Reklama

Nigdy nie byłam zwolenniczką nowoczesnego wychowywania. Za moich czasów dzieci słuchały starszych, wiedziały, co to znaczy „dzień dobry”, a do stołu siadało się z czystymi rękami i bez gadania. A teraz? Teraz to się wszystkim wydaje, że dzieci najlepiej wychowują się same – i widać tego efekt, oj widać. Moja córka twierdzi, że „dziecko musi się wyrazić” i „każda emocja ma prawo istnieć”. No dobrze, ale jakim kosztem? Moim, jak się okazuje. Bo jak mi wnuki zafundowały cyrk w Wigilię, to do dzisiaj czerwienię się na samą myśl. A przecież to miała być spokojna, rodzinna kolacja przy choince.

Głos mi drżał

Od rana czułam napięcie w powietrzu. Co roku Wigilia była u mnie – i co roku starałam się, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. Karp w galarecie, uszka własnej roboty, barszcz zakwaszany tydzień wcześniej, makowiec z kruszonką. Lubię to robić, naprawdę. Tego roku coś wisiało w powietrzu.

– Mamo, tylko się nie denerwuj, dobrze? – powiedziała Anka, wchodząc z dziećmi, które darły się wniebogłosy.

– Nie denerwuję się – odparłam chłodno. – Jeszcze.

Staś wpadł jak huragan i pierwsze, co zrobił, to zdjął skarpetki i położył się w samym podkoszulku na dywanie. Hania podeszła w zabłoconych butach prosto pod choinkę.

– Haniu, wychodź stamtąd! – krzyknęła Anka bez przekonania, nie odrywając wzroku od telefonu.

– Ale ja chcę mieć bombki na głowie! – wydarła się Hania i pociągnęła gałąź tak, że jeden z moich szklanych aniołków z 1985 roku roztrzaskał się na parkiecie.

– No pięknie – powiedziałam przez zaciśnięte zęby.

– Oj tam, mamo. To tylko ozdoba – machnęła ręką Anka.

– Nie, to był prezent od twojej chrzestnej. Która, swoją drogą, nie żyje od dziesięciu lat – odparłam spokojnie, ale głos mi drżał.

– Mamo, ale nie robimy przecież z Wigilii jakiegoś muzeum – zaśmiała się Anka. – Dzieci się cieszą, są sobą. To najważniejsze.

Spojrzałam na potłuczone bombki. Tak, dzieci zdecydowanie były sobą.

Odparłam bez mrugnięcia okiem

Zebrałam te nieszczęsne odłamki aniołka do chusteczki i odłożyłam na bok. W tym czasie Staś postanowił zorganizować sobie tor przeszkód z krzeseł i stołu. Biegał dookoła jak nakręcony.

– Uspokój się, zaraz kolacja – powiedziałam, ścierając pot z czoła.

– Jeszcze tylko jeden poziom, babciu! – wrzasnął. – To jest tor ninja!

– Tor co?

– No ninja, mamo – wtrąciła Anka, wciąż na telefonie. – Taki jak w tej aplikacji, co ściągnęłam mu na tablet.

– Tablet? – zmrużyłam oczy.

– Mamo, przecież dzieci muszą się jakoś wyżyć. Takie czasy, nie żyjemy w średniowieczu.

Spojrzałam na mojego męża, który właśnie wrócił z piwnicy i zobaczył, jak jego wnuk właśnie przeskakuje przez stół.

Co tu się wyprawia? – zapytał zdziwiony.

– Trening ninja – odparłam bez mrugnięcia okiem.

– No proszę… A karp już gotowy?

– Karp to akurat teraz chowa się w lodówce.

W tym momencie Hania zaczęła się wspinać na kredens. Na kredens!

– Haniu, zejdź natychmiast! – krzyknęłam. – Co ty robisz?!

– Chcę zobaczyć, co jest w dzbanku!

– To kompot z suszu, dziecko, nie skarby faraona!

Fuj, nie lubię suszu! – wydarła się i nagle... bach! Dzbanek runął na podłogę.

– Super. Jeszcze tylko barszcz i mamy komplet – westchnęłam.

Anka podniosła wzrok z telefonu.

– Mamo, przecież to tylko dywan…

Wtedy wszystko zrozumiałam.

Byłam zirytowana

Po kolacji dzieciaki wypadły z jadalni jak z procy, zostawiając po sobie pobojowisko godne pola bitwy. Makowiec rozsmarowany na obrusie, barszcz na krześle, śledź – o zgrozo – w doniczce z fikusem.

– No nie... – jęknęłam, zbierając talerze. – Hania! Staś! Wracamy i sprzątamy!

– Babciu, ale przecież jest święto! – wrzasnął Staś z pokoju.

– I co z tego?! Święto to nie znaczy, że możesz robić chlew!

– No ale mama powiedziała, że dzisiaj nie musimy nic robić! – krzyknęła Hania, chowając się za zasłoną.

Spojrzałam na Ankę, która właśnie siorbała kawę z porcelanowej filiżanki.

– Aniu, powiedz coś – rzuciłam.

– Mamo, serio? Nie przesadzaj. Są dzieci, święta. Trochę luzu – uśmiechnęła się z tym swoim słodkim tonem, jakby wszystko było w normie.

– Luz? – prychnęłam. – Przez twój luz Staś posypał kota okruszkami z piernika.

– Kot lubi słodycze – wtrąciła Hania.

– No pięknie – mruknęłam.

– Oj mamo, bez przesady. Kiedyś będziemy to wspominać z uśmiechem – Anka się zaśmiała.

– Owszem, jak mnie już na tym świecie nie będzie – rzuciłam dramatycznie.

– Mamo, błagam... tylko bez dramatów.

Wtedy spojrzałam na moją choinkę. Staś właśnie zawieszał na niej skarpetkę od Hani.

– To na prezenty dla Świętego Mikołaja! – powiedział z dumą.

I tak oto Święta zamieniły się w kabaret.

Złapałam się za serce

Było po dziewiątej wieczorem, gdy wreszcie udało mi się usiąść na kanapie. Oparłam się o poduszkę i westchnęłam głęboko. Z kuchni słychać było stukanie naczyń – mój mąż zmywał. Zrobiło się na chwilę cicho. Podejrzanie cicho.

Gdzie są dzieci? – zaczęłam spokojnie.

– W twoim pokoju – odpowiedziała beztrosko, jakby powiedziała „w sklepie po bułki”.

– W moim?

Nagrywają filmik do internetu – uśmiechnęła się, jakby to było coś rozczulającego.

Zerwałam się z miejsca i ruszyłam biegiem. Chwilę później stanęłam jak wryta. Na środku pokoju Staś w moim czerwonym swetrze z reniferem robił taniec brzucha, a Hania, ubrana w moją wyjściową garsonkę i czapkę świętego Mikołaja, śpiewała do szczotki do włosów.

– Co robicie?! – wrzasnęłam.

– Show, babciu! – odparł Staś. – Będzie hit! Damy ci lajka!

Zdejmijcie to natychmiast!

Anka weszła za mną i spojrzała z rozbawieniem.

– Mamo, no przecież to tylko zabawa…

– Zabawa? – złapałam się za serce. – Przysięgam, jeśli ja dzisiaj nie dostanę zawału, to tylko dlatego, że święta są.

– No dobra, już, już… Hania, zdejmij to – Anka wreszcie ruszyła z miejsca.

– Ale babcia ma ciuchy… – mruknęła mała, oddając mi rzecz.

Usiadłam na łóżku.

– Na przyszły rok będę obchodziła Wigilię w restauracji. I to bez wnuków.

Mąż wsadził głowę do pokoju.

A może na Majorkę? – zaproponował. – Zostaniemy tam na stałe?

– Marzy mi się – odpowiedziałam, patrząc w sufit.

Spojrzała na mnie

Następnego dnia rano, kiedy wszyscy jeszcze spali, siedziałam w kuchni z kubkiem gorącej herbaty i patrzyłam przez okno na śnieg. Spadał powoli, miękko, jakby chciał przykryć wszystko, co się wczoraj wydarzyło. Może i dobrze. Może niech przykryje. Anka weszła boso, w moim starym szlafroku.

– Mamo… – zaczęła cicho. – Wiem, że nie było idealnie.

– Nie było – potwierdziłam.

– Ale wiesz… dzieci cię kochają. Mimo że trochę wariują.

– To nie „trochę”. To jest regularne, pełnoprawne wariactwo. Z nutką horroru – odparłam i upiłam łyk herbaty. – Ale tak, wiem. Też je kocham. Tylko że… czasem tęsknię za Wigilią, w której nie muszę wyciągać kota z firanki.

– Przepraszam – Anka spuściła głowę. – Chyba za bardzo pozwalam im na wszystko. Chciałam, żeby miały inne dzieciństwo niż ja.

Spojrzałam na nią uważnie.

– A co było nie tak z twoim dzieciństwem?

– Byłaś surowa – wzruszyła ramionami. – Nie było miejsca na „bycie sobą”.

– I żyjesz – dodałam z uśmiechem.

– Może musimy znaleźć złoty środek.

– Może. Zacznijmy od tego, że na przyszły rok zabronione będzie strojenie się jak na pokaz mody. To ma być Wigilia, nie casting do telewizyjnego show.

– Umowa – uśmiechnęła się Anka. – A dzisiaj? Może razem posprzątamy?

– Ty posprzątasz. Ja będę patrzeć i rozkoszować się ciszą.

Spojrzała na mnie rozbawiona.

– Wiesz co? Ty jednak jesteś najlepszą babcią na świecie.

– A ty jesteś moją córką. I to jest moja kara – zażartowałam.

I tak znowu było jakoś po ludzku. Po domowemu. Mimo wszystkiego.

Beata, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama