Reklama

W niedzielę rano kuchnia pachniała rosołem, a ja znowu czułam ten znajomy, nieprzyjemny ucisk w żołądku. Mimo że gotowałam od wczesnego poranka, a stół wyglądał jak z reklamy, wiedziałam, że i tak zaraz usłyszę komentarze. Bo Teresa nie odpuszczała nigdy.

Reklama

– Ojej, znowu rosół? – powiedziała już od progu, nawet kurtki jeszcze nie zdjęła. – Wiesz, Klaudio, moja znajoma to mówi, że teraz modne są buliony z selerem naciowym i imbirem. Taki rosół to już przeżytek.

– Dzień dobry, mamo – odpowiedziałam, starając się nie dać po sobie poznać, że zgrzytam zębami. – Cieszę się, że przyszłaś.

– No, no… pachnie jakoś... intensywnie – Teresa zaciągnęła się powietrzem i spojrzała na mnie z tym swoim wymuszonym uśmiechem. – Mam nadzieję, że nie przesoliłaś, jak ostatnio?

Starałam się nie reagować. Przecież dzieci słyszały. Marcin też, ale jak zwykle udał, że nie zauważył. Siedział z nosem w telefonie, jakby szukał tam innego świata. Może rzeczywiście tamten świat był lepszy, bo bez jego matki przy stole. Usiadłam na przeciwko niej i zaczęłam nalewać zupę. Oczywiście z komentarzem:

– Znowu kupny makaron? Wiesz, ja to zawsze robiłam sama. No ale teraz to już nikt się nie stara

W środku się już gotowałam. Już nie wiedziałam, czy bardziej z wściekłości, czy bezsilności. Bo tak wyglądały u nas prawie wszystkie niedziele od kilku lat. Obiad, który miał być miłym rodzinny spotkaniem, zamieniał się w pokaz niezadowolenia, cichych uszczypliwości i mojej rosnącej frustracji. A Marcin? Mój mąż? Tylko wzdychał. „Ona po prostu taka jest” – mówił. Ale ja czułam się coraz mniej „miła” i coraz bardziej... niewidzialna. I w końcu coś we mnie pękło.

Czara goryczy się przelała

– Marcin, mógłbyś choć raz w życiu poprosić swoją matkę, żeby powstrzymała się z komentarzami? – szepnęłam przez zaciśnięte zęby, układając sztućce na stole.

– Klaudia, proszę cię... Nie dziś, dobra? – westchnął, nie podnosząc wzroku znad telefonu.

Zegar wybił dwunastą, a ja wiedziałam, że zostało może dwadzieścia sekund, zanim usłyszę pukanie. Nie pomyliłam się.

– O, jesteście! – Teresa wkroczyła do mieszkania, jakby było jej. – Marcin, synku, znowu się nie uczesałeś? I w tej koszuli? Klaudia, ty to naprawdę nie masz na niego żadnego wpływu.

Zacisnęłam dłonie na serwetkach, które właśnie rozkładałam.

– Zapraszam do stołu – powiedziałam chłodno.

Zupa była idealna. Doprawiona, z makaronem domowej roboty. Ale to nie miało znaczenia.

– Hm. No... dziwne. Taka... specyficzna w smaku. – Teresa mieszała łyżką, jakby szukała czegoś podejrzanego. – A może ja po prostu przywykłam do innej kuchni.

– Mamo, może już wystarczy? – Marcin w końcu podniósł głowę.

– Co? Przecież nic nie powiedziałam – oburzyła się Teresa teatralnie.

– Nie, znowu powiedziałaś. Jak zawsze – przerwałam jej, zanim Marcin zdążył się wycofać. – Od lat krytykujesz każde moje danie. Już nie wiem, co miałabym ugotować, żebyś była zadowolona.

– Klaudia! – Marcin spojrzał na mnie zaskoczony.

– Nie, nie będę siedzieć i udawać, że wszystko gra. Mam dość. Mam dość tej wiecznej krytyki. To mój dom. Moja kuchnia. I jeśli ci nie smakuje, to następnym razem możesz sobie zostać w domu.

Zapadła cisza. Nawet dzieci przy stole nagle przestały jeść.

– Proszę bardzo. Skoro jestem tu niemile widziana... – Teresa wstała. – Widzisz, Marcin? Taka ci się trafiła żona.

Wyszła trzaskając drzwiami. Marcin patrzył na mnie jak na obcą.

– Naprawdę? Musiałaś przy dzieciach?

– Musiałam – odpowiedziałam cicho. – W końcu.

Czułam się jak intruz

Wieczorem dzieci już spały. Umyłam naczynia, wytarłam stół, zgasiłam światło w kuchni. Marcin siedział w salonie z założonymi rękami i miną, jakbym to ja zrujnowała mu dzień.

– Możemy porozmawiać? – zapytałam spokojnie, ale serce waliło mi jak młotem.

– Jeśli to ma być kolejne oskarżanie mojej matki, to nie.

– Marcin... Ja nie chcę się kłócić. Chcę, żebyś mnie w końcu wysłuchał. Naprawdę słuchał, a nie tylko kiwał głową, żeby mieć spokój.

Spojrzał na mnie niechętnie, ale nic nie powiedział. Usiadłam na fotelu naprzeciwko.

– Przez lata udawałam, że mnie to nie rusza. Że nie słyszę jej złośliwości. Ale to boli. Za każdym razem, gdy ona wchodzi do naszego domu, czuję się jak intruz. Jakbym wciąż nie była „wystarczająco dobra” dla waszej rodziny.

– Klaudia, przecież ona zawsze taka była. Taka już jej natura.

– I dlatego mam to znosić? Do końca życia? Bo „taka jej natura”? A co z moim spokojem? Z naszymi dziećmi, które patrzą, jak mnie traktuje?

Marcin westchnął, wstał i zaczął krążyć po pokoju.

– Nie wiem, czego ty ode mnie oczekujesz.

– Że staniesz po mojej stronie – powiedziałam. – Że powiesz „mamo, przestań” nie tylko wtedy, kiedy już jest po wszystkim. Tylko wtedy, gdy to się dzieje.

– To jest moja matka.

A ja jestem twoją żoną!

Znów cisza. Tylko zegar w kuchni tykał uparcie. Poczułam, że nie mam już siły go przekonywać. Że próbowałam przez lata i że teraz... jestem sama w tej walce.

– Wiesz co? – powiedziałam, wstając. – Może rzeczywiście powinnam przestać zapraszać twoją mamę na obiady. Skoro to jedyne, co powoduje napięcie.

Marcin spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Chcesz zerwać kontakt?

– Nie. Chcę przestać udawać, że wszystko jest w porządku. Bo nie jest. I nie będzie, dopóki nie postawię granic.

Wyszłam z salonu, zostawiając go z tymi słowami. Czułam się jak ktoś, kto właśnie podpalił most, ale... pierwszy raz od dawna też jak ktoś, kto w końcu zrobił coś dla siebie.

Musiałam się odciąć

Napisałam wiadomość. Siedziałam nad nią godzinę, bo każde słowo ważyło więcej niż bym chciała. „Tereso, chciałam poinformować, że na razie rezygnujemy z rodzinnych obiadów. Potrzebuję odpoczynku i spokoju. Mam nadzieję, że to zrozumiesz”. Klik. Wysłane. Serce mi waliło. Ręce się trzęsły. Ale była we mnie też dziwna... ulga? Może po raz pierwszy od lat przestałam się bać, co powie, jak zareaguje. Może pierwszy raz poczułam, że nie muszę już się tłumaczyć.

Nie minęło dziesięć minut, gdy zadzwonił telefon. „Teresa”. Ekran migał, jakby chciała krzyczeć. Nie odebrałam. Zaraz potem przyszła wiadomość: „Nie wierzę, że możesz być tak niewdzięczna. Przez tyle lat się starałam, a ty mnie tak traktujesz. To niesprawiedliwe”. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Nie, nie dam się wciągnąć. Już nie. Wieczorem Marcin wszedł do kuchni bez słowa, wyjął sok z lodówki i walnął drzwiami.

– Nie odebrałaś od mamy – rzucił.

– Nie muszę.

– Ale mogłabyś. Przesadziłaś z tą wiadomością. Ona się tym przejęła. Jest jej przykro.

– A mnie przez lata nie było przykro, co?

– Naprawdę musimy to tak rozgrywać? – Marcin podniósł głos.

– Nie, Marcin. Nic nie musimy. Ja już postanowiłam.

Spojrzał na mnie tak, jakby mnie nie poznawał. Może naprawdę nie wiedział, z kim mieszka. Może ta nowa Klaudia, która mówi „dość”, była mu obca. Ale ja wiedziałam jedno – nie chciałam już wracać do tamtej wersji siebie. Cichej, wiecznie ustępującej, łykającej każdą szpilę. Nie zamierzałam więcej pozwalać, by ktoś, nawet „dla świętego spokoju”, robił ze mnie tło w moim własnym życiu.

W końcu postawiłam granicę

Minęły trzy tygodnie. Niedzielne obiady przestały istnieć. Zamiast szykować rosół i nasłuchiwać kroków na schodach, siedziałam z dziećmi na dywanie, układając puzzle. Spokojnie. Bez spięcia. Bez strachu, że zaraz usłyszę: „Znowu to samo na obiad?” Ale spokój miał swoją cenę.

– Mamo, a dlaczego babcia już nie przychodzi? – zapytał Antoś, patrząc na mnie swoimi wielkimi, ufnymi oczami.

– Babcia potrzebuje teraz trochę czasu dla siebie, kochanie – odpowiedziałam, uśmiechając się sztucznie.

Nie mogłam mu powiedzieć, że babcia potrzebuje przede wszystkim przestać zatruwać nasze niedziele. Że ja potrzebuję przestać udawać. Marcin milczał. Był w domu, ale jakby go nie było. Nie pytał, nie komentował. Czasem tylko siadał przy stole z gazetą, z tym swoim chłodnym „nic nie mówię, ale pamiętam, że jesteś winna”.

– Chciałam dobrze – powiedziałam pewnego wieczoru, kiedy próbowałam z nim porozmawiać. – Chciałam tylko mieć trochę spokoju. I twojego wsparcia.

– Ty zawsze chcesz spokoju – rzucił. – A co z relacjami? Co z rodziną?

– A ja nie jestem twoją rodziną?

Spojrzał na mnie przez chwilę. Bez odpowiedzi. Wrócił do przeglądania telefonu. Zrobiło mi się zimno. Wieczorem zadzwoniłam do Magdy, mojej siostry.

– Dobrze zrobiłaś – powiedziała bez wahania. – W końcu postawiłaś granicę. Przecież ona cię psychicznie wykańczała.

– Tylko że Marcin... – urwałam.

– Jeśli on tego nie rozumie, to może problem nie jest tylko w niej.

I wtedy do mnie dotarło. Ja całe życie próbowałam ratować relację z Teresą. A nigdy nie zapytałam siebie, czy mój własny mąż kiedykolwiek próbował ratować relację... ze mną.

Wreszcie do niego dotarło

– Mama bardzo to przeżywa – rzucił Marcin, gdy wrócił z pracy, nawet nie witając się ze mną.

Ja też to przeżywam, Marcin. I to od lat.

– Mówiła, że nie może spać, że boli ją serce. I że nie wie, czym sobie zasłużyła na taki brak wdzięczności.

– Wdzięczności? – parsknęłam. – Za co? Za to, że mnie przez lata regularnie upokarzała przy stole? Za te wszystkie komentarze, że zupa za słona, że mięso suche, że jestem nijaka? Przez nią bałam się otworzyć lodówkę przy niej. Bałam się być sobą.

Marcin tylko patrzył. Milczał. A ja czułam, jak coś we mnie wrze.

– Chcesz, żebym ją przeprosiła? – zapytałam chłodno.

– Może... tak. Wiesz, żeby to wszystko się uspokoiło.

– Nie przeproszę za to, że się bronię – powiedziałam twardo. – Że w końcu się postawiłam. Bo gdybym tego nie zrobiła, dalej bym chodziła po domu na palcach, z bólem brzucha i łzami w oczach.

– Klaudia... przesadzasz...

– Nie, Marcin. Ty nie rozumiesz, bo nigdy nie byłeś po mojej stronie. Nawet teraz, kiedy twoja żona mówi ci, że czuje się psychicznie wykończona, ty martwisz się bardziej o komfort swojej matki niż o mnie.

Przez chwilę zapadła cisza. Patrzył na mnie długo, ale już nie z chłodem. Z czymś w rodzaju niepokoju.

– Chcesz, żebym zerwał kontakt z mamą?

– Chcę, żebyś w końcu zrozumiał, że lojalność wobec matki nie polega na tym, że milczysz, kiedy ona rani twoją żonę. Że rodzina to nie święty obrazek, który trzeba wieszać na ścianie, choć pleśń za nim już wżera się w ścianę.

Stałam. W progu kuchni. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu mówiłam. I pierwszy raz widziałam, że on nie wie, co powiedzieć. Że dotarło. Bo ja już wiedziałam. Albo coś się zmieni. Albo... już się zmieniło – we mnie.

Klaudia, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama