Reklama

Od pięciu lat byłam wdową. Nasze trzypokojowe mieszkanie na Żoliborzu stało się nagle zbyt duże i zbyt ciche, kiedy zabrakło Marka. Zostałam sama z codziennością, która wprawdzie była przewidywalna, ale niosła ze sobą nieustanne echo pustki. Wstawałam o 7:30, jak zawsze. Pierwsze kroki kierowałam do kuchni, by zaparzyć herbatę z cytryną. Wlewałam ją do starego kubka z napisem „Najlepsza Babcia na Świecie” – prezent od Julii sprzed lat.

Reklama

Do południa czytałam książkę. Przeważnie coś o historii albo kryminał. Potem ubierałam ciepły płaszcz, szalik i szłam na spacer. Zazwyczaj kończyłam na cmentarzu. Siadałam na ławce przy grobie Marka i mówiłam mu, co się wydarzyło przez tydzień. Czasem coś o Julii, czasem o Annie, czasem po prostu o sobie. Wiedziałam, że go to nie obchodzi – ale rozmawiało mi się z nim najlepiej na świecie, nawet jeśli nie odpowiadał.

Popołudniami włączałam radio – nie dla muzyki, ale żeby w mieszkaniu coś brzmiało poza moimi myślami. Kolację jadłam sama. Bez apetytu. Bez pośpiechu. Czasami, gdy robiło się szczególnie cicho, wyciągałam z szuflady stary sweter Marka. Jeszcze pachniał jego wodą po goleniu. W takich chwilach nie tęskniłam wyłącznie za obecnością – tęskniłam za spojrzeniem. Za czyjąś dłonią na mojej. Za tym ciepłem, którego nie dało się wyciągnąć z grzejnika ani z kubka herbaty...

Potem wyrzucałam te myśli z głowy. Bo przecież „nie wypada już”.

Julia – moja wnuczka – była moim słońcem. Wpadała do mnie jak burza, całowała mnie w oba policzki, rzucała kurtkę na krzesło i mówiła: „Babciu, Igor to osioł”. Czasem śmiała się, że założy mi konto na Tinderze.

– Babciu, to byłby hit! Wyobrażasz sobie? Selfik w ogródku i opis: „Wdowa, ale z temperamentem!”

– Julia, ja tam nikogo nie znajdę – śmiałam się. – Chyba że Mariana z mojej podstawówki.

Obie się śmiałyśmy, ale kiedy wychodziła, a mieszkanie znów zapadało w ciszę, coś we mnie drgało. A może jeszcze nie wszystko było stracone?

– Babciu – powiedziała kiedyś poważnym tonem – ty się boisz jeszcze raz zakochać. A ja uważam, że nigdy nie jest za późno. I mam pomysł.

Nie zapytałam, jaki. Ale znałam tę jej minę. Oznaczała jedno: coś się święci.

Wnuczka umówiła mnie na randkę

Julia zadzwoniła w środę wieczorem. Jej głos aż kipiał od entuzjazmu.

– Babciu, w sobotę po południu masz czas? Bo mam dla ciebie niespodziankę. I nie, nie możesz odmówić.

– Julka, ja nie lubię niespodzianek – odparłam odruchowo.

– Wiem, ale tę pokochasz. Załóż tę granatową sukienkę z haftem. I się troszkę pomaluj. Proszę.

– Czekaj… sukienkę? Do kawy?

– Tylko kawa, babciu. Obiecuję.

Po rozmowie jeszcze długo siedziałam z telefonem w dłoni. Coś mi tu nie grało. Julia rzadko coś „obiecuje”. Coś kombinowała. W sobotę wstałam o świcie. Zrobiłam herbatę, ale nie tknęłam śniadania. Sukienka rzeczywiście jeszcze pasowała, choć ledwo się dopięłam. Pomalowałam usta na czerwono, z drżącą ręką narysowałam cienką kreskę na powiece. W lustrze spojrzała na mnie kobieta, którą znałam sprzed lat. Starsza, siwiejąca, ale… żywa.

Julia przyjechała punktualnie. W czerwonym berecie wyglądała jak z filmu. Gdy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się szeroko.

– Babciu, wyglądasz jak milion dolarów! Wsiadaj do karety.

– Gdzie mnie wieziesz? – próbowałam dowiedzieć się w drodze, ale tylko się uśmiechała tajemniczo.

Dotarłyśmy do kawiarni przy Brackiej. Małe stoliki, zapach ciasta i muzyka z lat sześćdziesiątych. Julia zaprowadziła mnie do kąta. Przy stoliku czekał starszy mężczyzna – siwy, elegancki, z uśmiechem na twarzy. Gdy mnie zobaczył, wstał i podał mi dłoń.

– Pani Barbara? Jerzy. Bardzo mi miło.

Ujął moją dłoń i pocałował ją z lekkością, która sprawiła, że zapomniałam, jak się oddycha.

Julia nachyliła się do mnie i szepnęła:

To randka w ciemno. Nie złość się. Do zobaczenia później.

I zniknęła.

A ja zostałam sama. A raczej – z Jerzym. I z jakimś dziwnym ciepłem, które zaczęło rozlewać mi się po klatce piersiowej.

Jakbyśmy się znali od zawsze

Przez pierwsze minuty siedzieliśmy w milczeniu. Słyszałam stukanie filiżanek, ciche rozmowy z sąsiednich stolików i swój własny, zdecydowanie zbyt głośny oddech. Jerzy siedział naprzeciwko mnie, trzymając filiżankę kawy i uśmiechając się lekko. Jakby czekał, aż napięcie samo opadnie.

To chyba trochę szalone, prawda? – odezwał się w końcu.

– Trochę? – parsknęłam nerwowym śmiechem. – Moja wnuczka urządziła mi randkę w ciemno. Mam nadzieję, że pana też nie poinformowała z wyprzedzeniem?

– Tylko powiedziała, że poznam dziś wyjątkową kobietę – odparł, zerkając na mnie z ciepłym błyskiem w oczach. – I miała rację.

Zawstydziłam się. Spuściłam wzrok, jakbym znów miała dwadzieścia lat. Rozmowa zaczęła się ostrożnie – skąd jesteśmy, ile mamy wnuków, kto co lubi. Potem przyszły wspomnienia: o żonach, mężach, o tym, jak dom zmienia się po śmierci drugiej osoby.

– Wie pani, ja czasem udaję, że nie słyszę dzwoniącego telefonu – powiedział nagle – bo nie mam siły rozmawiać o pogodzie. A tak przynajmniej mogę powiedzieć, że nie usłyszałem.

Zamrugałam. Nie odpowiedziałam od razu. W końcu powiedziałam:

– A ja zostawiam radio włączone przez cały dzień, żeby nie słyszeć ciszy. Cisza mnie najbardziej boli.

Patrzył na mnie uważnie. Bez litości. Bez czułostek. Po prostu – rozumiał.

I coś się wtedy we mnie przesunęło. Jakby zaskoczył jakiś zardzewiały mechanizm. Było w tym wszystkim coś niepokojąco... naturalnego. Jakbym rozmawiała z kimś, kogo znałam od zawsze. Albo z kimś, kogo dopiero miałam poznać naprawdę.

Nie śmiałam się tak od lat

Po dwóch godzinach rozmowy nie chciało mi się jeszcze wstawać. Jerzy zamówił po kawałku sernika, a ja zaczęłam się śmiać z własnej nieśmiałości.

– Gdyby ktoś mi miesiąc temu powiedział, że pójdę na randkę z obcym mężczyzną, uznałabym go za wariata – powiedziałam, kręcąc głową.

– A teraz? – zapytał.

– Teraz… chyba jestem sobie wdzięczna, że nie uciekłam na wejściu.

Wyszliśmy z kawiarni, gdy zaczynało się ściemniać. Ulica Bracka była wilgotna po popołudniowym deszczu, latarnie rozświetlały mokrą kostkę brukową. Jerzy zaproponował, że mnie odprowadzi.

– To niedaleko – powiedziałam, choć wcale nie chciałam, żeby ten spacer się kończył.

Szliśmy powoli, rozmawiając o głupstwach – o starych filmach, o pierogach z kapustą, o tym, jak się kiedyś czekało godzinami na połączenie telefoniczne. W pewnym momencie zaczęło mżyć. Delikatnie, ledwie zauważalnie. Jerzy zatrzymał się, zdjął swoją cienką marynarkę i zarzucił mi ją na ramiona.

– Panie Jerzy, przecież pan zmarznie!

– Pani Basiu, niech mi pani pozwoli być choć raz szarmanckim – uśmiechnął się.

Roześmiałam się. Szczerze, głośno – jak nie śmiałam się od lat. Spojrzałam na swoje odbicie w sklepowej witrynie. Stałam tam – starsza kobieta, w zbyt dużej męskiej marynarce, z czerwonymi policzkami i jakimś dziwnym błyskiem w oczach. Jak uczennica wracająca z pierwszej randki.

Jerzy spojrzał na mnie wtedy uważnie. Jego wzrok nie był nachalny. Był ciepły, miękki, bezpieczny.

– Pani Basiu – powiedział cicho – myślałem, że już nie będzie takich wieczorów w moim życiu.

– A ja myślałam, że już nie ma takich mężczyzn – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić.

I wtedy naprawdę nie chciałam, żeby ten spacer się kończył.

I było mi dobrze

Nazajutrz obudziłam się wcześniej niż zwykle. Przez chwilę leżałam nieruchomo, wsłuchując się w ciszę mieszkania. Ale to nie była ta sama cisza co zawsze. Nie ciążyła mi. Była… łagodna. W kuchni nadal stała filiżanka po wczorajszej herbacie, a na krześle – złożona starannie marynarka Jerzego. Usiadłam obok niej. Przesunęłam dłonią po materiale. Pachniał nim. I tym wieczorem. I wszystkim, o czym już niemal zapomniałam.

Tego dnia nie poszłam na cmentarz. Nie dlatego, że nie chciałam rozmawiać z Markiem. Po prostu nie czułam potrzeby przypominania mu, że jestem samotna. Bo pierwszy raz od lat – nie byłam. Po południu przyszła Julia. Wpadła jak zwykle – z wiatrem, torbą z zakupami i długą opowieścią o jakimś chłopaku, który znowu nie odpisał. Zerknęła na mnie, odstawiła pomarańcze na blat i zmarszczyła brwi.

– Babciu… ty jakoś tak… promieniejesz.

Uśmiechnęłam się tylko. Nic nie powiedziałam. Nie musiałam.

Julia szybko zauważyła marynarkę.

– Czy to…?

Skinęłam głową.

– I…?

I było mi dobrze – odpowiedziałam spokojnie.

Zamilkła na chwilę. A potem, niespodziewanie, rzuciła się na mnie z uściskiem.

– Babciu, wiedziałam! Serio, wiedziałam, że jeszcze coś pięknego się wydarzy!

Nie wiedziałam, co będzie dalej. Może z Jerzym wypijemy jeszcze tylko kilka kaw. Może pójdziemy razem do teatru. A może... coś więcej. Ale jedno wiedziałam na pewno: jeszcze nie wszystko w moim życiu zostało powiedziane.

I to było piękne.

Barbara, 70 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama