Reklama

Zawsze byłam kobietą, dla której zasady są święte. I jedną z tych zasad jest to, że w grudniu chodzi się na roraty. Nie ważne, czy ci się chce, czy nie. Trzeba, to trzeba. Jak ja miałam dwanaście lat, to w śniegu po kolana człowiek brnął do kościoła o szóstej rano, a teraz? Teraz młodzież woli oglądać seriale. Tyle że tym to sobie zbawienia nie zapewni. Odkąd wnuczka się do mnie wprowadziła — bo studiuje tu, w mieście, a akademiki „drożyzna i patologia”, jak to ujęła — to mam w domu więcej hałasu niż za czasów, gdy jeszcze mąż żył i chrapał jak kombajn. Nie narzekam. Nie po to się babcią jest, żeby narzekać. Tyle że pewnego dnia coś we mnie pękło.

Zagotowałam się

Wstałam przed piątą. Zaparzyłam sobie zbożowej kawy i cicho pukam do drzwi Marysi.

 Wstawaj, za dwadzieścia szósta. Roraty – szepnęłam, ale tak, żeby usłyszała.

Z pokoju cisza. Pomyślałam: może śpi, może nie dosłyszała. Pukam drugi raz, już odważniej.

– Marysiu! Halo! Roraty, dziecko! Pan Jezus czeka!

Wtedy zza drzwi dobiegł mnie jęk, jakby konający łoś się tam przewracał.

– Babciu, ja dziś nie idę... – wymamrotała.

– Słucham? Co ty powiedziałaś?

– Nie idę. Nie mam siły. Wczoraj obejrzałam trzy odcinki serialu i jestem ledwo żywa.

Otworzyłam drzwi. Leżała zawinięta w koc jak gołąbek w kapuście. Tylko że nie było w niej nic z chrześcijańskiego ciepła.

– To znaczy...wolisz oglądać telewizję, zamiast iść na roraty?

– Babciu, no… ten serial jest świetny. Skandynawski, klimatyczny…

– Wiem, że jak zaraz nie wstaniesz... – żachnęłam się.

– Oj, nie bądź śmieszna… – mruknęła, odwracając się na drugi bok.

Stałam chwilę w progu i czułam, jak mnie gotuje od środka.

– Dobrze – powiedziałam chłodno. – Ale po południu, kochana, będziemy musiały poważnie porozmawiać. I nie licz, że cię ten brodaty Szwed wybroni.

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem

Po roratach wróciłam zziębnięta, ale z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. W kuchni jeszcze pachniało jajecznicą. Marysia wyszła z pokoju około jedenastej. Włosy w nieładzie, oczy jak po bitwie. Usiadła przy stole i zaczęła skubać rogalika z talerzyka, który postawiłam wieczorem. Bez „dzień dobry”. Bez „przepraszam”. Jakbyśmy nic nie ustalały.

 Dobrze spałaś? – zapytałam z przesadnie miłym tonem.

– Mogło być lepiej, budziło mnie bicie dzwonów... – wymamrotała, ziewając.

– Nie jakieś tam „bicie dzwonów”. To tradycja – poprawiłam ją chłodno.

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– Nie mogę się wyspać?

– Nie chodzi o sen, tylko o to, że uciekasz od tego, co ważne. Roraty to nie jest jakaś fanaberia. To duchowe przygotowanie!

– A ja się przygotowuję… w inny sposób.

– Oglądając wygłupy w ciemnych piwnicach?

– To nie są zwykłe seriale, tylko ambitne kryminały. Z przesłaniem.

– Z przesłaniem?! – wybuchłam. – Dziecko drogie, przesłanie to masz w kościele, a nie w telewizji! Co to w ogóle jest za treść na Adwent?!

Marysia prychnęła i podniosła wzrok znad telefonu.

– Może ty po prostu nic nie rozumiesz.

Byłam na nią wściekła

Usiadłam w fotelu. Marysia nadal była wpatrzona w telefon. Czułam, że mnie krew zaleje.

– Czy w tym twoim „ambitnym” telefonie jest coś o miłości bliźniego, co?

– Nie wiem, może w komentarzach – mruknęła, nie podnosząc wzroku.

– A o tym, żeby czcić swoich dziadków? – dodałam z jadowitą słodyczą. – Bo mi się coś wydaje, że czci to ja tu nie doświadczam za grosz.

– Babciu… przecież cię szanuję.

– Aha. Wstajesz po dziesiątej, nie idziesz na roraty, zbywasz mnie, jak cię pytam o cokolwiek i siedzisz tu obrażona. Taki jest teraz szacunek?

Marysia odłożyła telefon i westchnęła.

– Po prostu... nie czuję tego wszystkiego. Roraty, pieśni, lampiony... To dla mnie trochę jak teatr.

– Bo ty żyjesz serialami i telewizją. Emocje na zawołanie, wszystko klimatyczne, ale żadnej odpowiedzialności. A tu, kochanie, prawdziwe życie się dzieje. I to życie nie ma napisów końcowych.

– Babciu, ale czy to naprawdę takie złe, że wolę obejrzeć coś w samotności niż iść do kościoła z gromadką obcych ludzi?

Wstałam powoli i podeszłam do niej.

– Nie chodzi o to, co wolisz. Chodzi o to, co jest dobre. I nikt nie mówi, że masz być jak ja. Czasem warto przestać patrzeć w ekran, a popatrzeć w głąb siebie.

Marysia spojrzała na mnie zaskoczona. Może pierwszy raz dotarło coś do niej naprawdę? Albo tylko tak dobrze udaje.

Musiałam ją przekonać

Nazajutrz zrobiłam na obiad kluski leniwe z cynamonem i cukrem, a do tego kompot z jabłek. Niby drobnostka, ale w moim wieku człowiek wie, że lepiej z wnuczką rozmawiać, gdy jest najedzona. Jak głodna, to tylko fuka. Usiadła naprzeciwko mnie, nawet się uśmiechnęła.

– Leniwe. Moje ulubione.

– To jedz. Może sumienie ci wróci.

– O nie... znów będzie kazanie?

– Nie. Tym razem będziemy gadać poważnie jak kobieta z kobietą.

– To ja może naleję sobie więcej kompotu.

Złapałam ją za rękę, zanim zdążyła wstać.

– Naprawdę się o ciebie martwię. Ty tak siedzisz w tym świecie morderstw i intryg, że zapominasz, że jest życie obok. Prawdziwe. Bez montażu, bez muzyki w tle.

– Nie jestem dzieckiem. Mam dwadzieścia jeden lat, babciu. Myślisz, że nie wiem, co robię?

– Wiem, że myślisz, że wiesz. I też wiem, że młody człowiek często robi głupoty, bo mu się wydaje, że wszystko jeszcze nadrobi. A nie wszystko się da. Nie każdą duszę da się potem posklejać, jak się ją porzuciło.

– Czyli jak nie pójdę na roraty, to moja dusza się rozpadnie?

– Nie. Jeśli przez całe życie będziesz szła na skróty, to kiedyś się obudzisz i nie będziesz wiedziała, po co w ogóle wstałaś.

Milczała. Patrzyła na kluski, jakby w nich szukała odpowiedzi. W końcu zapytała:

– A ty zawsze wiedziałaś, po co wstajesz?

– Nie zawsze. Jak nie wiedziałam, to szłam do kościoła. Tam się szybciej wszystko układało.

Ścisnęło mnie w gardle

Dwa dni później znów wstałam przed piątą. Tym razem nic nie mówiłam. Żadnego pukania. Pomyślałam: zobaczymy, czy coś się w niej ruszyło. Ubrałam się po cichu, zaparzyłam sobie kawy, wzięłam różaniec i wyszłam. W kościele było chłodno, ciemno, świece migotały, a dzieciaki z lampionami szeptały coś między sobą, próbując się nie roześmiać. Siedziałam w drugiej ławce i zaczynałam się już godzić z myślą, że Marysia nie przyjdzie. I wtedy — skrzypnęły drzwi. Odwróciłam głowę. Stała w progu. W długim płaszczu, z zaspanym wzrokiem. Coś ścisnęło mnie w gardle. Chciałam udawać, że mnie to nie rusza, ale się nie dało. Po mszy podeszła do mnie.

– Nie wiem, czy to coś zmienia, ale chciałam spróbować.

– Nie musisz się tłumaczyć. Samo to, że przyszłaś, znaczy więcej niż cały twój serial.

– Nie serial, a film.

– Dla mnie to wszystko jeden czort. À propos czorta – mruknęłam z przekąsem – dobrze, że się go dziś nie posłuchałaś.

Marysia się uśmiechnęła. Zmęczona, zmarznięta, ale jakby spokojniejsza.

 Nie obiecuję, że będę chodzić codziennie.

– A ja nie obiecuję, że będę przestawać cię namawiać.

– Umowa stoi.

Szłyśmy razem przez ciemną ulicę. Śnieg skrzypiał pod butami, a ja pierwszy raz od dawna poczułam, że ta dziewczyna może jeszcze coś zrozumie.

Odzyskałam spokój

Marysia nie została nagle świętą. Nie zaczęła wstawać co rano jak skowronek i nie zamieniła swojego laptopa na brewiarz. Jednak coś się w niej zmieniło. Zaczęła zadawać pytania. I czasem nawet szła ze mną do kościoła. Nie na wszystkie roraty, ale raz, dwa razy w tygodniu. To wystarczyło. Nie chodziło o statystykę. Chodziło o to, że znów zaczęłyśmy rozmawiać. Że jak wracała z uczelni, to czasem siadała w kuchni i pytała:

– Babciu, a jak to było, jak byłaś młoda? Też ci się nie chciało wstawać?

– Jeszcze jak, ale wstawałam. Bo wtedy nie było „czy mi się chce”, tylko „czy trzeba”. A trzeba było.

Może i te roraty były tylko pretekstem. Dobrym pretekstem. Do rozmowy. Do bycia razem. I do przypomnienia, że żaden serial nie zastąpi ciepła kuchni pachnącej zbożową kawą i ogórkiem kiszonym. A Pan Jezus? Cóż, On się zawsze ucieszy, jak ktoś przyjdzie, nawet spóźniony.

Wanda, 74 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama