„Wredna teściowa traktuje mnie jak śmiecia. Nie dam się poniżać i znalazłam sposób, jak zamknąć tej jędzy usta”
„Na początku się starałam. Naprawdę. Z uśmiechem znosiłam jej protekcjonalne uwagi, beznadziejne pytania o prawdziwe obiady i milczenie, kiedy mówiłam, że mam na imię Martyna. Ale wszystko ma swoje granice. Ostatni raz odwiedziliśmy ją tydzień temu. Miało być miło. Było jak zwykle”.

- Redakcja
Nie jestem złośliwa z natury. Ale kiedy ktoś udaje, że mnie nie ma, po prostu przestaję udawać, że go lubię. Zwłaszcza jeśli ten ktoś to kobieta, która uważa, że jedyną godną istotą w rodzinie jest jej synek. O mnie mówi „ona” albo „żona mojego syna”, jakby nie znała mojego imienia. Przypadek? Proszę was. Na początku się starałam. Naprawdę. Z uśmiechem znosiłam jej protekcjonalne uwagi, obłędne pytania o „prawdziwe obiady” i milczenie, kiedy mówiłam, że mam na imię Martyna. Ale wszystko ma swoje granice. Ostatni raz odwiedziliśmy ją tydzień temu. Miało być miło. Było... jak zwykle. Gdy wyszliśmy, powiedziałam do mojego męża tylko jedno zdanie:
– Nie odwiedzę więcej osoby, która nie uznaje, że istnieję.
Myślałam, że zrozumie. Że stanie po mojej stronie. Ale on, jak zwykle, udawał, że nie ma problemu.
Dla niego matka była świętą
– No i co to miało być, Martyna? – Marek trzasnął drzwiami, jakbyśmy właśnie wrócili z pogrzebu, a nie niedzielnego obiadu.
– To było moje stanowisko, nie jakieś przedstawienie – odpowiedziałam spokojnie, choć wrzało we mnie.
– Serio? Musiałaś to powiedzieć akurat w drzwiach? W obecności mojej matki?!
– A co, miałam z nią jeszcze pić kawę i rozmawiać o pogodzie? – syknęłam. – Może jeszcze miałam poprosić o jej przepis na schabowe?
– Martyna, ona się stara! – rzucił z żalem w głosie.
– Ona? – uniosłam brew. – Słyszysz się? Nawet już ją naśladujesz. Wiesz, że twoja mama ani razu nie powiedziała dziś mojego imienia? Ani razu. Jakby bała się, że jej się język rozpuści.
Marek spojrzał na mnie spode łba, jakby nie wiedział, co powiedzieć. No więc mówił dalej głupoty:
– Bo może ją stresujesz, no nie wiem... Może się boi, że coś źle powie i...
– Aha. I dlatego od trzech lat mówi o mnie „ta” albo „żona mojego syna”? Super logika. Ty też mnie tak nazywasz w pracy? „To moja jakaś-tam”?
Wzruszył ramionami i podszedł do lodówki. Wyjął piwo. Klasyk. Ucieczka w chmiel.
– Nie wiem, Martyna, czasami mam wrażenie, że szukasz problemu – burknął.
– Nie muszę szukać, wystarczy pojechać do twojej mamy. Tam problem wita mnie już w przedpokoju.
Oparłam się o framugę i patrzyłam, jak pije. I jak cicho, prawie bezgłośnie, się wścieka. Jego matka była świętą, nieomylną królową matką. A ja? Ja miałam być cicho. I pachnieć.
– Więcej do niej nie pojadę – powiedziałam w końcu. – Nie chcę, żeby mój syn dorastał w przekonaniu, że jego mama to tylko jakaś „ona”.
Zamilkł. I choć udawał, że się jeszcze waha, już wiedziałam, że ta rozmowa w nim zostanie.
Miałam tego powyżej uszu
Tydzień później Marek zadzwonił do swojej matki. Miał powiedzieć, że przyjedzie sam. Nie zamierzałam być częścią tego teatru. Siedziałam na kanapie, udając, że czytam książkę, ale każde słowo z tej rozmowy chłonęłam jak gąbka.
– Tak, mamo. Martyna... nie, nie będzie tym razem – usłyszałam jego głos stłumiony, ale wyraźny. – Nie, nie pokłóciliśmy się. Po prostu... ona czuje się niekomfortowo.
Przewróciłam oczami. Ona. No pewnie. I to z jego ust. Zamknęłam książkę, poszłam do kuchni. Niech się gęsto tłumaczy. Chciałam zobaczyć, jak sobie radzi. Ale kiedy wróciłam, już nie rozmawiał. Siedział przy stole i dłubał w drewnianej podkładce pod kubek. Palcem. Jak dzieciak, który wie, że przeskrobał.
– Powiedziałeś jej? – zapytałam.
– Co dokładnie? – rzucił cicho.
– Że nie będę jej odwiedzać, dopóki nie nauczy się mojego imienia?
Spojrzał na mnie. I nie odpowiedział. Ale coś się w nim złamało. To było widać.
– Pojadę do niej, porozmawiam. Sama – westchnęłam. – Ostatni raz.
I tak się stało. Pojechałam. Bez zapowiedzi. Weszłam do kuchni. Siedziała przy stole, w rękach gazeta. Spojrzała na mnie jak na... natrętnego gościa, który wpadł bez uprzedzenia.
– O, przyszłaś. – Uniosła brew. – Marek nie wspominał.
– A bo i nie wiedział – odpowiedziałam chłodno. – Przyszłam jako ja, Martyna. Może mi się pani przedstawi, bo widzę, że się jeszcze nie znamy?
Wstała. Głośno. Przesunęła krzesło, jakby to miało coś znaczyć. Ale zamiast się oburzyć, powiedziała:
– Przesadzasz, dziewczyno.
– Nie jestem „dziewczyną”. Mam na imię Martyna. Tak samo, jak pani ma na imię Krystyna, prawda?
Milczenie. Pioruny w oczach. Ale ani jednego „Martyno”. Ani jednego „przepraszam”. Wróciłam do domu wcześniej, niż się spodziewałam. Marek zdążył tylko zapytać:
– I co?
– Nie ma mnie – odpowiedziałam. – A przynajmniej tam mnie nie ma.
Poczuł gorzki smak lojalności
Marek zaczął się miotać. Jak pies, który chce być jednocześnie w dwóch budach. Z jednej strony ja – żona, matka jego dziecka, kobieta, którą wybrał. Z drugiej – jego matka, której słowo było kiedyś świętością.
Zaczęło się niewinnie.
– Może pojedziemy, chociaż z Filipkiem? Ona się za nim stęskniła.
– Nie, Marek – odpowiedziałam. – Filip nie powinien się uczyć, że lekceważenie drugiego człowieka jest normalne. Chcesz, żeby i do niego kiedyś mówiła „on”?
Wzdychał. Wkurzał się. Milczał. Ale nie pojechał. Nie odzywała się do nas przez kilka tygodni. Może liczyła, że Marek w końcu pęknie. I pękł. Ale nie tak, jak sobie wyobrażała. W pewną sobotę ubrał się w koszulę, nawet włosy ułożył, jakby miał je komu pokazać. Wyszedł z domu bez słowa.
– Gdzie idziesz? – zapytałam, stojąc z kubkiem kawy przy kuchennym oknie.
– Do mamy – mruknął. – Pogadać. Sam.
Nie zatrzymałam go. Nie miałam już siły go zatrzymywać. Kiedy wrócił, długo się nie odzywał. Rozebrał się powoli, jakby ważył każde słowo. Przyszedł do kuchni, usiadł naprzeciw mnie.
– Wiesz, co powiedziała, jak wspomniałem o tobie?
Podniosłam wzrok znad książki. Przez sekundę myślałam, że może jednak…
– „No ale czego ona znowu chce?”. Tak powiedziała. Dokładnie. „Czego ona znowu chce”.
Zamarłam.
– „Ona”. Do mnie. O tobie.
I wtedy... zamilkł. Nie dlatego, że nie miał już nic do powiedzenia. Po prostu zrozumiał. Dotarło. W końcu. Przekroczyło barierę, której wcześniej nie widział. Milczeliśmy razem. Ale to była dobra cisza. Pierwsza taka od dawna.
Nareszcie przyznał mi rację
Następnego dnia Marek sam odkurzał. Nie dlatego, że kazałam. Po prostu zaczął robić rzeczy, które wcześniej uważał za moją działkę. Jakby chciał coś odkupić, coś zrekompensować. Nie mówił już o matce. I nie próbował mnie przekonywać do pojednania. Ja też milczałam, ale w moim milczeniu było mniej gniewu niż zwykle. Wieczorem, gdy Filipek już spał, usiedliśmy razem na kanapie. Włączył jakiś głupi film, ale oboje tylko patrzyliśmy przed siebie.
– To dziwne – zaczął cicho. – Że można czegoś nie widzieć przez lata. I potem jedno słowo wystarczy, żeby zobaczyć wszystko.
– „Ona” – powiedziałam. – To twoje jedno słowo.
Skinął głową.
– Wiesz, jak mnie wtedy zamurowało? Jakby ktoś mnie złapał za język. Nigdy się nie zastanawiałem, jak to brzmi. Myślałem, że to taka... skrótowa forma. Aż do momentu, gdy to usłyszałem – dodał, patrząc na mnie z mieszaniną wstydu i smutku.
– A ja przez trzy lata to słyszałam. I miałam być miła. Uśmiechać się. Mówić „mamusiu”, choć ona nawet nie próbowała mnie nazwać po imieniu.
Marek odwrócił wzrok. Zrobił się cichy jak kot po rozbiciu wazonu.
– Przepraszam – powiedział. – I nie chodzi mi tylko o to, że nie stanąłem po twojej stronie. Chodzi o to, że przez chwilę naprawdę pomyślałem, że przesadzasz. Że zmyślasz. Że się czepiasz.
Pokiwałam głową. Nie musiałam odpowiadać. Właściwie – nie chciałam. Czasem nie trzeba dobijać kogoś, kto w końcu sam zobaczył, co przegapił. Cisza między nami była znów inna niż dzień wcześniej. Cięższa. Ale potrzebna.
– Nie wiem, co z tym teraz zrobić – dodał po chwili.
– Nic. Nie musisz zrywać kontaktu z matką – powiedziałam spokojnie. – Ale ja tam więcej nie pójdę. I nie chcę, żebyś mnie do tego namawiał.
– Nie będę – odpowiedział. I pierwszy raz w tej rozmowie spojrzał mi prosto w oczy.
Czasem lepiej nic nie mówić
W kolejną sobotę po prostu zostaliśmy w domu. Bez napięcia, bez ustaleń. Marek nie wspomniał, że jego mama dzwoniła. Ja nie pytałam. Filipek układał puzzle na podłodze, a ja przeglądałam książkę kucharską, której nigdy nie miałam czasu przeczytać. W powietrzu wisiało coś nowego. Cisza, ale nie ta pełna wyrzutów. Raczej taka, w której da się spokojnie oddychać. Wieczorem Marek usiadł przy stole i po chwili powiedział:
– Wiesz, ostatnio zacząłem się zastanawiać... Może nie chodzi o to, że ona cię nie lubi. Może po prostu nigdy nie nauczyła się... uznawać inności.
Spojrzałam na niego uważnie. Nie tłumaczył jej. Po prostu próbował zrozumieć.
– Możliwe – odparłam. – Ale ja nie chcę już nikomu udowadniać, że zasługuję na szacunek.
Przytaknął.
– To nie twoja walka – dodał cicho.
Nazajutrz pojechał do niej sam. Nie było napięcia, nie było rozmowy przed. Po prostu wyszedł. Wrócił po godzinie, spokojny, trochę zmęczony. Nie mówił wiele. Dopiero przed snem, już w łóżku, powiedział:
– Gdy powiedziałem jej, że nie wracamy do tych samych układów, powiedziała tylko: „No trudno”.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. A może właśnie nie trzeba było nic mówić.
Nie czekam na przeprosiny
Minęło kilka tygodni. Życie toczy się swoim rytmem. Bez większych gestów, ale też bez napięcia. Filipek nie dopytuje. My nie wracamy do tamtych rozmów. Nie ma wielkiego zerwania. Po prostu – dystans. Spokojny, nienachalny. Taki, który pozwala wszystkim żyć po swojemu, bez krzywdzenia się nawzajem. Nie czuję złości. Nie czekam na przeprosiny. I chyba po raz pierwszy od dawna czuję, że mam w tej rodzinie swoje miejsce – nie dlatego, że je dostałam, ale dlatego, że sama je sobie wyznaczyłam.
Martyna, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja matka wiedzie ciekawsze życie ode mnie. Wstyd mi, ale zazdroszczę jej, że odnalazła siebie, a ja tylko wegetuję”
- „Miałam 60 lat, gdy z biblioteki wróciłam z kochankiem. Przystojniak dźwigał jednak bagaż, którego nie sposób się pozbyć”
- „Gdy teściowa zgubiła się w lesie na grzybach, myśleliśmy, że już po niej. Pluję sobie w brodę, że dałam się tak wyrolować”