Reklama

Jestem samotną matką. Żyję w ciągłym biegu, jakbym cały czas goniła za czymś, czego nawet nie umiem nazwać. Mój świat to praca na dwa etaty – dosłownie i w przenośni. Praca w biurze, a po godzinach – kuchnia, pranie, lekcje z Jasiem, płacenie rachunków i... codzienne gaszenie pożarów. Czasami czuję, że świat wymaga ode mnie bycia superbohaterką, a ja ledwo daję radę.

Reklama

Nie mam na kogo liczyć. Ojciec Jasia zniknął z naszego życia, zanim Jaś nauczył się mówić „tata”. Nie płaci alimentów, nie dzwoni, nie interesuje się niczym. A ja? Staram się być dla Jasia wszystkim – matką, ojcem, opiekunką, animatorką zabaw, organizatorką wyjazdów, kucharką i sprzątaczką w jednym.

Dzisiaj jest dzień, który powinien być wyjątkowy – Dzień Dziecka. Planowałam to od tygodni. Kupiłam tanio balony, tort czekoladowy piekłam do późnej nocy, dekoracje robiłam własnoręcznie. Bo przecież muszę być dla niego najlepszą mamą. Tylko... czy naprawdę jestem? Czasami w nocy leżę w ciemnym pokoju, patrzę w sufit i myślę: czy robię to wszystko dla niego, czy dla siebie? Czy to jego szczęście, czy moja potrzeba, by czuć się potrzebną? A potem patrzę na jego uśmiech i chcę wierzyć, że ma szczęśliwe dzieciństwo. Że nie brakuje mu niczego. Że jest kochany.

Dziś rano obudziłam się z myślą, że to będzie piękny dzień. Że dam radę. Że znowu będę perfekcyjna...

Przyjęcie musiało być jak z Instagrama

– Marysiu, nie za dużo tych balonów? Cała kuchnia nimi zawalona! – zawołała sąsiadka Basia, kiedy przyszła mi pomóc.

– Nie ma czegoś takiego jak za dużo balonów, kiedy chodzi o szczęście dziecka, prawda? – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć, choć ręce drżały mi ze zmęczenia. Ostatnią noc prawie nie spałam, bo piekłam tort czekoladowy, a potem wymyślałam, jak ustawić stół, żeby wszystko wyglądało jak z Instagrama.

– Mama, a będzie tort czekoladowy? – Jaś stał w drzwiach, patrząc na mnie z błyszczącymi oczami.

– Oczywiście, kochanie! Wszystko będzie idealne! – odpowiedziałam, chociaż w głowie pulsowało mi tylko: „Byleby się udało, byleby wszystko było gotowe na czas”.

Basia pomogła mi rozwiesić serpentyny, a ja w biegu układałam talerze, wstawiałam lemoniadę do lodówki i zapisywałam, co jeszcze muszę zrobić. Balony, tort, goście – dzieciaki z przedszkola miały przyjść o szesnastej, a ja miałam wrażenie, że czas biegnie szybciej niż zwykle.

– Marysiu, a może jednak odpoczniesz chociaż chwilkę? – Basia patrzyła na mnie z troską.

– Nie mogę. Nie mogę zawieść Jasia. Choćbym miała paść na twarz, muszę zrobić wszystko perfekcyjnie – odpowiedziałam, a serce waliło mi jak młotem.

W końcu dzieci przyszły – rozkrzyczane, roześmiane, pełne energii. Biegały po mieszkaniu, rzucały balonami, Jaś był szczęśliwy, a ja... ja trzymałam się na nogach resztkami sił. Robiłam zdjęcia, żeby uchwycić te chwile. Uśmiechy, śmiechy, małe rączki wyciągnięte po kawałek tortu.

Patrzyłam na Jasia, jak podskakuje, śmieje się, z wypiekami na policzkach woła „Mamo, mamo, patrz!”... i wtedy poczułam, jak łzy cisną mi się do oczu. Byłam szczęśliwa. A przynajmniej tak mi się wydawało. Nie wiedziałam jeszcze, że za chwilę mój idealnie sklecony świat rozleci się na kawałki.

Mój mały synek nie mógł tego zrozumieć

Goście już wyszli. W mieszkaniu zapach czekolady i kremu mieszał się z zapachem świeżo rozwianych balonów. W kuchni sterta talerzy piętrzyła się groźnie, a ja, z kubkiem herbaty w dłoni, siedziałam na kanapie i czułam, jak opada ze mnie napięcie. W tle cicho grała muzyka z bajki, którą dzieci oglądały chwilę wcześniej. Wydawało się, że wszystko się udało.

– Mamo… a mój prezent? – Jaś stanął przede mną, jego głos cichy, ale pełen oczekiwania. Spojrzał na mnie tymi swoimi dużymi oczami – oczami, które były dla mnie całym światem.

Zamarłam. Czułam, jakby mi ktoś wbił nóż w serce. Zaschło mi w gardle. Zrobiło mi się duszno. Prezent... Prezent?!

– Kochanie... – zaczęłam drżącym głosem, ale słowa uwięzły mi w gardle.

Przecież planowałam! Miałam kupić ten zestaw klocków, o którym marzył. Nawet zapisałam to w notesie, przyklejałam karteczkę na lodówce, a potem... potem przyszedł rachunek za prąd, potem zgubiony pendrive z pracy, potem wizyta u lekarza, potem… zapomniałam. Po prostu. Zapomniałam.

– Mamo… to tak jakbyś o mnie zapomniała… – Jaś patrzył na mnie z wyrazem, który złamał mi serce.

– Nie, kochanie, nie zapomniałam o tobie! – rzuciłam się, żeby go objąć, ale odsunął się. Czułam, jak mnie odrzuca. Jakby z każdym krokiem robił się mniejszy i mniejszy, a ja coraz bardziej kurczyłam się w sobie.

– Jaś, ja tylko… – próbowałam tłumaczyć, ale czułam, jak głos mi się łamie.

– Ja chciałem tylko prezent... bo to mój dzień… – szepnął, a potem odwrócił się i poszedł do swojego pokoju, zostawiając mnie samą wśród resztek tortu i porozrzucanych balonów, które teraz wyglądały jak wyblakłe wspomnienia.

Siedziałam tak, wpatrując się w przestrzeń, czując, jak moje serce krwawi.

– Jak mogłam o tym zapomnieć? – pytałam samą siebie w myślach, a łzy zaczęły płynąć po policzkach.

Robiłam te same błędy, co moja matka

Siedziałam w salonie. Było już późno, prawie północ. W domu panowała cisza, tylko zegar na ścianie tykał nieubłaganie, jakby odliczał mi czas do kolejnej porażki. Jaś spał w swoim pokoju – wiem, bo zaglądałam tam trzy razy, patrząc na jego drobną postać skuloną pod kołdrą. Wyglądał na spokojnego, ale... czy naprawdę tak się czuł? Czy zasnął z uśmiechem, czy z poczuciem, że jego mama zapomniała o nim w najważniejszy dzień?

Spojrzałam na porozrzucane zabawki, na resztki tortu w kuchni, na balony, które teraz smętnie opadały. Złapałam telefon, przewijałam zdjęcia z dzisiejszego dnia. Uśmiechnięty Jaś, tort, balony, dzieci śmiejące się przy stole. Naciskałam kolejne zdjęcia, jakbym chciała przypomnieć sobie, że to naprawdę się wydarzyło, że stworzyłam mu radosny dzień… ale w mojej głowie była tylko jedna myśl: „A prezent? A jego radość z prezentu? Gdzie ta najważniejsza dla niego rzecz?”

Czy te zdjęcia wystarczą mu za wspomnienie dzieciństwa? Czy kiedyś powie: „Mama robiła najlepsze przyjęcia”, czy raczej: „Mama pamiętała o wszystkim, tylko nie o mnie?”. Westchnęłam i poczułam, jak łzy znowu płynął. Takie ciche, gorzkie. Próbowałam je powstrzymać, ale nie dało się.

– Co ja zrobiłam… – szepnęłam do siebie, a głos zadrżał mi tak, jakby coś we mnie pękło.

W głowie wróciły obrazy mojego dzieciństwa – moja mama, zawsze zmęczona, zajęta, zaganiana. Pamiętam, jak siedziałam w kuchni i patrzyłam na nią, jak biega z garami, jak robi obiad, jak złości się, że znowu coś nie wychodzi. Pamiętam te urodziny, na które nie przyszła, bo musiała zostać dłużej w pracy. Wtedy powiedziała: „Kochanie, jesteś już duża, musisz to zrozumieć”.

I teraz to ja – powtarzam te same błędy, te same schematy. Próbuję dać Jasiowi szczęście, a zamiast tego daję mu... samotność. Pustkę.

Oparłam się plecami o kanapę i objęłam ramionami. Było mi zimno, jakby wszystko we mnie zastygło.

„Nie jestem dobrą matką” – pomyślałam, a to zdanie bolało bardziej, niż cokolwiek innego.

Nie wiem, ile tak siedziałam. Ciemność w salonie zdawała się przytłaczać. Czułam się jak wrak człowieka. Bezradna, zmęczona, pogubiona. Ale wiedziałam, że muszę coś zrobić. Że jutro rano muszę podejść do Jasia i powiedzieć mu... no właśnie – co? Nie wiedziałam jeszcze, ale musiałam zrobić wszystko, by poczuł się kochany i najważniejszy. Choćby nie wiem co.

Nie muszę być perfekcyjną superboahterką

Poranek przyszedł zbyt szybko. Nie spałam prawie wcale, a mimo to, gdy usłyszałam skrzypnięcie podłogi, poderwałam się na równe nogi. Jaś siedział na dywanie w swoim pokoju, otoczony pluszakami i rozsypanymi klockami. Układał coś bez większego zaangażowania. Stanęłam w progu, przez chwilę tylko patrzyłam. Ten widok – mój mały chłopiec, taki cichy, zgarbiony... to mnie ściskało w środku.

Uklękłam obok niego. Wzięłam głęboki oddech, czując, jak serce mi łomocze w piersi.

– Kochanie... ja chciałam ci coś powiedzieć. Wiesz, mama tak bardzo chciała, żeby wczorajszy dzień był wyjątkowy. Żebyś czuł się szczęśliwy, żebyś miał uśmiech na twarzy. Ale... pogubiłam się w tym wszystkim. Zrobiłam ci tort, ozdobiłam mieszkanie, zadbałam o balony, ale... zapomniałam o najważniejszym.

Mówiłam to drżącym głosem. Jaś podniósł na mnie oczy – wielkie, ciemne, poważne.

– Nie zapomniałaś o mnie, mamo... tylko o moim prezencie – powiedział cicho.

– Wiem... ale to był błąd. Straszny błąd. Chciałabym ci powiedzieć, że przepraszam. Wiem, że to nie naprawi tego, co się wczoraj stało, ale... naprawdę cię kocham, Jasiulku. Kocham cię tak bardzo, że czasem aż się w tym wszystkim gubię. Chciałam ci dać wszystko... a zapomniałam o tym, co naprawdę dla ciebie ważne.

Jaś spojrzał na mnie uważnie, jakby ważył moje słowa, a potem – powoli, bez pośpiechu – przytulił się do mnie. Położył główkę na moim ramieniu, a jego małe rączki objęły mnie ciasno.

– Mamo... ja nie potrzebuję tylu balonów. Nie potrzebuję tortu z czekoladą. Ja chcę tylko być z tobą.

Poczułam jakby ciężar, który nosiłam w sercu, nagle się ulotnił. Objęłam go mocno, wtulając nos w jego włosy, i płakałam – cicho, spokojnie, bez spazmów. Płakałam z wdzięczności, z ulgi, z poczucia, że mam jeszcze szansę być dobrą mamą. Może nie perfekcyjną. Ale wystarczająco dobrą.

Życie jest jak puzzle

Wieczorem siedziałam na kanapie, patrząc na Jasia, który układał puzzle na dywanie. Patrzyłam na niego, jak mruczy coś pod nosem, marszczy brwi, jak przykłada kawałki do siebie, szukając tych, które pasują. I wtedy pomyślałam: przecież ja robię to samo. Próbuję układać kawałki swojego życia tak, żeby do siebie pasowały, żeby wszystko wyglądało dobrze. Ale nie zawsze się da. Czasem brakuje jednego elementu. Czasem zapominam, że nie chodzi o to, żeby obrazek był idealny – tylko o to, żebyśmy układali go razem.

Zrozumiałam, że dzieci nie potrzebują perfekcyjnych matek, które pieką najbardziej puszyste torty i wieszają balony w każdym kolorze tęczy. Dzieci potrzebują matek, które usiądą z nimi na podłodze i zapytają: „Co dziś budujemy, kochanie?”.

Może w przyszłym roku nie będzie wielkiego tortu, setki balonów, długiej listy gości z przedszkola. Może zamiast tego pójdziemy na spacer do lasu, nazbieramy szyszek lub żołędzi, a potem usiądziemy razem w kuchni i zrobimy z nich jakies stworki. Może będziemy grać w planszówki do późnej nocy. Może po prostu… będziemy razem.

Nie jestem perfekcyjną matką. Nigdy nie byłam i pewnie nie będę. Ale jestem mamą Jasia. Jestem tą, która wie, jak pachną jego włosy po deszczu. Tą, która zna dźwięk jego śmiechu i ton głosu, kiedy mówi: „Mamo, patrz!”. I to chyba wystarczy. Tak, to musi mi wystarczyć.

Maria, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama