Reklama

Wnuczka odwoziła mnie na pociąg. Pomogła mi wyjąć walizkę z bagażnika, a potem pokiwała palcem i powiedziała z przekąsem:

– Babciu, tylko uważaj na tych sanatoryjnych amantów, co to każdej mówią, że wygląda jak milion dolarów. Tacy są najgorsi!

Roześmiałam się wtedy szczerze. No bo co niby miało mi się przydarzyć? Miałabym dać się nabrać na gładkie słówka jakiegoś emeryta w mokasynach? Pff, to nie ja. A jednak. Czasem człowiekowi się wydaje, że wszystko wie najlepiej. Że serce już nie takie naiwne, że rozum trzyma wszystko w ryzach. Jednak kiedy znajdziesz się wśród szumu drzew, zapachu świerku i towarzystwa innych, równie spragnionych miłych słów dusz… wtedy łatwo się zapomnieć.

Wpadłam mu w oko

Dostałam pokój na parterze, więc miałam widok na krzaki jałowca. Ale przynajmniej cicho. Już pierwszego wieczoru zaciągnęli nas na wieczorek zapoznawczy. Usiadłam z dwiema paniami: Wiesią z Koszalina i Ludką z Włocławka. Obie głośne jak bazarowe sprzedawczynie, ale poczciwe. Rozmawiałyśmy o kolanach, ciśnieniu i kolejkach do lekarzy. Normalna, sanatoryjna rutyna. A potem przyszedł on. Wiesia szturchnęła mnie łokciem.

– Zobacz tego wysokiego. Tego w granatowym sweterku.

Spojrzałam. Faktycznie, wysoki. Uśmiechnięty. Włosy siwe, ale gęste. Z daleka wyglądał na dyrektora jakiegoś urzędu albo byłego wojskowego. A potem nagle… spojrzał na mnie. I kiwnął głową.

Znajomy? – zapytała Ludka.

– Nie… – odpowiedziałam powoli, trochę zmieszana. – Chyba nie.

– Oho, to masz adoratora – zaśmiała się Wiesia. – Uważaj, oni tu mają radar na samotne baby!

Podszedł chwilę później. Z uśmiechem od ucha do ucha.

– Dobry wieczór. Jan jestem.

– Maria – odpowiedziałam krótko.

Wiedziałem, że się dogadamy – rzucił i usiadł, jakbyśmy znali się od lat.

A ja… nie zaprotestowałam.

Coś mi nie pasowało

Nazajutrz spotkaliśmy się przypadkiem na ścieżce wzdłuż rzeki. Szłam powoli, bo kolano rwało jak diabli, ale pogoda była piękna. Jesień złociła liście, a powietrze pachniało żywicą. Nagle usłyszałam za sobą znajomy głos:

– Cóż za cudowny zbieg okoliczności.

– Raczej zbieg grafików – mruknęłam pod nosem, ale się uśmiechnęłam.

– Chyba jesteśmy na tej samej fali – ciągnął. – Wczoraj partnerka do tańca, dziś moja towarzyszka na spacerze. Co jutro? Randka?

– A może rehabilitacja o siódmej rano? – odbiłam piłeczkę.

Roześmiał się. Miał taki śmiech, jakby znał odpowiedzi na wszystkie pytania. Spokojny, pewny siebie.

Chodźmy razem na spacer. O ile kolano pozwala, oczywiście – dodał z troską.

– Kolano to najmniejszy problem – mruknęłam i ruszyłam.

Szliśmy powoli. Opowiadał, że był nauczycielem historii, że ma dwoje dzieci i psa.

– A ty kogo zostawiłaś w domu?

– Wnuczkę, fikusa i kota – odpowiedziałam. – Kot to raczej się cieszy, że mnie nie ma.

– To dobrze, bo ja jestem uczulony. Na koty. I na samotność też – spojrzał na mnie z boku.

Zawiał lekki wiatr. Pomyślałam, że jest w tym coś miłego – iść obok kogoś, kto nie narzeka, kto nie mówi tylko o chorobach, kto patrzy, a nie ocenia. A jednak coś mi nie pasowało.

– A często tu przyjeżdżasz? – zapytałam ostrożnie.

– Co roku. Od pięciu lat – uśmiechnął się szeroko. – I zawsze wracam z jakimś pięknym wspomnieniem.

Zrobiło mi się jakoś nieswojo.

Zamurowało mnie

Trzeciego dnia po kolacji znowu usiadł obok mnie. Tym razem z pudełkiem czekoladek. Takich tanich, z logo sanatorium na opakowaniu. Gest może i miły, ale podejrzany.

Dla najpiękniejszej Marii w tej części Polski – powiedział z uśmiechem i położył pudełko na stole.

– No proszę – mruknęła Wiesia, siedząca obok. – Jeszcze chwila, a zaczniemy śpiewać „Sto lat”.

– Oj Wiesiu, nie przesadzaj – rzuciłam, choć czułam, że mi rumieńce występują.

Janek tylko się uśmiechał, jakby wszystko szło według jego planu. Po kolacji złapała mnie Ludka przy windzie.

Nie bądź naiwna – powiedziała szeptem, jakbyśmy były w jakimś kryminale. – Janek to stary wyga. Ja go pamiętam z zeszłego roku. Te same teksty, te same podchody.

– Co ty mówisz?

– Podrywał wtedy Zosię z Gdyni. A przed nią był romans z Krysią z Łodzi. Taki sanatoryjny Casanova.

Zamurowało mnie. Przypomniałam sobie, jak gładko mówił, jak znał wszystkie kąty w ośrodku, jak witano go na stołówce. Faktycznie – zbyt pewny siebie jak na kogoś „nowego”.

– Jesteś pewna?

– A jakże. Zosia później przez tydzień beczała, bo myślała, że po sanatorium się do niej wprowadzi. A on? Zniknął jak kamfora.

Wracałam do pokoju z bijącym sercem. Czułam się jak uczennica, którą ktoś nabrał na miłosny liścik. Co ja sobie myślałam? Że facet po sześćdziesiątce szuka nagle wielkiej miłości? Może wnusia miała rację. Powinnam była uważać.

Było mi głupio

Nie spałam pół nocy. Kręciłam się w łóżku jak naleśnik na patelni. Niby nic się nie stało, niby to tylko drobna rozmowa i czekoladki, ale coś we mnie pękło. Było mi głupio. Rano postanowiłam: dość. Koniec uśmieszków i wspólnych spacerów. Trzeba się odciąć, zanim będzie wstyd. Jak na złość czekał na mnie pod stołówką.

– Dzień dobry! Nie ma to, jak zacząć dzień z pięknym uśmiechem. Pójdziemy potem na kawę?

– Nie – powiedziałam od razu. – Nie pójdziemy. I w ogóle… myślę, że lepiej, żebyśmy się nie spotykali.

Zrobił minę zbitego psa. Udawaną, ale dobrze zagraną.

– Coś się stało?

– Tak. Dowiedziałam się, że nie jestem pierwsza. I pewnie nie ostatnia.

Westchnął. I co mnie zaskoczyło – nie zaprzeczył.

– Nie będę się wybielał – zaczął spokojnie. – Tak, byłem tu już kilka razy. I miałem różne znajomości. Jednak z tobą jest jakoś inaczej.

Parsknęłam śmiechem.

– Jasne. Klasyka. „Z tobą to co innego”. Tylko jeszcze powiedz, że mnie pokochasz i chcesz zamieszkać w moim mieście.

Zawahał się. A potem… rozłożył ręce.

– Nie, nie pokocham. Tylko że naprawdę cię polubiłem. I chciałem z tobą spędzić czas. Po prostu. Bez wielkich słów.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Może zaskoczył mnie tą nagłą szczerością. A może sama nie wiedziałam, czego się po nim spodziewałam. Jednak nie był już taki gładki i pewny siebie.

Unikałam go jak ognia

Zaczęłam go unikać. Nie dlatego, że byłam zła – raczej rozczarowana. Sama sobą, że choć wiedziałam, w co się pakuję, to i tak dałam się ponieść. Unikałam stołówki w godzinach szczytu, wybierałam inne trasy spacerów, a wieczorki taneczne omijałam szerokim łukiem. W ostatni piątek przed wyjazdem Wiesia i Ludka zaciągnęły mnie siłą na potańcówkę.

Przestań się zadręczać. Trochę muzyki jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Trzeba zakończyć pobyt jak dama, a nie jak obrażona panienka z pensji.

Weszłam na salę niechętnie. Ludzie kołysali się powoli, jakby wszyscy mieli o dwadzieścia lat mniej. Janek oczywiście był. Stał pod ścianą, w ciemnej koszuli, i wypatrywał. W końcu nasze spojrzenia się spotkały. Podszedł.

Zatańczysz ze mną?

– To zależy – odparłam chłodno. – Obiecujesz, że nie będziesz potem pisał listów miłosnych?

Uśmiechnął się z ulgą.

– Obiecuję. Ani jednego wiersza. Tylko taniec. Ostatni.

Zgodziłam się. I to był dziwny taniec – bez napięcia, bez udawania. Po prostu dwoje ludzi, którzy przez chwilę zapomnieli, że coś miało wyglądać inaczej.

– Chciałem ci powiedzieć, że mimo wszystko… dzięki – powiedział, gdy piosenka się kończyła. – Dawno się tak dobrze nie czułem z nikim.

– A ja dawno się tak dobrze nie rozczarowałam – odparłam, ale z uśmiechem.

Uścisnął mi dłoń i odszedł. Już więcej się nie zbliżył. I to było w porządku.

Byłam wdzięczna

Kiedy wróciłam do domu, wnuczka czekała już na mnie z ciastem. Usiadłyśmy przy stole, a ona jak zawsze zaczęła wypytywać:

– No i jak było? Poznałaś kogoś?

Zawahałam się. Po chwili wyjąkałam:

– Poznałam. I muszę cię przeprosić.

– Za co? – zdziwiła się, unosząc brwi.

– Za to, że się z ciebie śmiałam, jak mówiłaś o tych sanatoryjnych podrywaczach. Mówiłaś prawdę. Jakbym miała dwadzieścia lat mniej, to jeszcze gorzej bym się zaplątała.

– Babciu… – zaczęła, a potem wybuchła śmiechem. – No co ty, naprawdę? Jakiś Casanova cię uwiódł?

– Nie do końca uwiódł – westchnęłam. – Ale trochę zakręcił mi w głowie. I wieś co? Chyba nawet mu za to wdzięczna jestem.

– Że cię nabrał?

– Że mi przypomniał, że wciąż mogę komuś się spodobać.

Zośka pokiwała głową ze zrozumieniem. Dorosła mi ta wnuczka, pomyślałam.

– Czyli jak będzie kolejny turnus, to jedziesz? – zapytała z uśmiechem.

– Pojadę. Ale tym razem bez złudzeń. I z mocniejszym kremem pod oczy.

Roześmiałyśmy się obie. A ja pomyślałam, że może nie każda historia musi się kończyć miłością. Czasem wystarczy lekcja.

Maria, 65 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama