedy zatęsknię”.
Złożyłam ten list i schowałam na dno szuflady. Nie dlatego, że wierzę w każde jej słowo – przeciwnie. Ale może kiedyś do niego wrócę. Może kiedyś uda się porozmawiać.
Na razie piję swoją herbatę w ciszy, patrzę na gałęzie za oknem i uczę się znowu oddychać. Po swojemu. I tylko dla siebie.
Jadwiga, 73 lata
Czytaj także:
- „Chciałam Wielkanocy bez garów i sprzątania. Pojechaliśmy do hotelu i już pierwszego dnia pożałowałam tej decyzji”
- „Myślałam, że to będzie spokojna Wielkanoc. Zapomniałam jednak, z kim siadam do stołu i jajeczka”
- „Poszłam do spowiedzi przed Wielkanocą. W konfesjonale usłyszałam głos, który kochałam 20 lat temu”