Reklama

Adam dopchnął ramieniem nieszczelne okno, odstawił z powrotem na parapet doniczkę ze sztucznym bluszczem, po czym włączył latarkę i przeciął snopem światła pogrążony w mroku salon.

Reklama

Niepotrzebnie tutaj przyjechaliśmy. Trzeba było zostać w mieście. Wybacz, moja wina… – bąknęłam pod nosem przepraszającym tonem, wsuwając zgrabiałe dłonie do obszernych kieszeni swetra.

– Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem – odparł mój kochanek. – Poszukam świec, a potem sprawdzę korki i spróbuję rozpalić ogień w komiku – zadeklarował .

– Oby ci się udało, bo inaczej zamarzniemy na śmierć w tej norze.

– Co najwyżej złapiemy katar, skarbie.

Miał rację, przesadzałam. Wiszący za szybą termometr pokazywał cztery stopnie powyżej zera, a padający od kilku godzin deszcz spowodował gigantyczną odwilż. Słyszałam w radiu, że z południowego zachodu wędruje do nas niż i pogoda bardzo się zmieni, ale nie sądziłam, że ta zmiana będzie aż tak gwałtowna.

W naszym wieku spokój jest najważniejszy

Po szesnastej, kiedy mijaliśmy rogatki miasta, na polach, łąkach i bocznych drogach zalegała gruba warstwa białego puchu, a gałęzie drzew uginały pod ciężarem malowniczych czap. Kilka godzin później późnozimowy krajobraz ustąpił miejsca wiosennej szarudze. Śnieg topniał jak lody w upalny dzień i na naszych oczach zamieniał się w ohydną, wymieszaną z błotem breję. Na szosie wyrastały jak grzyby po deszczu gigantyczne kałuże brudnej, mętnej wody.

Już wtedy przeleciało mi przez głowę, że weekendowy wypad do letniego domku Adama to kiepski pomysł. Miałam jednak nadzieję, że ucieczka na odludzie pozwoli nam się wreszcie zrelaksować, że nie będziemy musieli tkwić w hotelowym pokoju i drżeć za każdym razem, gdy ktoś zapuka do drzwi.

Spotykaliśmy się od sześciu miesięcy i prawie zawsze kończyło się to wpadką. Jakby los dawał nam do zrozumienia, że źle postępujemy, i że nasz grzeszny związek wyjdzie w końcu na jaw.

Bez przerwy natykaliśmy się na znajomych, sąsiadów, kolegów z pracy, dalekich członków rodziny i nie miało znaczenia, czy umówiliśmy się w parku, restauracji czy obskurnym, przydrożnym motelu. Po prostu świat wydawał się dla nas za mały. Wiem, wiem, dojrzali ludzie nie powinni okłamywać najbliższych i bawić się w potajemne schadzki kochanków, ale – no cóż – czasem inaczej nie można…

Miesiąc temu skończyłam 55 lat. Adam jest nieco starszy. Oboje nosimy obrączki, mamy dzieci, wnuki i poukładane, spokojne życie. Żadne z nas nie chciało tego stracić i zaczynać wszystkiego od nowa. W naszym wieku spokój ducha jest zdecydowanie ważniejszy od porywów ciała. Wypad na działkę był więc moim pomysłem i na pierwszy rzut oka wydawał się strzałem w dziesiątkę. Adaś powiedział małżonce, że ma zamiar odwiedzić letnisko, sprawdzić, czy dom stoi i czy nie dobrali się do niego złodzieje. Ja nakłamałam, że mam dodatkowy dyżur w szpitalu. Dotarliśmy do Dębów dwie godziny po zachodzie słońca. Adam niemal natychmiast zszedł do piwnicy, aby uruchomić piec, ja zaś zajęłam się kolacją i bagażami. Kilka minut po dwudziestej drugiej piec przestał działać, bo – jak stwierdził Adam – skończył się gaz w zbiorniku.

Nie minęły dwa kwadranse, a wysiadł także prąd.

Nie wierzę w takie rzeczy, mimo wszystko trudno było oprzeć się wrażeniu, że zawisła nad nami jakaś klątwa.
Kiedy Adam podpalał znalezione w szufladach świece, deszcz jakby zelżał, chmury nieco się rozstąpiły, a na niebie zamigotała nieśmiało gwiazda polarna.

Kto wsunął ten papier w zamek drewutni?

– Jeśli chcesz wziąć prysznic, zrób to teraz, póki woda w termie ciepła – doradził. – I przepraszam cię za te niedogodności. Pojęcia nie miałem, że gaz się kończy.

– Jakoś przeżyję. Nie przejmuj się. Poza tym, co to za niedogodności? Każda kobieta marzy o romantycznym wieczorze przy świecach – próbowałam go pocieszyć.

– Tak? – udał zdziwienie. – Czy to znaczy, że mogę liczyć na wyuzdany seks?

– Pod warunkiem że uda ci się podnieść temperaturę do dwudziestu stopni.

– Podniosę ją o pięć kresek, a na zachętę dorzucę butelkę wina – obiecał żartobliwym tonem, puszczając do mnie oko.

Sprawdzenie korków na niewiele się zdało. Wprawdzie wymienił je na nowe, ale prąd nie popłynął. Adaś doszedł więc do wniosku, że awaria ma inną, o wiele poważniejszą przyczynę. Rozpalanie ognia w kominku poszło mu znacznie lepiej, bo gdy wróciłam z łazienki, owionął mi twarz ciepły podmuch powietrza. Usłyszałam też charakterystyczny, kojarzący się z latem i wakacjami, trzask płomieni.

Zanim mój kochanek otworzył wino, przytargał z szopy skrzynkę drewna i dwie pary wysłużonych kaloszy.

– A po co te gumiaki? – zapytałam zaskoczona. – Wybieramy się gdzieś?

– To na jutro – odparł. – Znów zaczęło mocno padać. Jak popada tak do rana, to nie dojdziemy suchą stopą do samochodu. Ogródek przypomina bajoro, a ścieżka rwącą rzekę. Żeby tylko piwnicy nie zalało… Białe czy czerwone? – zmienił temat.

– Na pierwszą nóżkę czerwone, a na drugą białe – zdecydowałam, zacierając ręce, i usadowiłam się na kanapie.

Kiedy szarpał się z opornym korkiem, wypadła mu z kieszeni spodni pognieciona kartka papieru i sfrunęła na podłogę.

Adam nie zwrócił na nią uwagi, mnie nie chciało się wstawać, aby papier podnieść.

– Co to? – spytałam.

– A nie wiem – wzruszył ramionami.

– Śmieć jakiś, miałem wyrzucić. Ktoś to wepchnął w drzwi drewutni, znaczy w dziurkę od klucza. Zostaw, niech leży.

– Jak to wepchnął? – zaniepokoiłam się.

Przecież teren jest ogrodzony.

– Metalowa siatka to żadna przeszkoda, a dzieciaki z okolicy lubią sobie na miastowych poużywać – Adam wzruszył ramionami. – W lipcu na przykład ktoś spuścił nam powietrze ze wszystkich czterech kół, a tydzień później pomalował bramę zieloną, fosforyzującą farbą. Efekt był piorunujący, zwłaszcza w nocy. Ela… – urwał w pół zdania, wiedząc, że nie lubię, gdy wspominał o ślubnej; podał mi kieliszek.

Kilka minut po pierwszej poszliśmy na pięterko, do sypialni. Adam upojony winem i zmęczony seksem zasnął, ledwo dotknął głową poduszki. Ja przewracałam się nerwowo z boku na bok, jakby to satynowa pościel drażniła mi skórę.

Musiała minąć chwila, nim zdałam sobie sprawę, że nie chodzi o materac, kołdrę czy poszewkę. Czułam dyskomfort, bo w tym łóżku sypiała jego żona, bo na nocnym stoliku stały fotografie jego wnuków, a nad toaletką wisiało lustro, w którym odbijały się dwa przytwierdzone do ściany amorki – symbol małżeńskiej miłości.

„Nigdy więcej” – pomyślałam, wbijając wzrok w panującą za oknem ciemność.

Nie była doskonała, ponieważ po szybach spływały srebrne krople deszczu, a gdzieś na linii horyzontu czyli kilkaset metrów dalej, przedzierały się przez mrok światła rozsianych po okolicy domostw. Chyba w końcu zasnęłam. Przynajmniej taką mam nadzieję, bo jeśli to wszystko wydarzyło się na jawie, to aż strach się bać.

Prosił, żeby go wpuścić. Było mu zimno…

Obudziło mnie wwiercające się w mózg skrzypienie. Hałas zdawał się rozlegać na zewnątrz i przypominał zgrzytanie zawiasów, których przez lata nikt nie oliwił. Chwilę później wdarło się w moje uszy zawodzenie wiatru i plusk roztrzaskujących się o metalowy parapet kropli deszczu.
Chciałam odciąć się od tych dźwięków i naciągnąć na głowę kołdrę, ale wtedy usłyszałam szept – właściwie skargę.

Była głucha i niewyraźna, jakby dobiegała z głębokiej studni. Ktoś powiedział:

– Zimno… Wpuść mnie… Zimno.

Głos należał do mężczyzny, więc pomyślałam, że to mój kochanek mamrocze coś przez sen. Uniosłam głowę, spojrzałam w lewo, lecz Adam leżał spokojnie, oddychając głęboko. Głos zdawał się zlewać w tę samą melodię z szumem deszczu…

Usiadłam na łóżku i w jednej sekundzie zamarłam z przerażenia.

Za oknem majaczyła twarz upiora. Tylko twarz. Siny nos ocierał się czubkiem o mokrą szybę, poczerniałe wargi rozciągały w szkaradnym uśmiechu, odsłaniając nierówne żółte zęby, a wytrzeszczone, pokryte bielmem oczy błądziły z otwartym pożądaniem po wnętrzu sypialni.
Kiedy zatrzymały się na mnie, poczułam coś, czego nie zapomnę do końca życia. Nazwałabym to – dotknięciem śmierci.

Krew w moich żyłach nagle przestała krążyć, serce stanęło, mózg się wyłączył, a duszę spowił najmroczniejszy mrok.

Wpuść mnie… Zimno – powtórzył upiór, a tuż obok jego głowy zmaterializowały się nagle dłonie; wstrętne, spuchnięte, z palcami jak wielkie robale i długimi niczym szpony paznokciami.

Te sinobiałe dłonie zwinęły się w pięści i uderzyły z impetem w okno. Brzęk pękającej szyby, wyrwał mnie z odrętwienia. Zaczęłam krzyczeć i dopiero wtedy obudziłam się naprawdę.

Upiór znikł. Szyba była cała. W sypialni paliła się nocna lampka, Adam zaś siedział na łóżku i nieprzytomnie wokół siebie się rozglądał.

– O Jezu, ale miałam koszmar – jęknęłam.

Dygotałam na całym ciele, serce szamotało mi się w piersi jak oszalałe, a koszula między piersiami była mokra od potu.

– Włączyli prąd – zauważył zupełnie nie na temat mój kochanek i zmarszczył czoło. – Słyszysz? – spytał po chwili.

Owszem, słyszałam.

Na zewnątrz ciągle coś skrzypiało.

– Cholera, to chyba drzwi od szopy – ocenił Adam po chwili namysłu.

– Tej z drewnem?

– Tej drugiej, pustej, która stoi z tyłu domu. Chowam w niej latem narzędzia ogrodnicze… – stwierdził. – Strasznie wieje. Pewnie dlatego się otworzyły.

– Same?

Adam posłał mi zagadkowe spojrzenie i sięgnął po wiszące na krześle spodnie.

– Same raczej nie mogły – odparł i lekko się zasępił. – Na haczyk były zamknięte. No nic, pójdę sprawdzić.

– Teraz?! – przeraziłam się.

– Muszę. Jeżeli wypadną z zawiasów i przewrócą się na dom, to mi okno w piwnicy mogą roztrzaskać. Przy okazji dorzucę drew do kominka. A ty, Ninka, kładź się na drugi boczek i śpij. Niedługo wrócę.

Mowy nie ma. Idę z tobą! – postanowiłam, wyplątując się z wilgotnej pościeli, i też zaczęłam ubierać.

Jestem pielęgniarką, lecz i tak zrobiło mi się słabo

W normalnych okolicznościach stado wołów by mnie z łóżka nie wyciągnęło, ale zły sen zrobił swoje i przestraszył mnie na tyle skutecznie, że wolałam latać po nocy dookoła domu, niż siedzieć sama w pustym pokoju. Adam nie protestował. Może też potrzebował towarzystwa. Kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz, wyrwało mi się z gardła niecenzuralne słowo – wiatr uderzył we mnie z taką mocą, że o mały włos nie upadłam. Natura szalała.

W białym świetle księżyca drzewa w ogrodzie przypominały wygięte w łuk patyki. Chmury pędziły po niebie z zawrotną prędkością i zauważyłam, że mają dziwną, kojarzącą się z ażurowymi pończochami, strukturę. Na domiar złego wciąż lało i deszcz kłuł mnie w policzki niczym lodowate igiełki.
Podwórko nie wyglądało już jak sadzawka. Odniosłam raczej wrażenie, że zmieniło się w sporych rozmiarów jezioro.

Na tyłach domu, było nieco spokojniej – wichura nie rzucała nami od lewa do prawa i nie utrudniała oddychania. Mimo wszystko szło mi się znacznie trudniej, bo obute w kalosze nogi grzęzły po kostki w gęstej, lekko zmrożonej paćce.

Gdy zbliżyliśmy się do szopy, zaklęłam po raz drugi – wiatr zdmuchnął mi z głowy ulubioną czapkę. Nie wiem, gdzie odfrunęła. Szukałam jej potem w świetle dnia, ale nie znalazłam…

Drzwi do pakamery tkwiły na swoim miejscu, lecz rzeczywiście były otwarte. Wiatr wyczyniał z nimi różne cuda, powodując to upiorne skrzypienie, lecz zawiasy trzymały się dzielnie. W tak dramatycznych okolicznościach udało mi się zapomnieć o sennym koszmarze, jednak on… nie zapomniał o mnie. Ziścił się na jawie chwilę później.

Adam zrobił jeszcze dwa kroki, potrząsnął latarką, bo trochę zamokła i zaczęła przerywać. Kiedy wreszcie skierował jej światło do wnętrza szopy, zastygł w absolutnym, kamiennym wręcz, bezruchu. Ja dla kontrastu szarpnęłam się do tyłu i wrzasnęłam tak głośno, że – przysięgłabym – w oddalonej o kilometr osadzie musiały się zbudzić chyba wszystkie psy.

W szopce, był martwy człowiek. Trup. W drżącym świetle latarki widziałam go aż nazbyt wyraźnie.

Jestem pielęgniarką z trzydziestoletnim stażem i mogłoby się wydawać, że zdążyłam przywyknąć do widoku śmierci i zdeformowanych ciał. Niestety, w tym konkretnym przypadku rutyna zawiodła mnie na całej linii. Zrobiło mi się niedobrze.

Ten człowiek musiał wielokrotnie zamarzać i odmarzać, bo wyglądał jak roztopiona kukła z gabinetu woskowych figur. Nie rozpoznałam w nim upiora z koszmaru, bo było to fizycznie niemożliwe, ale coś mi mówiło, że zjawa za szybą okna i nieboszczyk w pakamerze to kadry z tego samego, strasznego filmu.

Wierzę w duchy. Wielokrotnie doświadczałam ich obecności, lecz nigdy żadnego nie widziałam i zobaczyć więcej nie chcę. Ten jeden raz, w zupełności mi wystarczył.

– Trzeba zadzwonić na policję – odezwał się Adam i zgasił latarkę.

Koszmarny obraz znikł. Wiatr zawył jak sto potępionych dusz, a potem zapadła cisza. Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam chwiejnym krokiem w stronę domu.

Kiedy czekaliśmy w salonie na przyjazd glin, podniosłam z podłogi pognieciony papier i bezwiednie go rozprostowałam. To był odruch, zwykła potrzeba, żeby zająć czymś ręce i myśli.

Na wyrwanej z zeszytu w kratkę kartce widniały jakieś niewyraźne gryzmoły.

Wsunęłam na nos okulary i przyjrzałam im się dokładniej…

Czar prysł, rozmowa z policją nas upokorzyła

„Przepraszam właścicieli tej działki za ten cały bajzel, ale mam takie życzenie, żeby ktoś mnie na wiosnę znalazł. Proszę, oddajcie ten list policji, żeby nie zaczęła prowadzić śledztwa. To moja sprawa dlaczego to zrobiłem. Życie to piekło, a kobiety to *****. Jeszcze raz sorry” – nabazgrał niejaki Mietek.

– Co to jest? – zainteresował się Adam.

– List z pakamery – odparłam i przeczytałam na głos treść.

Dwa tygodnie później, my też musieliśmy się pożegnać – nie z życiem – ze sobą.

Czar prysł, rozmowa z policjantami potwornie nas upokorzyła, a w oczy zajrzał lęk, że przy naszym pechu rodziny w końcu o wszystkim się dowiedzą.

Rozstaliśmy się w przyjacielskiej atmosferze i bez większego żalu, bo trudno o romantyczne uniesienie, gdy w tle majaczy, przepraszam za dosłowność, rozkładające się ciało. Za starzy już jesteśmy na takie ekstremalne podniety i za słabe mamy na to zdrowie.

Reklama

Adaś narzeka od tamtej pory na bóle w klatce piersiowej, ja nabawiłam się zaś stanów lękowych. Modlę się każdego dnia niczym jakaś dewotka, aby duch Mietka więcej mnie nie nawiedzał.

Reklama
Reklama
Reklama