„Wnuczka podbiera mi pieniądze, ale ja nic nie mówię. Wolę mieć mniej w portfelu, niż żyć w cichej samotności”
„Odwróciłam głowę i udawałam, że jestem zajęta poprawianiem obrusika. Nie skomentowałam tego. Usłyszałam tylko szelest zamykanej portmonetki. A potem – cichy dźwięk telefonu i szuranie krzesła. Milenka usiadła jak gdyby nigdy nic”.

- Redakcja
Nie jestem kobietą, która łatwo się wzrusza. W życiu przeszłam już swoje. Dziś mam 68 lat, a w moim starym mieszkaniu na parterze czuć wilgocią i starością. Od czasu do czasu odwiedza mnie synowa, ale częściej wnuczka – Milenka. Ma 15 lat, włosy jak len i uśmiech, który potrafi rozświetlić nawet taki dzień, kiedy wszystko boli.
Ona nie wie, że ja wiem. Otwieram rano portmonetkę, żeby wyjąć dwie złotówki na bułki i czuję, że coś się nie zgadza. Monety znikają powoli, po jednej, po dwie... A może tylko mi się wydaje? Może sama zapomniałam, że coś wydałam?
Ale nie. Już wiem. Wnuczka mnie okrada. Moja Milenka. I mimo że serce mi pęka, nic nie mówię. Boję się, że jak to powiem na głos, coś zmieni się między nami na zawsze.
Przejrzałam jej sztuczki
To był kolejny zwykły dzień, gdy odwiedzała mnie wnuczka.
– Babciu, a masz coś słodkiego? – zapytała jak zwykle, rozsiadając się przy stole i wyciągając telefon.
– Zobacz w szafce. Wiesz, gdzie są herbatniki – odpowiedziałam, choć dobrze wiedziałam, że w szafce nie ma już nic. Sama je zjadłam wczoraj, jednym ciągiem, z poczucia winy.
Usiadłam naprzeciwko i patrzyłam, jak przeszukuje szafki z taką zwinnością, że widać – ćwiczyła to nie raz. Cicho, bez słowa. Potem podeszła do portmonetki, która leżała obok telewizora, niby mimochodem.
Zamrugałam. Niby sprawdzała, która to godzina na dekoderze, ale dłoń już była przy zamku.
– Milenka… – powiedziałam łagodnie.
Zamarła. Oparła się o regał, niby od niechcenia.
– Tak, babciu?
– A może ja ci dam pieniądze na drożdżówkę, co? Poszłabyś kupić – zaproponowałam cicho.
Popatrzyła na mnie – raz, krótko. Potem jej wzrok znów uciekł w bok.
– Nie trzeba. W sumie... nie jestem głodna.
Nie skomentowałam tego. Odwróciłam głowę i udawałam, że jestem zajęta poprawianiem obrusika. Usłyszałam tylko szelest zamykanej portmonetki. A potem – cichy dźwięk telefonu i szuranie krzesła. Milenka usiadła jak gdyby nigdy nic.
– Babciu, a kiedy listonosz ci wypłaca emeryturę? – zapytała nagle.
Zachłysnęłam się herbatą. Emeryturę?
– To nie listonosz, to państwo, skarbie – wyjaśniłam łagodnie.
Miała minę, jakby już planowała, na co by ją wydała.
W tej chwili poczułam coś dziwnego. Nie złość, nie rozczarowanie. Tylko… lęk. Że ona tego nie robi z biedy. Tylko z jakiejś potrzeby, której nie rozumiem. Albo która mnie przeraża. I nawet nie chce o tym rozmawiać.
Zastawiłam na nią pułapkę
Wnuczka przychodziła coraz częściej. Niby przypadkiem, niby „bo mama się spóźni”, ale ja wiedziałam, że to coś więcej. I coraz częściej moja portmonetka była lżejsza, a jej kieszenie – podejrzanie wypchane.
Zaczęłam zostawiać drobne specjalnie. Tak jak się zostawia pułapkę. Tylko że ja nie chciałam jej złapać. Chciałam zobaczyć, czy to naprawdę się dzieje, czy może jednak już mi się coś przewiduje na starość.
Zostawiłam dziesięć złotych. Papierowy banknot. Na wierzchu.
Milenka wpadła, rzuciła torbę na krzesło i wyciągnęła chipsy z plecaka. Chrup, chrup, jakby nigdy nic.
– A tobie babciu, to w sumie nic nie trzeba, nie? – zapytała nagle. – Masz wszystko, prawda?
Uśmiechnęłam się blado.
– I mam ciebie – odpowiedziałam z uśmiechem.
– No tak, ale ja tak tylko mówię, bo może byś sobie coś kupiła... Nie wiem, krem jakiś, czy perfumy...
Spojrzałam na nią. Dziecko, które chce mnie okraść i jednocześnie martwi się, czy nie jestem zaniedbana?
Poszła do łazienki. Kiedy wracała, dziesiątki już nie było. Nie pytałam.
Wieczorem wyjęłam z szuflady kopertę z odłożonymi na czarną godzinę pieniędzmi. Wzięłam jeden banknot i schowałam do portmonetki. Żeby znów mogła go wziąć. Żeby ją przetestować.
Wtedy chyba po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że może ja też gram w jakąś dziwną grę. Udaję, że nie widzę, żeby jeszcze przez chwilę ją mieć przy sobie. A co, jeśli się przyzwyczai? Co, jeśli kiedyś powie: „Babciu, daj stówę”? Czy wtedy też będę milczeć?
Coś się z nią działo
W czwartek przyszła do mnie z pomalowanymi paznokciami. Czerwone jak maki.
– Ładne? – zapytała, machając dłonią przed moimi oczami.
– Pewnie, że ładne – przyznałam cicho, choć coś mnie w środku ścisnęło. Dwanaście lat. Lakier na paznokciach. I mina, jakby właśnie wróciła z salonu piękności.
– Pani Aneta mi zrobiła. Za dychę.
– A skąd miałaś pieniądze?
Zamarła. Jej wzrok zbłądził gdzieś za moje ramię, udając, że pyłek na zasłonie jest interesujący.
– No, miałam... Zbierałam.
– Mhm – odpowiedziałam. Nawet nie próbowałam drążyć.
Bo prawda była taka, że ja tej dziesiątki już nie miałam. Zniknęła wczoraj, kiedy poszłam do kuchni po herbatę, a Milenka została sama w pokoju. I teraz miała za nią czerwone paznokcie.
Wiedziałam, że coś się dzieje. Że ona nie podbiera tych pieniędzy tak bez powodu. Że to nie tylko zachcianki. Ale bałam się spytać. Bo co, jeśli powie prawdę? Że mama jej nie daje, że się boi, że nikt nie zauważa, że coś ją gryzie?
A może, co gorsza, nie powie nic. I tylko wzruszy ramionami jak teraz.
– Babciu – powiedziała nagle – a ty kiedyś coś ukradłaś?
Spojrzałam na nią, zaskoczona. Co to za pytanie?
– Nie. Chyba nie.
– Ja też nie – odpowiedziała szybko. – Tylko tak pytam. Bo koleżanka coś tam… mówiła.
Uśmiechnęła się i znów była moją Milenką. Ale jej paznokcie połyskiwały jak cichy wyrzut. A ja znów milczałam. Choć w środku coś we mnie krzyczało.
Zaczęłam się o nią martwić
Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, a w głowie krążyło tylko jedno pytanie: czemu ona to robi?
Następnego dnia zadzwoniłam do synowej.
– Wszystko u was w porządku? – zapytałam, starając się brzmieć beztrosko.
– Tak, mamo, a czemu pytasz?
– Tak tylko… Milenka często ostatnio u mnie bywa. Pomyślałam, że może coś się dzieje.
– To dobrze – usłyszałam. – Bo w domu wiecznie się z nią kłócimy. Ma jakieś młodzieńcze fazy. Fochy, trzaskanie drzwiami, a ostatnio znalazłam w jej kurtce papierosa. Wyobrażasz sobie?
Zamknęłam oczy. Milenka i papieros? Nie, to mi się nie zgadzało. Ale... może?
– A jak z pieniędzmi? Daje ci znać, jak potrzebuje?
– Z pieniędzmi? – synowa zaśmiała się gorzko. – Zawsze coś potrzebuje. Pięć złotych na napój do szkoły, dziesięć na składkę, dwadzieścia na prezent dla koleżanki. Nie nadążam. I wszystko niby prawdziwe, ale potem widzę, że napój się kurzy w plecaku, a prezentu brak.
Zamilkłam. To nie była już gra w niewidzenie. To była ucieczka.
W sobotę wnuczka znów do mnie przyszła.
– Zrobimy naleśniki? – zapytała jak gdyby nigdy nic.
Podałam jej fartuch. Milczałyśmy przez chwilę. Potem spojrzałam jej prosto w oczy.
– Milenka… Ty wiesz, że ja wiem, prawda?
Opuściła wzrok. Cicho, prawie niesłyszalnie, odpowiedziała:
– Wiem, babciu.
Tego dnia po raz pierwszy od dawna zobaczyłam, że drży jej broda. Że wcale nie jest taka twarda, jak udaje. Musiałam wreszcie to powiedzieć.
Postanowiłam iść dalej
Stała przy kuchence, mieszając w ciszy ciasto na naleśniki. Ramię lekko się jej trzęsło. Nie patrzyła na mnie, ale ja widziałam. Widziałam wszystko.
– Przepraszam, babciu – wyszeptała nagle, tak cicho, że przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam.
– Wiem – odpowiedziałam i sięgnęłam po patelnię.
Usmażyłam pierwszy naleśnik w całkowitej ciszy. Tylko skwierczenie tłuszczu i stukot łopatki.
– Ja… ja nie chciałam tak. Tylko czasem mama nie ma dla mnie czasu. A ja nie chcę jej prosić, bo złości się wtedy. A ty jesteś zawsze dobra. I masz te pieniądze tak położone… jakbyś chciała, żebym wzięła.
Zabolało. Ale nie tak, jak się spodziewałam. Nie jak cios. Raczej jak ciężki kamień, który ktoś w końcu postawił na stole i przestał go trzymać za plecami.
– Może trochę chciałam – przyznałam.
Spojrzała na mnie zszokowana. W oczach miała łzy.
– Dlaczego?
– Bo się bałam, że jak powiem, że wiem, to przestaniesz przychodzić. A ja… ja już wiele w życiu straciłam. Nie chciałam stracić też ciebie.
Usiadła przy stole, skulona. Już nie dziewczyna z czerwonymi paznokciami. Tylko dziecko, zagubione i przestraszone.
– Babciu, ja ci wszystko oddam. Obiecuję.
Pokręciłam głową.
– Nie o to chodzi, Milenko. Chodzi o to, żebyś wiedziała, że nie musisz kraść, żeby coś dostać. Że jak powiesz: „Babciu, potrzebuję pieniędzy” – to ja ci dam. Ale nie tak. Nie w ciszy, nie zza pleców.
Spojrzałam na nią. Płakała. Cicho. Ja też. A potem objęła mnie mocno. Tak jak dawno temu. Tak jak wtedy, gdy była mała i bała się burzy.
Zmiana przyszła cicho
Od tamtego dnia coś się zmieniło. Nie od razu. Nie było magicznego „i żyli długo i szczęśliwie”. Milenka wciąż bywała zamknięta w sobie, wciąż czasem patrzyła na moją portmonetkę zbyt długo, jakby odruchowo. Ale już nie sięgała. I zaczęła mówić. Pytać. Prosić.
– Babciu, a mogę dostać kilka złotych na watę cukrową? – zapytała raz w sobotę, przed wyjściem na festyn.
– Możesz – odpowiedziałam z uśmiechem, wręczając jej dychę. – Ale przynieś mi kawałek, bo też lubię.
– Serio? Myślałam, że ty już tylko herbatniki – zażartowała, jakby nigdy nie było tych cichych kradzieży, tych ciężkich spojrzeń.
Uśmiechnęłam się. Bo wiedziałam, że właśnie to – rozmowa, bliskość – odzyskałam je. Może nigdy nie będzie idealnie. Może jeszcze nie raz się o coś pokłócimy, coś pokrzywimy. Ale to nic.
Dziś, kiedy Milenka przychodzi, nie muszę chować portmonetki. Leży sobie spokojnie na regale. Nie dlatego, że teraz jej ufam. Tylko dlatego, że ona wie, że może mi ufać. Że nie musi nic brać po kryjomu. Że jestem. Dla niej.
Czasem miłość nie polega na tym, by mówić: „nie wolno”. Czasem trzeba powiedzieć: „Zostań”. Nawet jeśli coś zaboli. Zwłaszcza wtedy.
Alicja, 68 lat
Czytaj także:
- „Na emeryturze rzuciłam wszystko i wyjechałam na wieś. Miałam pomysł na biznes i głowę pełną marzeń”
- „Gdy weszłam do mieszkania córki, aż się cofnęłam i zatkałam nos. Syf, bród i smród. Nie tak ją wychowałam”
- „Co niedzielę robiłam tradycyjny polski obiad. Po rozwodzie zrozumiałam, że przepisem na szczęście nie są żur i gołąbki”