Reklama

Zegar w moim pokoju tykał spokojnie, jakby chciał mnie upewnić, że jeszcze tu jestem, jeszcze oddycham, jeszcze warto wstać z fotela. A miałem dla kogo – mój wnuk, Kacperek, był takim małym promykiem w tej mojej szarzejącej codzienności. Codzienność emeryta to niby wolność, ale jakaś taka… nieprawdziwa. Jakby człowiek był na peronie, z którego już nikt nie wyrusza. Więc kiedy tylko słyszałem dźwięk dzwonka do drzwi i widziałem te rozczochrane włosy i głos:

Reklama

– Dziadek! Masz coś słodkiego? – …wszystko inne przestawało się liczyć.

Kacperek miał jedenaście lat i był całym moim światem. Z jego mamą, moją córką Hanną, nie zawsze się dogadywaliśmy. Była chłodna, praktyczna, wiecznie zabiegana. Zawsze miała coś ważniejszego na głowie niż rozmowa z ojcem. Ale nie robiła awantur, nie podnosiła głosu. Po prostu… była. Jak kaloryfer w kuchni – niby grzeje, niby działa, ale nie ogrzewa.

Z Zosią, moją żoną, było inaczej. Była ciepła, serdeczna, i kiedy żyła, to nasze wspólne chwile z wnukiem miały smak naleśników z jabłkami i zapachu jej perfum, który unosił się w kuchni. To ona nauczyła mnie, że wnukowi daje się nie tylko czas, ale i drobniaki. „Na coś słodkiego, na bułkę, na marzenie” – mówiła. I tak zostało. Pamiętam, jak pierwszy raz dałem Kacperkowi dziesięć złotych. Miał wtedy może z pięć lat. Spojrzał na mnie wielkimi oczami i powiedział:

– Dziadku! To moje?!

– Twoje – uśmiechnąłem się. – Kup sobie lizaka. Albo dwa.

Od tamtej pory zawsze miałem coś „na słodkie” przygotowane w portfelu. Nie były to wielkie kwoty – ot, dziesięć, dwadzieścia złotych. A czasem i pięćdziesiąt, jeśli miałem lepszy miesiąc. Hania nie była tym zachwycona.

– Tato, nie przesadzaj z tymi pieniędzmi – mówiła, rzucając mi chłodne spojrzenie.

Ale ja myślałem tylko jedno: „Daję mu tyle, ile mogę, bo życie nie trwa wiecznie.” I wierzyłem, że ten uśmiech Kacpra, ta radość w jego oczach – to moja nagroda. Że w oczach wnuka jestem kimś więcej niż tylko staruszkiem w kapciach. Że jestem… ważny. Do niedawna naprawdę tak myślałem.

Coś we mnie zgasło

To był zwyczajny wtorek. Słońce już schodziło z nieba, kiedy usiedliśmy przy stole w moim małym pokoju. Kacper zajął swoje miejsce na krześle naprzeciwko mnie, w jednej ręce ściskał telefon, drugą bezwiednie macał opakowanie ciastek. Hanna stała przy oknie, zerkając co chwilę na zegarek, jakby zaraz miała się stąd teleportować do innego świata. Wyjąłem banknot, który wcześniej starannie wygładziłem. Dwadzieścia złotych – to nie było dużo, ale wystarczało na kino albo coś słodkiego. Podałem go Kacprowi z uśmiechem, jak robiłem to wiele razy wcześniej.

– Proszę, kup sobie coś dobrego – powiedziałem, licząc na ten znajomy błysk w jego oczach, może krótkie „dzięki, dziadku”, które kiedyś brzmiało jak najpiękniejsza melodia.

Spojrzał na banknot, potem na mnie. Jego brwi się uniosły, usta lekko skrzywiły.

– Tylko tyle? – rzucił beznamiętnie i wrócił wzrokiem do telefonu.

Zamarłem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Poczułem, jak moje dłonie stają się cięższe. Siedziałem naprzeciwko własnego wnuka, z sercem tak otwartym, że aż bolało. A on nie podziękował. Nie ucieszył się. Nawet nie spojrzał.

– Nie bierz tego do siebie, on tak czasem ma – odezwała się Hanna tonem, jakim tłumaczy się czyjeś kaprysy.

Skinąłem głową. Nic nie powiedziałem. Co miałem odpowiedzieć? Wtedy po raz pierwszy coś we mnie zgasło. Patrzyłem, jak Kacper przesuwa palcem po ekranie, jak śmieje się z czegoś, czego nie słyszę, jakby siedział gdzieś daleko, w miejscu, do którego ja nie mam już wstępu. Nie chodziło o te dwadzieścia złotych. Nie chodziło nawet o to „tylko tyle”. Chodziło o to, że nie byłem już dla niego tym samym dziadkiem, co kiedyś.

W mojej głowie kotłowały się pytania. Czy naprawdę to się właśnie wydarzyło? Czy już nawet nie jestem wart zwykłego podziękowania? Kiedyś jego uśmiech był szczery. A dziś... nawet nie patrzy. Siedzieliśmy w tej ciszy jeszcze chwilę, każdy osobno, choć przy jednym stole. Hanna coś pisała na telefonie. Kacper znowu się zaśmiał. A ja po raz pierwszy poczułem, że dałem mu nie to, czego chciał, tylko to, co miałem i że to przestało mu wystarczać.

Poczułem coś dziwnego

Gdy wyszli, w mieszkaniu zrobiło się cicho. Właściwie, to lubiłem tę ciszę. Była jak stary znajomy – czasem nużący, ale przynajmniej szczery. Zdjąłem sweter, przetarłem dłonią twarz i ruszyłem do swojego pokoju. Zawsze wracałem tam, kiedy coś mnie uwierało. Niby tylko parę kroków, a jakby inny świat – mój, uporządkowany, przewidywalny.

Usiadłem w fotelu przy oknie. Wciąż trzymałem portfel, jakby nie zdążył zniknąć z mojej dłoni. Otworzyłem go i spojrzałem na przygotowane pięćdziesiąt złotych, które miałem też później dać Kacprowi. Tak naprawdę to one miały być prezentem. Tylko coś mnie powstrzymało w ostatniej chwili. Może przeczuwałem, że nie ma już sensu. Może po prostu bałem się zobaczyć, jak bierze je z tą samą obojętnością co dwudziestkę. Wyjąłem banknot i popatrzyłem na niego przez dłuższą chwilę. Ile takich dałem przez lata? Ile razy byłem z siebie dumny, bo mogłem coś dać wnukowi? Przez chwilę chciałem wrócić tamte dwie dekady i zobaczyć znowu Zofię przy kuchennym stole, jak kręci głową i mówi:

– Nie wychowuj go portfelem, tylko obecnością.

Wtedy się śmiałem. Teraz jej słowa brzmiały inaczej. Otworzyłem szufladę w komodzie i wsunąłem banknot pomiędzy stare zdjęcia, rachunki i inne rzeczy, które niosły jakieś wspomnienia. Zatrzymałem rękę na chwilę, jakby ten gest miał być ostateczną decyzją. Potem zamknąłem szufladę. To już nie były pieniądze „dla Kacperka”. Teraz to miały być moje pieniądze. Moje, nie z obowiązku, nie z sentymentu. Po raz pierwszy od dawna poczułem coś dziwnego. Nie ulgę, nie smutek. Coś pomiędzy – jakby wyrzut sumienia mieszał się z czymś podobnym do wolności.

Nie chodziło o te pięćdziesiąt złotych. Nawet nie o sam gest. Chodziło o to, co za nimi stało. Czy ktoś jeszcze widzi mnie bez nich? Czy w ogóle widzi mnie jako człowieka? Spojrzałem w lustro na ścianie. Siwy mężczyzna z lekkim garbem patrzył na mnie z wyrazem twarzy, który znałem aż za dobrze – próbował udawać, że nic się nie stało.

– Może czas posłuchać twoich rad, Zośka. Nawet jeśli za późno – powiedziałem cicho.

Zgasiłem światło i przez chwilę siedziałem po ciemku. W końcu i tak trzeba się do wszystkiego przyzwyczaić.

Córka nic nie rozumiała

Kilka dni później Hanna przyszła po Kacpra. Chłopak jak zwykle od razu zanurzył się w telefonie, a ja zebrałem się w sobie i zapytałem ją, czy możemy chwilę porozmawiać. Pokiwała głową, nie odrywając wzroku od torebki, w której czegoś szukała.

– Haniu, czy Kacper zawsze tak reaguje? – zapytałem ostrożnie. – Na pieniądze... czy na mnie.

Wzruszyła ramionami.

Tato, on cię kocha. Po prostu jesteś dziadkiem. Od drobnych prezentów.

Zrobiło mi się zimno. Jakby wszystko, czym byłem, zamknęła w tym jednym zdaniu.

– Nie podziękował nawet... – powiedziałem półgłosem.

– Czego ty oczekujesz? Że będzie ci serenady śpiewał za dychę? – prychnęła, ale nie złośliwie. Raczej... zniecierpliwiona.

– Nie za pieniądze. Za chwilę uwagi – powiedziałem spokojnie.

Nie odpowiedziała. Sprawdziła jeszcze raz, czy wszystko spakowała, zawołała Kacpra i wyszli. Zostałem sam. I znów poczułem, że nie chodzi o żadne banknoty. Chodzi o to, że mnie już tu nie ma. Nie w ich oczach.

Czułem się jak cień

Wieczorem wyjąłem z szuflady stare zdjęcie Zofii. Usiadłem z nim w fotelu, jak z kimś, z kim można pomilczeć i nikt nie będzie się spieszył. Na zdjęciu miała jeszcze ciemne włosy, śmiała się tym swoim półuśmiechem, który potrafił rozbroić każdy mój upór. Lubiła mówić, że człowiek bez czułości zamienia się w cień. A teraz... czułem się jak właśnie ten cień.

Za oknem ktoś krzyczał na dziecko, potem rozległ się śmiech. Dziadek grał z wnuczką w klasy na podwórku. Patrzyłem przez szybę z łagodną zazdrością. Też kiedyś tak było. Hania biegała po trawie, a Zosia podawała mi herbatę przez balkon. Zamknąłem oczy. Zobaczyłem nas razem – Zofia i ja – siedzących na kanapie, przeglądających książeczki dla dzieci, planujących, co kupić Kacprowi na urodziny. Wtedy wszystko miało smak, nawet zwykła herbatka z miodem. Teraz herbata stygnie, a nikt o tym nie pamięta.

– Nie licz, że będą cię kochać tylko dlatego, że ich kochasz. Dzieci muszą tego chcieć – usłyszałem w głowie głos Zofii, jak wtedy, gdy rozmawialiśmy o Hani, jeszcze nastolatce.

– Miałaś rację. Jak zwykle – powiedziałem na głos.

Wstałem, schowałem zdjęcie z powrotem do szuflady i zgasiłem światło. Cisza wypełniła mieszkanie do granic. Już nawet radio nie grało. I może dobrze.

Wnuczek przestał przychodzić

Od tamtego dnia nie dałem Kacprowi ani grosza. Przychodził jeszcze przez jakiś czas, z przyzwyczajenia, może z nudów. Ale nie pytał. Nie wyglądał, czy wyjąłem portfel. Nie patrzył na stół, gdzie zawsze leżały drobne na batonik. Tak jakby nigdy nic nie było. I wtedy zrozumiałem. Te pieniądze nie znaczyły dla niego nic, tylko... były. Jak klucz pod wycieraczką – wiadomo, że tam jest. A kiedy zniknął, nie zapytał. Po kilku tygodniach wizyty ustały. Hanna przysłała wiadomość: „Kacper ma dużo na głowie, szkoła, treningi. Może wpadnie w przyszłym tygodniu”. Nie wpadł. Potem było święto. Potem deszcz. Potem nic.

Zostałem z czasem, który kiedyś oddawałem jemu, a teraz wracał do mnie – bez słowa, jak stary pies, który przestał się łasić. I w tej ciszy, pustej i bolesnej, znalazłem coś, czego dawno nie czułem. Spokój. Ciszę, która nie boli, tylko... jest. Jak odpowiedź, której nie trzeba szukać. Telefon zadzwonił po dwóch tygodniach. Hanna.

– Nie trzeba już go rozpieszczać – powiedziała krótko.

– Nie zamierzałem. Już nie – odpowiedziałem i się rozłączyłem.

Byłem już spokojny

Pewnego ranka, kiedy śniadanie zjadłem bez pośpiechu, usiadłem przy stole i spojrzałem na kopertę leżącą w szufladzie. Była tam od tygodni. W środku banknot, którego nie wręczyłem Kacprowi. Pięćdziesiąt złotych. Ani dużo, ani mało – wystarczająco, żeby coś kupić. Dla siebie. Wziąłem długopis i napisałem na kopercie: „Na coś, co sprawi radość mnie”. Po chwili wahania wsunąłem ją do kieszeni kurtki. Spakowałem plecak. Włożyłem termos z kawą, kanapki, ciepły sweter i mapę. Nie miałem konkretnego celu, ale wiedziałem jedno – pojadę w góry. Zawsze marzyłem, żeby zobaczyć je jesienią, kiedy wszystko jeszcze się trzyma, ale już wiadomo, że zima blisko. To miała być moja wycieczka. Pojadę nie jako dziadek, ojciec, ani portfel. Tylko jako Waldemar.

Wyszedłem z domu, zamknąłem drzwi i spojrzałem na klatkę schodową. Cicho, pusto. Ale we mnie było spokojnie. Wreszcie. Nie jestem zły na Kacpra. On po prostu jest dzieckiem. Ma prawo nie rozumieć. Ale ja już nie chcę być tylko cieniem z portfelem. Chcę jeszcze poczuć, że żyję. Dla siebie. To była dobra decyzja.

Waldemar, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama