Reklama

Przez firankę obserwowałam policjantów wsiadających do radiowozu. Miny mieli znudzone, całkiem jakby cierpieli, że muszą robić wiecznie to samo – trzymać się procedur, zabezpieczać ślady, wyrazić swoje ubolewanie rodzinie ofiary. Po prostu odwalić swoją robotę, żeby się komendant nie czepiał i do raportu było co wpisać.

Reklama

Chyba nic nie znaleźli. Samochód z niebieskim pasem na boku odjechał

Odeszłam od okna i usiadłam w swoim ulubionym fotelu. Spokojnie, kobieto! Na pewno nic nie wiedzą. Jednakże spokojnie nie było, przynajmniej nie w mojej głowie. Co chwila nachodziło mnie tamto wspomnienie.

Odpychałam je, tłumacząc sobie, że to nie moja wina, że nie mogłam nic zrobić, że to ona wpadła pod samochód. A ja jedyne, co zarejestrowałam, to ciemną postać ludzką wyrastającą niespodziewanie dwa metry przed maską i głuchy dźwięk uderzenia ciała o blachę.

Dotąd myślałam, że zderzenie daje większy huk. Może kolizja dwóch samochodów tak, ale pieszy jest pewnie za miękki. Wzdrygnęłam się na tę wewnętrzną uwagę. Miękki i słaby. A właściwie miękka, bo to kobieta. Waląca się bezwładnie na pędzący kształt, a potem odlatująca kilka metrów. Dobrze, że nie wpadła pod koła.

Dobrze dla kogo?! Dla tej biednej dziewczyny, która i tak już nie żyje? Boże… Spokojnie, nie mogłaś nic zrobić! To był wypadek. Mój ulubiony, najwygodniejszy na świecie fotel nie dawał dziś wytchnienia. Kręciłam się w nim, usiłując znaleźć dobrą pozycję, w końcu wstałam i zaczęłam chodzić nerwowo po pokoju. Nie mogłam nic zrobić, oprócz… Mogłam się zainteresować, wezwać pogotowie, może nawet uratować tamtej życie. Bzdura! Sama słyszałam, jak ludzie mówili, że trup na miejscu, że jakiś pirat drogowy ją staranował, nie miała szansy na przeżycie, że dziś strach na ulicę wyjść, że za komuny tak nie jeździli.

Zobacz także

Rany boskie, oni mieszkają naprzeciwko

Co komuna ma do tego? Ech, ludzie zawsze gadają takie głupoty. Aż dziw, że nikt nie widział, nie doniósł. Jeszcze nie. Ale naprawdę nie mogłam nic zrobić. A przecież nie pozwolę sobie na utratę mojego dotychczasowego życia, kariery, planów – tylko dlatego, że ktoś ciemną nocą wbiegł na ulicę. Nie mogę pójść do więzienia. A samochód? Jak na ironię, wcale nieuszkodzony. Ani jednej ryski. Dla pewności umyłam go i zostawiłam kilka przecznic dalej.

Nie chciałam, żeby ktoś z sąsiadów albo z policji się na niego napatoczył. A może to podejrzane parkować z dala od domu, kiedy są wolne miejsca blisko? Nie, każdy parkuje, gdzie chce! Znowu zastygłam za firanką. Zapadał zmierzch. O tej porze roku to normalne, ciemno się robi jeszcze po południu. Wszędzie zapalały się lampy w oknach. Rząd kamienic po przeciwnej stronie ulicy rozjarzył się tu i tam światłem z okien… Boże, oni mieszkają dokładnie naprzeciwko!

Siwy, lekko zgarbiony mężczyzna kręcił się po kuchni. Wyglądało tak, jakby przygotowywał herbatę. Po chwili przeszedł do drugiego pomieszczenia. Jego postać przefiltrowana przez siatkę firanki była jednak dobrze widoczna. Usiadł na kanapie. Obok niego dostrzegłam jeszcze jedną osobę. Pewnie żona. Dowiedzieli się dziś rano.

Nie odczuli jeszcze tego, jak ciche i puste stało się ich życie. Dotąd wydarzenia układały się w jeden chaotyczny ciąg. Alarm o świcie wszczęty przez przerażonego sąsiada, który wracając z nocnej zmiany, znalazł ich córkę na ulicy; bieg po schodach w samej piżamie i pantoflach; potem rażące, pulsujące światła ambulansu i radiowozu; następnie pytania, po nich inne pytania, podpisanie jakichś dokumentów, protokołów, procedur. Białe kartki zapełnione równym tekstem notatki służbowej z miejsca zdarzenia, rutynowo współczujące twarze, podjęcie czynności służbowych.

A teraz wszyscy pojechali. Cisza. Zegar w kącie tyka w rytmie traconego krok po kroku życia. Mężczyzna wstał i zbliżył się do okna, aby je zasłonić. Zamarłam za firanką, stając twarzą w twarz z jej ojcem. Nie mógł mnie widzieć. To niemożliwe. Jest już ciemno, wszystko zamazane, zgaszone. Ludzie przemykają się ulicą i podwórzami niczym bezimienne duchy. A ja jestem za firanką w ciemnym pokoju. Czarny, przyczajony kształt skryty w kącie równie czarnego oczodołu budynku. Jednak on się zatrzymał, jakby mnie nagle zauważył. Tak, patrzy na mnie. Pyta dlaczego. Dlaczego odebrałam im jedyną radość gasnącego życia?

Sąsiadka patrzyła na mnie tak dziwnie…

Człowieku! Nie rozumiesz, że to nie moja wina? Przecież to ona. Ona wpadła mi pod koła! Nie mogłam nic zrobić. Mogłam się jedynie ratować. Mężczyzna gwałtownym ruchem zasłonił okno. Całkiem jakby nie życzył sobie jakiejkolwiek ingerencji w ich rozpacz i wzbierający w duszach smutek rozstania. Oczywiście o nic mnie nie pytał. Nawet nie domyślał się mojego istnienia w mieszkaniu naprzeciwko. Tu mieszka tylu ludzi. Mało kogo zna się z imienia i nazwiska.

Ale ja wiem, że nigdy już nie będę mogła stać spokojnie przy oknie ani przechodzić koło nich z podniesioną głową. I zawsze będę parkować za rogiem. Nie dałabym rady spojrzeć im w oczy. Ktoś zapukał do drzwi. Panika. Zapaliłam światło w przedpokoju. Jeszcze w kuchni. Przecież jest jeszcze dzień, wszystko musi wyglądać normalnie. Jak zwykle, jak u innych.

– Dzień dobry, zostawiła to pani w drzwiach – sąsiadka z naprzeciwka wskazała na zwisający pod klamką pęk kluczy, uśmiechnęła się.

Wymruczałam podziękowanie, wyrwałam klucze ze zgrzytem i wycofałam się za próg. Czemu ona tak patrzyła badawczo? Coś podejrzewa? Zostawiłam klucze, więc jestem podejrzanie roztargniona. Dotychczas nigdy o nich nie zapomniałam. Jak się będzie ktoś pytać, ona może powiązać fakty. Może powiedzieć, wskazać… Czy ja zwariowałam? Przecież to się zdarza. Każdy kiedyś zapomniał wyciągnąć klucz z zamka. Jak zacznę uciekać przed ludźmi, patrzeć na każdego wilkiem, to dopiero będzie podejrzane.

Nagle poczułam, że mi duszno. Ściany mieszkania tłamsiły, ściskały… Nie, nie zostanę tu ani chwili dłużej! Zarzuciłam płaszcz i wybiegłam z domu.
Owiał mnie zimny wiatr i oblepiła wilgotna ciemność wieczoru. Tutaj lepiej, można przepłoszyć złe myśli zimnem. Można się zmęczyć szybkim krokiem. Można uciec. Nawet się nie spostrzegłam, kiedy stanęłam na chodniku koło feralnego miejsca. Jeszcze brunatna plama była widoczna na jezdni. Gasła wraz z nadchodzącą nocą. W nocy ma spaść deszcz, pewnie jutro nic już nie będzie widać.

Co za nieszczęście – zagadał jakiś mężczyzna wyprowadzający psa na malutki skwerek obok. – Taka młoda…

Odwróciłam szybko głowę, tak aby mnie nie rozpoznał. Mruknęłam coś pod nosem i nieomal biegiem podążyłam do skrzyżowania. Zatrzymałam się za rogiem. Oparłam się o mur, ciężko dysząc. Co ja wyprawiam? Po co tam chodzę i gapię się w plamy na jezdni? Po co uciekam przed przypadkowymi przechodniami? Jeszcze kilka takich akcji i cała ulica zacznie mówić o wariatce biegającej wieczorami z rozwianym włosem i błędnym spojrzeniem.

Na szczęście było już prawie zupełnie ciemno, a ja stałam poza zasięgiem jakiejkolwiek lampy i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Jednak nie mogłam się uspokoić. Sprawdziłam, czy samochód stoi dalej tam, gdzie go zostawiłam. Gdy go oglądałam, zdawało mi się, że ktoś nadchodzi i czegoś ode mnie chce. Znowu uciekłam. To był jednak tylko przypadkowy przechodzień. Zniknął za rogiem, rzucając mi jedynie zdziwione spojrzenie.

Postanowiłam iść gdzieś dalej, byle dalej od domu. Odwracałam się nerwowo na każdy odgłos kroków. Byłam coraz bardziej zdenerwowana i coraz silniej przekonana, że już wszyscy wokół się domyślają, kto spowodował ten wypadek. Coraz natarczywiej docierała do mnie myśl, że nie dam rady z tym żyć.

Reklama

Po kilku dniach poszłam na policję, aby przyznać się do winy. Zdziwiło mnie, jak sucho i bez emocji policjanci zareagowali na moje wyznanie. Po spisaniu zeznań i poinformowaniu o rozpoczęciu odpowiednich kroków wypuszczono mnie do domu. Wyszłam z komisariatu na ulicę i zaczerpnęłam głęboko powietrza. Decyzja już zapadła, przyznałam się. Teraz trzeba przejść przez to, co nieuniknione: spotkanie z rodzicami ofiary, złe spojrzenia sąsiadów, może nawet szykany w pracy. Jednak poczułam nieopisaną ulgę. Lepiej ponieść karę, niż dusić w sobie taką tajemnicę do końca życia.

Reklama
Reklama
Reklama