Reklama

Dopiero w połowie kwietnia rozrzuciła po trawnikach pomarańczowe krokusy i rozświetliła tysiące okien, odsłaniając na nich ciekawe wzory z kurzu, które natychmiast rzuciła się likwidować armia miejscowych gospodyń czyścioszek. Tramwaje jak wielkie niebieskie gąsienice żwawo sunęły po torach. Ścieżki rowerowe wypełnili ich stali bywalcy: wdzięczne kolorowe damki, masywne górale, holendry o wielkich kołach i stare składaki ze sprężynami pod siedzeniem.

Reklama

Na Świdnickiej, w salonie Wrocławia, wiecznie gdzieś śpieszący przechodnie starali się choć na chwilę wystawiać do słońca blade twarze. Studenci wylegli na Wyspę Słodową, uroczy zakątek nieopodal uniwersytetu. A w powietrzu wisiała jakaś nieuchwytna ekscytacja – niezawodny znak, że wiosna rozgościła się wreszcie na dobre.

Propozycja Marion była niesamowita

Napawając się piękną pogodą, spacerowałam uliczkami Starego Miasta. Pchałam przed sobą wózek, w którym spała moja wnuczka Ania. Tego dnia wspomnienia nawiedzały mnie jak dobre duchy. Chyba widok studentów je we mnie rozbudził – ta aura młodości, którą roztaczali wokół siebie.

W mojej głowie pojawił się, jak czarno-biała pocztówka, obraz sprzed lat: siedzimy z przyjaciółmi na ławkach nad Odrą, na kolanach mamy rozłożone zeszyty i próbujemy, wbrew majowemu rozleniwieniu, przygotowywać się do egzaminu dojrzałości. To były piękne czasy. I piękna młodość, choć nadanie jej kształtu wymagało wówczas trudnych wyborów.

W tamtej epoce, kiedy zdawałam maturę, możliwość wyjazdu za granicę należała do kategorii niespodziewanych cudów. Większość z nas była zbyt biedna, żeby sobie na to pozwolić, a władza wydzielała paszporty niechętnie. Wydawało się nam, że kraje, które dziś stanowią cel wycieczek weekendowych, są niezbadanymi lądami. Dlatego szansa wyjazdu, którą dostałam znienacka, była tak niezwykle cenna.

Jesienią, gdy przeszłam do klasy maturalnej, nagle w naszym ciasnym socjalistycznym M-3 pojawiła się daleka kuzynka mamy z Francji. Przyjechała do ojczyzny rodziców szukać swoich polskich korzeni. Była samotną, ale wesołą i pełną życia wdową i wykładała na jednym z francuskich uniwersytetów. Postanowiła na krótko zatrzymać się u nas, żeby zwiedzić miasto, w którym poznali się i pobrali jej rodzice.

Przyszedł czas na podjęcie decyzji

Przez te kilka dni bardzo się do niej przywiązałam i szczerze ją polubiłam. Marion była kobietą niezwykłą i wielką intelektualistką. Pokazała mi jak należy czytać Victora Hugo, żeby widzieć, co ukrył między wersami. Wykładała literaturę, a ja byłam humanistką i od dawna wiedziałam, że moja przyszłość będzie związana z filologią, „miłością do słów”. Prosiłam ją, żeby mówiła do mnie po francusku: wtedy właśnie objawiło mi się uwodzicielskie piękno tego zmysłowego języka.

W przeddzień wyjazdu, podczas kolacji Marion złożyła mnie i moim rodzicom szczodrą i zaskakującą propozycję. Chciała, żebym po maturze przyjechała do niej do Francji i tam zaczęła studia.

– Wiem, że krótko się znamy, Janeczko – powiedziała poważnie, spoglądając na moją mamę – ale Eliza jest wyjątkowa. Zasługuje, żeby zobaczyć i nauczyć się więcej niż wy możecie jej tutaj zapewnić. Poza tym wiem, że jest utalentowana. Jak sobie postudiuje literaturę we Francji, będzie mogła naprawdę daleko zajść. A ja stanę na głowie, żeby jej w tym pomóc.

Rodzice byli zachwyceni szansą, którą dostałam, pewnie po części dlatego, że sami nigdy nie wyjeżdżali z Polski. Były łzy, podziękowania i ogromna radość. Następnego dnia Marion wyjechała, a ja rzuciłam się w wir przygotowań do matury. Mijały miesiące. W końcu zakwitły kasztany, przyszedł maj, a z nim egzaminy i konieczność podjęcia decyzji. Dla mnie wcale nie tak znowu łatwej.

Przez cały ten czas nie przyznałam się rodzicom do swoich wątpliwości. Miałabym nie wykorzystać takiego daru od losu? To byłoby przecież szaleństwo! A jednak jakiś wewnętrzny głos wciąż mi szeptał, że nie będę we Francji szczęśliwa. Trudno mi było zostawić rodziców nie wiadomo na jak długo, psychicznie wciąż tak naprawdę byłam dzieckiem. Poza tym moim ukochanym miastem był Wrocław: znałam wszystkie jego zaułki, parki, urokliwe mosty. Miałam tu przyjaciół. Chciałam się tu zakochać.

Ta decyzja błąkała się gdzieś w najgłębszych zakamarkach mojej duszy chyba od chwili, gdy Marion złożyła swoją hojną propozycję. Czułam, że nie jestem gotowa, żeby wyruszyć w podróż, której ceną byłaby rezygnacja z mojego dotychczasowego życia. Przecież wszystko tu się zmienia, a wyjeżdżając, nie miałabym żadnego wpływu na te zmiany. Gdybym po kilku latach chciała wrócić, możliwe, że nie miałabym już do czego, bo życie toczyłoby się tutaj swoim własnym torem, beze mnie.

Dzisiaj wiem, że dobrze wybrałam…

W pewnej chwili poczułam, że ostatecznie dokonałam wyboru. Tylko jak o tym powiedzieć rodzicom? Przełamałam się pewnego dnia podczas obiadu.

– Zdecydowałam, że jednak nie jadę – rzuciłam lekko, nakładając sobie ziemniaki.

Najpierw myśleli, że żartuję, później próbowali mnie przekonać do zmiany decyzji, a kiedy zobaczyli, że nic z tego nie będzie, mama wybuchła płaczem. Wtedy zerwałam się od stołu i wybiegłam z domu, pozostawiając ich w nerwach, żalu i rozterce.

Tego samego dnia wieczorem mama przyszła do mojego pokoju. Usiadła i wzięła mnie za rękę.

– Wiem, że się boisz, córeczko – powiedziała – ale nie poddawaj się. Nie rezygnuj z okazji, która może się już nigdy nie powtórzyć. Masz na wyciągnięcie ręki coś, o czym ja nigdy nawet nie miałam odwagi marzyć.

Rozmawiałyśmy wtedy długo, ale ja byłam nieugięta. Maturę zdałam bardzo dobrze i w październiku zaczęłam studiować filologię francuską na Uniwersytecie Wrocławskim. Dwa lata później poznałam moją pierwszą i jedyną miłość, Adama, studenta politechniki. Po studiach zostałam tłumaczką literatury pięknej, tak jak zawsze marzyłam.

Czy kiedykolwiek żałowałam, że nie wyjechałam do Francji? Wiele razy. Ale zawsze tylko przez chwilę. Gdy patrzyłam na Adama, a potem na trójkę naszych dzieci, zalewała mnie fala takiej miłości, że miałam ochotę tańczyć, wiedziałam, że wybrałam dobrze. Gdy tylko stało się to możliwe, zaczęliśmy z mężem często jeździć do Francji. Zatrzymywaliśmy się zawsze u naszej kochanej Marion. Dopóki żyła, była trzecią cudowną babcią dla naszych dzieci i moją mentorką.

Reklama

Podobno najbardziej żałuje się w życiu tego, czego się nie zrobiło, a nie tego, co się zrobiło. To dla mnie bez znaczenia. Prawdę mówiąc, niczego nie żałuję. Z radością słucham miarowego stukotu wrocławskich niebieskich tramwajów. Wdycham zapach magnolii, spaceruję po mostach. I po każdej zimie niecierpliwie wyglądam wiosny w tym mieście spełniających się marzeń.

Reklama
Reklama
Reklama