Reklama

Czasem budzę się rano i pierwsze, co czuję, to niepokój. Nie chcę wstawać, nie chcę słyszeć głosów z kuchni, nie chcę być żoną, matką, kucharką i sprzątaczką. Mam 45 lat i coraz częściej łapię się na myśli, że moje życie mnie przygniata. Że coś poszło nie tak. Marzyłam kiedyś o rodzinie, miłości, ciepłym domu – dziś najchętniej zamknęłabym za sobą drzwi i pojechała w nieznane. Sama. Bez dzieci, bez męża. Tylko ja, cisza i poczucie wolności, którego nie doświadczyłam od lat. Czy to znaczy, że jestem złą matką?

Kiedyś chciałam tego wszystkiego

– Tylko nie zapomnij kupić chusteczek i tych bułek, co Staś lubi – rzucił do mnie Michał, wychodząc rano do pracy.

– Aha i możesz po drodze odebrać buty od szewca? – dodał, jakby miał wrażenie, że dysponuję nieograniczonym czasem i energią.

Nic nie odpowiedziałam. Tylko skinęłam głową, choć w środku aż mnie skręcało. Jeszcze dziesięć lat temu naprawdę wierzyłam, że stworzyliśmy dobrą rodzinę. Że się kochamy. Pamiętam, jak wracaliśmy ze ślubu – trzymaliśmy się za ręce, a Michał szeptał, że będzie mnie kochał zawsze, że „nigdy nie pozwoli, żebym czuła się samotna”. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że „samotną” można się czuć nawet, mając męża i dwójkę dzieci. Gdy byłam młodsza, miałam w sobie dużo więcej wiary. W ludzi, w przyszłość, w sens codziennych zmagań.

Uważałam, że życie rodzinne to coś pięknego. Urodziłam najpierw Zosię, później Stasia. Michał był szczęśliwy, ja trochę mniej, ale nie dopuszczałam do siebie wątpliwości. Każdego dnia gotowałam, sprzątałam, wstawałam w nocy do dzieci… Nikt mi za to nie dziękował, ale przecież nie o to chodziło, prawda? Robiłam to z miłości. Przynajmniej tak sobie tłumaczyłam. Dziś, patrząc z perspektywy, zastanawiam się, kiedy dokładnie przestałam się uśmiechać. Kiedy śmiech dzieci przestał mnie cieszyć, a obecność męża zaczęła drażnić. Może wszystko było tylko ładną iluzją, którą wmówiłam sobie, bo tak wypadało.

Dom pełen hałasu i pretensji

– Mamo, gdzie są moje spodnie? Miały być wyprane! – wrzasnęła Zosia z pokoju.

– A czemu znowu nie ma śniadania?! – dołączył Staś, tupiąc jak mały generał. – Przecież mówiłem, że mam dziś sprawdzian!

– A ja mówiłam, że nie jestem waszą służącą! – krzyknęłam z kuchni, z gąbką w ręku i pianą po łokcie. Ale to nikogo nie obchodziło.

Ten dom jest pełen dźwięków: skrzypiących drzwi, stukotu kubków, szurania krzeseł, ale przede wszystkim narzekań, żądań i pretensji. Każdy coś ode mnie chce. Każdy ma jakąś sprawę, potrzebę, pilną prośbę. A ja? Ja mam tylko jedną – święty spokój. Kiedyś wydawało mi się, że hałas to oznaka życia. Teraz marzę, żeby przez cały dzień nikt niczego ode mnie nie chciał. Żeby nikt się nie odzywał. Może nawet, żeby mnie nie było.

– Michał, mógłbyś raz zrobić zakupy po pracy? – zapytałam wieczorem cicho.

– Jestem zmęczony, miałem trudny dzień. I tak już późno – odpowiedział bez spojrzenia, jakbym prosiła o coś niestosownego.

Każdy jego dzień jest „trudny”, ale moje się nie liczą. Ja mogę być zmęczona, chora, wściekła, a i tak mam działać jak automat. Dzieci wchodzą mi na głowę, Michał mnie nie zauważa, a ja powoli... znikam. Zamiast czuć się częścią rodziny, czuję się jak przedmiot – przydatny, dopóki działa. Patrzę czasem w lustro i nie poznaję kobiety, którą widzę. Gdzie podziała się ta energiczna, ciepła, pełna marzeń trzydziestolatka? Kiedy się rozpuściła w tym domowym chaosie?

Matka to nie służąca

W sobotę wstałam wcześniej niż zwykle, choć nie spałam prawie całą noc. Znów przekręcałam się z boku na bok, myśląc o tym, że życie przelatuje mi przez palce. W kuchni czekała sterta naczyń, dzieci jeszcze spały, a Michał chrapał za ścianą. Włączyłam ekspres i, zanim kawa zdążyła się zrobić, już zmywałam, szorowałam blat, wyciągałam pranie.

– A może by tak po prostu usiąść? – mruknęłam do siebie. Ale nie umiem. Coś mnie gna, wdrukowane poczucie obowiązku nie daje odpocząć.

Gdy Zosia zeszła na dół, rzuciła okiem na stół i wzruszyła ramionami.

– Tylko jajecznica? Myślałam, że będą naleśniki...

– Zrób sobie – odpowiedziałam sucho.

Spojrzała na mnie jak na kosmitkę. Przecież zawsze robię naleśniki w sobotę. No właśnie – zawsze. Bo jestem mamą. Bo „tak trzeba”. Bo ktoś to wmówił i teraz nie potrafię powiedzieć „nie”.

– Mamo, gdzie mój szalik? – Staś też już się obudził. – Znowu nie wyprałaś?

Wtedy uderzyłam pięścią w stół. Serce waliło mi jak młot. Dzieci zamilkły.

– Czy wy mnie w ogóle widzicie? Czy myślicie, że jestem jakimś niewidzialnym robotem? Przecież ja też mam dość! Nie jestem waszą służącą!

Zrobiło się cicho. Przez moment miałam wrażenie, że coś do nich dotarło. Ale już po chwili Staś odparł:

– Ale ja naprawdę nie mam szalika...

Wyszłam. Po prostu. Bez słowa. Ubrałam buty i zatrzasnęłam drzwi. Nie miałam planu. Po prostu chciałam zniknąć, choćby na chwilę.

Przestałam czuć się kobietą

Zatrzymałam się w parku. Było chłodno, ale po raz pierwszy od dawna czułam, że mogę oddychać. Nikt niczego ode mnie nie chciał. Nikt nie wołał, nie oceniał. Siedziałam na ławce z kubkiem zimnej kawy i patrzyłam, jak młoda para z dzieckiem karmi kaczki. Ona – uśmiechnięta, zadbana, w płaszczu z paskiem w talii. On – wpatrzony w nią z czułością. I nagle dotarło do mnie, że kiedyś my z Michałem wyglądaliśmy podobnie. Też się śmialiśmy z drobiazgów, spacerowaliśmy, trzymaliśmy za ręce. Tylko że to było dawno. Bardzo dawno.

Ostatni raz Michał spojrzał na mnie jak na kobietę chyba wtedy, gdy byłam w ciąży z naszym drugim dzieckiem. Potem – jakby zamienił mnie w mebel. Czasem tylko rzuci coś w rodzaju „ładnie wyglądasz”, gdy w końcu po miesiącu ubiorę sukienkę, ale w jego głosie nie ma nic z dawnych emocji. A ja przestałam o siebie dbać. Zapuściłam włosy, chodzę w tych samych spodniach, bez makijażu. Po co się starać, skoro nikt nie zauważa? Czasem przypominam sobie, jak lubiłam się stroić. Jak lubiłam jego dłonie na moich plecach, jego zapach po goleniu. A teraz? Dotyk mnie męczy. Seks stał się kolejnym obowiązkiem, jak pranie czy zmywanie. Odbębniam, żeby mieć spokój. Wiem, jak to brzmi, ale taka jest prawda. Zaczęłam bać się lustra. Unikam swojego odbicia, jakby przypominało mi o wszystkim, co straciłam. Nie wiem, kiedy przestałam być sobą. Kiedy przestałam być kobietą, a stałam się cieniem – kimś, kto tylko funkcjonuje, ale nie żyje.

Moje myśli są coraz ciemniejsze

Czasami siedzę wieczorem przy zgaszonym świetle i zastanawiam się, jakby to było po prostu zniknąć. Bez dramatów, bez krzyków, po cichu. Spakować kilka rzeczy i pojechać w miejsce, gdzie nikt mnie nie zna. Może do jakiegoś małego miasteczka nad morzem, gdzie rano czuć zapach soli, a ludzie nie wiedzą, kim jesteś. Wtedy mogłabym znów zacząć oddychać. Ostatnio złapałam się na tym, że coraz częściej szukam wymówek, żeby nie wracać od razu do domu. W pracy siedzę dłużej, niż muszę. W sklepie stoję przy półkach, udając, że wybieram między dwiema markami makaronu, choć tak naprawdę chcę tylko odwlec moment, gdy przekroczę próg naszego mieszkania. Bo tam znowu czeka na mnie ten sam obraz – mąż przy komputerze, dzieci pokrzykujące o kolację, telewizor ryczący w tle.

– Co tak długo? – zapytał Michał ostatnio, gdy wróciłam po dziewiątej. – Myślałem, że po pracy przyjdziesz do domu, a nie będziesz się włóczyć po sklepach.

– A może właśnie chciałam się trochę powłóczyć? – odpowiedziałam ostro. – Może chciałam przez chwilę poczuć, że mam prawo do swojego czasu?

Nie odpowiedział. Tylko wzruszył ramionami. Coraz częściej mam wrażenie, że nikt już mnie nie słucha. Jakbym mówiła w obcym języku. Myśli uciekają w kierunku, którego się boję. Boję się, że któregoś dnia naprawdę spakuję torbę i po prostu wyjdę. Że nie wrócę. I może nikt nawet nie zauważy.

To moje wołanie o ratunek

Kilka dni temu obudziłam się przed świtem. Dom był cichy, nawet zegar tykał jakby ciszej. Wyszłam na balkon i pierwszy raz od dawna poczułam chłód poranka na twarzy. Wciągnęłam powietrze głęboko, aż zakręciło mi się w głowie. Wtedy pomyślałam, że ja wciąż tu jestem. Jeszcze nie zniknęłam. Może to ostatnia iskra, ale żyje we mnie coś, co się nie poddało.

Nie wiem, kiedy to wszystko się zepsuło, ale wiem, że jeśli niczego nie zmienię, zgubię się do końca. Wczoraj wieczorem powiedziałam Michałowi, że muszę wyjechać na kilka dni sama. Spojrzał na mnie zaskoczony, jakbym właśnie ogłosiła koniec świata.

– Sama? A dzieci? – zapytał.

– Poradzicie sobie. Ja już nie – odpowiedziałam spokojnie.

Nie kłócił się. Może wreszcie zrozumiał, że to nie kaprys, tylko wołanie o ratunek. Dziś siedzę w pociągu. Za oknem mijają pola, lasy i małe miasteczka, które wyglądają tak spokojnie, jakby czas tam płynął inaczej. W torbie mam tylko kilka ubrań, książkę i notatnik. Chcę pisać. O tym, kim byłam, kim jestem i kim chciałabym jeszcze być. Nie wiem, czy wrócę taka sama. Nie zamierzam porzucać rodziny, ale po raz pierwszy od wielu lat chcę pomyśleć o sobie. Może to egoizm, a może po prostu instynkt przetrwania. Wiem jedno – nie chcę już tylko przetrwać. Chcę znowu żyć. Choćby po kawałku, choćby po cichu.

Ewa, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama