Reklama

Właśnie zostałam magistrem. Świeżo po obronie, jeszcze pachnę triumfem – takim niedużym, akademickim, ale moim. Przez pięć lat dzieliłam pokój w akademiku, pracowałam wieczorami na barze i rano uczyłam się do kolokwiów, marząc, że kiedyś wszystko będzie moje – pieniądze, decyzje, życie. I faktycznie, wszystko dziś jest moje. Łącznie z tą drugą kreską na teście, która zmieniła cały mój plan na dorosłość.

Reklama

Wracam do domu. Do rodziców, których minę przestudiowałam przez dwadzieścia parę lat – matka, cicha strażniczka zasad, z zaciśniętymi ustami i wzrokiem ostrym jak brzytwa. Ojciec – rozjemca, o głosie, który decydował o wszystkim. Oni nie krzyczą. Nigdy nie krzyczeli. Ich rozczarowanie wyraża się spojrzeniem, cichym westchnieniem, odstawieniem filiżanki bez słowa. A ja miałam być tą idealną. Pucharek z dyplomem, bez skaz. Z dyplomem wracam. I z czymś jeszcze. Z malutkim sercem bijącym gdzieś pod moim. Nieplanowanym. Cichym. Ale moim.

Jadę pociągiem i ściskam w ręce tekturową teczkę z dokumentami. Teczka – niby nic. A jednak to ona ma ich przygotować. Przekonać. Pokazać, że jestem wartościowa. I gdy już ją wyciągnę, gdy powiem im o ciąży – będzie trudniej mnie zignorować. Chyba. Serce mi wali, ale nie przez dyplom. Przez ich twarze, które już widzę w myślach. Spięte, chłodne, oceniające. Nie wiem, czy się popłaczę, czy będę błagać, czy rzucę wszystko i wybiegnę. Ale wiem jedno – muszę im to powiedzieć. Ico najdziwniejsze w tym wszystkim? Że nie boję się krzyków. Boję się właśnie tego, że ich nie będzie. Że nie padnie ani jedno słowo.

Wręczyli mi grubą kopertę i klucz

Obudziłam się wcześnie, mimo że nie spałam dobrze. Przez chwilę leżałam w łóżku i słuchałam dźwięków z dołu – ktoś krzątał się po kuchni, ktoś przesunął krzesło. Zeszłam na dół z sercem w gardle. Przez sekundę łudziłam się, że może dziś będzie inaczej. Może przemyśleli. Może porozmawiamy. Na stole leżała koperta. Gruba, z moim imieniem wypisanym starannie pismem ojca. Obok niej – klucz. Znałam go. Klucz do mieszkania po babci. Stałam nad stołem i patrzyłam na to przez kilka długich chwil. Wszystko było jasne. W ich świecie nie było miejsca na coś takiego jak nieplanowana ciąża. W ich świecie był porządek, zasady i pozory do zachowania. Wzięłam kopertę do ręki. W środku były pieniądze. Dużo, więcej niż się spodziewałam. I jedna kartka. Na niej: „To powinno wystarczyć na początek”. Znalazłam matkę w salonie. Siedziała z książką, ale jej oczy nie śledziły żadnego tekstu.

– Naprawdę nie zamierzasz nic powiedzieć? – zapytałam. Głos miałam cichy, ale nie drżał.

Odłożyła książkę na bok, jakby dopiero teraz zauważyła moją obecność.

Nie jesteś już dzieckiem – powiedziała, spokojnie, niemal bez emocji.

– Ale nadal jestem waszą córką – próbowałam trzymać się tej myśli, jak ostatniego punktu zaczepienia.

Spojrzała na mnie z lekkim zmęczeniem. W jej oczach nie było gniewu. Było coś gorszego – obojętność.

– Nie wiem, Ala. Nie wiem już, kim jesteś – powiedziała. I znów odwróciła wzrok.

Wyszłam z pokoju i długo chodziłam po ogrodzie. Pamiętałam, jak kiedyś uczyła mnie przycinać róże, jak krzyczałam z radości, gdy pierwszy raz zakwitły. Teraz ogród był tylko ciszą. Tego dnia spakowałam się bez słów. Tylko raz jeszcze spojrzałam na rodzinny dom, zanim zamknęłam za sobą drzwi. Wiedziałam, że właśnie straciłam coś, czego już nigdy nie odzyskam.

Wymazali mnie ze swojego życia

Mieszkanie po babci pachniało kurzem i starością. Przez pierwsze minuty nie robiłam nic, tylko stałam na środku pokoju i patrzyłam na znajome meble, które nagle wydały mi się obce. Dawno tu nie byłam. Babcia umarła trzy lata temu, a od tamtej pory nikt tu nie mieszkał. Klucz leżał w szufladzie ojca, obok paszportów i dokumentów samochodu. Teraz był mój.

Najpierw zadzwoniłam. Raz, drugi, trzeci. Cisza. Potem napisałam wiadomość do matki. „Jestem już w mieszkaniu. Wszystko w porządku”. Nie odpisała. Wieczorem jeszcze raz spróbowałam. Tym razem do ojca. „Chciałabym porozmawiać”. Nic. Następnego dnia wsiadłam w tramwaj i pojechałam pod ich dom. Stałam na chodniku naprzeciwko, z torbą w ręce i głową pełną słów, które nie miały gdzie wybrzmieć. Dzwoniłam do drzwi. Cisza. Nikogo nie było albo nikt nie chciał otworzyć. Zeszłam na ławkę i usiadłam, jak wtedy, gdy byłam dzieckiem i czekałam, aż tata wróci z pracy.

Patrzyłam na okna i przypominałam sobie, jak co roku ubieraliśmy choinkę w salonie. Matka zawsze narzekała, że za dużo bombek, a ojciec mówił, że właśnie o to chodzi – żeby było kolorowo, radośnie. Pamiętałam, jak wracaliśmy znad morza, zadowoleni, opaleni, z pogniecionymi paragonami w kieszeniach i piaskiem w torbach. Przypominałam sobie ich śmiech. I przez chwilę zastanawiałam się, czy to naprawdę było, czy tylko tak chciałam to pamiętać.

Obok przeszła sąsiadka – pani Halina, z pierwszego piętra. Uśmiechnęła się, jakbyśmy widziały się wczoraj.

– Ala? To ty? Myślałam, że ty już tu nie mieszkasz… – powiedziała z lekkim zaskoczeniem.

–Tylko przyjechałam w odwiedziny – odparłam cicho.

Zamilkła na chwilę. Potem dodała:

– Twój ojciec ostatnio mówił, że podjęłaś decyzję i wyprowadziłaś się na dobre. Że tak trzeba.

Spojrzałam na nią i nie wiedziałam, co powiedzieć. Jak się odpowiada na zdanie, które zamyka całe życie? Pożyczyłam jej zdrowia i odeszłam. W tamtym momencie zrozumiałam, że dla nich już nie istnieję. Że nawet nie próbują udawać. Straciłam coś, czego nie można nazwać ani odzyskać. Moje nazwisko – ta drobna rzecz, która kiedyś była wspólna – nagle wydała się pusta.

Codziennie walczyłam ze sobą

Mieszkanie po babci przyjęło mnie w milczeniu. Przez pierwsze dni spałam na wersalce przykrytej starym kocem i chodziłam boso po podłodze, bo nie miałam siły wypakować walizki. Czas mijał dziwnie – niby coś robiłam, myłam okna, przestawiałam książki na półkach, ale tak naprawdę próbowałam zrozumieć, co się właściwie stało.

Przypominałam sobie babcię. Jak siedziała w tym fotelu pod oknem, piła herbatę z cytryną i nuciła pod nosem piosenki z młodości. Tylko ona potrafiła powiedzieć „kocham cię” tak, że czułam to całym ciałem. Zawsze broniła mnie przed matką, gdy byłam mała. Czasem mówiła mi, że nie każdy musi być silny, że czasem wystarczy być sobą. Teraz siedziałam w jej starym fotelu i próbowałam złapać choć cień tej siły, którą ona miała.

Sprzątałam. Przeglądałam szuflady, otwierałam szafy, porządkowałam jej rzeczy. Znalazłam zdjęcia – babcia z dziadkiem na weselu, mama z ojcem w latach osiemdziesiątych, ja jako niemowlę, owinięta w biały koc. Pomiędzy nimi leżały kartki z modlitwami, stare recepty i listy. Czułam się tak, jakby babcia zostawiła mi to wszystko celowo. Jakby wiedziała, że tu wrócę.

Wieczorem siedziałam przy kuchennym stole i pisałam w zeszycie. Nie wiem po co. Może po to, żeby nie zniknąć. Pisałam o dziecku. O tym, że się boję, że nie wiem, co robić, że czasem mam ochotę zasnąć i się nie obudzić. Ale zaraz potem czułam, że muszę się podnieść. Dla tego maleństwa, które już tam jest. Które czeka. Patrzyłam na swój brzuch, jeszcze płaski, i zastanawiałam się, czy potrafię być matką? Czy dam radę być kimś, kto nie zawiedzie? Skoro mnie tak łatwo ktoś odrzucił, jak mam być kimś, kto daje oparcie? Byłam rozdarta. Codziennie walczyłam ze sobą – między złością a żalem, między samotnością a dziwnym uczuciem spokoju. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Ale wiedziałam, że muszę iść do przodu, nawet jeśli nie mam już dokąd wracać.

Życzył mi wszystkiego najlepszego

Spotkałam go przypadkiem. Stał przy przystanku, przewracał coś w telefonie. Nie zauważył mnie od razu. Przez chwilę miałam ochotę zawrócić, przejść na drugą stronę ulicy, udawać, że nie widzę. Ale nie mogłam.

– Cześć – powiedziałam cicho, podchodząc bliżej.

Podniósł wzrok. Zaskoczenie na jego twarzy trwało ułamek sekundy, zaraz potem przybrał swoją zwykłą, neutralną minę. Ten wyraz twarzy, który zawsze mnie drażnił, bo nie wiedziałam, co naprawdę myśli.

– Ala… Hej – odpowiedział. – Jak się masz?

– Jestem w ciąży – powiedziałam wprost, nie chcąc robić wstępów. – To nasze dziecko.

Zamilkł. Potarł czoło dłonią, jakby chciał zetrzeć tę wiadomość ze skóry.

– Myślałem, że… Myślałem, że jesteśmy młodzi. Że to wszystko jeszcze przed nami, ale nie tak – powiedział, patrząc gdzieś za mnie.

Myślałam, że jesteśmy razem – odpowiedziałam.

– Ala, to był krótki czas, chwila. Ja cię naprawdę lubiłem, tylko… nie planowałem tego. Ty też chyba nie.

– A dziecko? – zapytałam.

Spojrzał na mnie bez wyrazu.

– To już twoja sprawa.

Zabrakło mi słów. Stałam na tym chodniku, między sklepem z pieczywem a kioskiem, z ciężarem, który już na zawsze będzie tylko mój. Patrzyłam na niego i widziałam człowieka, którego kiedyś chciałam poznać naprawdę. A teraz był tylko chłopakiem, który chciał żyć lekko, bez zobowiązań, bez trudnych decyzji.

– W porządku – powiedziałam, choć nie było. – Poradzę sobie.

– Naprawdę życzę ci wszystkiego najlepszego – dodał jeszcze, zanim odszedł w drugą stronę.

Nie patrzyłam za nim. Nie płakałam. Tylko poszłam do domu i zaczęłam pisać na kartce wszystko, co muszę załatwić: badania, dokumenty, urząd, małe łóżeczko. Miałam kogoś, kto na mnie czekał. Jeszcze nie mówił, jeszcze nie oddychał sam, ale już był. I nie mogłam go zawieść.

Nie było happy endu

Stałam w pustym pokoju, który powoli zaczynał nabierać kształtu dziecięcego świata. Ściany były jeszcze gołe, ale w kącie stało łóżeczko, które przywiozłam dzień wcześniej. Sama je skręciłam, klęcząc na podłodze, z instrukcją rozłożoną obok. W dłoni trzymałam zdjęcie – jedno z tych starych, czarno-białych. Ja jako dziecko, uśmiechnięta, trzymana przez ojca. Matka stała obok, z ręką na jego ramieniu. Patrzyli wtedy na mnie jak na kogoś, kogo warto mieć.

Zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś mnie zobaczą? Nie przez szybę, nie z daleka, tylko naprawdę. Czy będą chcieli poznać swojego wnuka? Czy będą umieli wybaczyć to, czego nigdy nie zrozumieli? Nie czułam już złości. Nawet żalu nie było tak silnego jak kiedyś. Została tylko pustka, która przestała być cierniem, a zaczęła być przestrzenią.

Nie odbudowałam rodziny. Nie było happy endu, w którym wszystko się wyjaśnia i wszyscy przytulają się na koniec. Ale zaczęłam coś innego. Coś mojego. Może niepełnego, może nieidealnego, ale prawdziwego. Podniosłam wzrok na łóżeczko. Dotknęłam delikatnej pościeli, sprawdziłam, czy wszystko leży równo. To jeszcze nie był dom, ale była w nim cisza, która już nie bolała. Cisza, która dawała spokój, nie chłód. I wiedziałam, że moje dziecko nie będzie musiało się domyślać, czy jest kochane. Powiem mu to. Codziennie. Bez względu na wszystko. To nie był koniec. To był początek. Niepewny, ale mój.

Alicja, 24 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama