Reklama

Powrót do Polski nie był moim planem A. Ani B, szczerze mówiąc. Po rozwodzie, który zostawił we mnie więcej pytań niż odpowiedzi, chciałem gdzieś przeczekać burzę. Londyn mnie wypluł, więc teraz jestem tu. W pokoju, który kiedyś był moim azylem, a dziś...

Reklama

– Zjadłbyś coś. Schowałam ci w lodówce ten twój ulubiony pasztet! – wołała mama, zanim zdążyłem zamknąć drzwi.

Miałem być tu tylko na chwilę. Dwa, może trzy tygodnie. Ale minął miesiąc, a ja wciąż spałem pod tą samą, lekko zmechaconą narzutą z dzieciństwa, której mama nie zdążyła jeszcze wyrzucić. Wciąż nie znalazłem mieszkania, pracy i planu na życie. I choć mama z pozoru pomagała – prała moje ubrania, sprzątała mój pokój, robiła zakupy – czułem się, jakby ktoś mnie cofnął o dwie dekady. Jakby ktoś odebrał mi możliwość bycia dorosłym. Niby to mój dom, ale czułem się jak gość. Nawet kiedy siedziałem sam, to nie byłem sam. Mama zaglądała bez pukania. Przestawiała rzeczy na moim biurku. Wymieniała ręczniki. Kiedyś pewnie bym to uznał za troskę. Teraz czułem, jakby odbierała mi resztki godności.

Patrzyłem w lustro i pytałem siebie, czy ja w ogóle umiem stawiać granice. Przecież przez całe małżeństwo godziłem się na zbyt wiele. A teraz znowu. Wróciłem do roli, z której nigdy się nie wyzwoliłem. A ja chcę być po prostu sobą. Markiem. Dorosłym facetem. Zasługuję na to.

Aż się we mnie gotowało

Byłem w trakcie rozmowy telefonicznej z Agnieszką. Rozmawialiśmy o mieszkaniu, które oglądałem dwa dni wcześniej – kawalerka w Ursusie, z widokiem na tor kolejowy, ale zaskakująco przytulna. Może zbyt przytulna, biorąc pod uwagę, że kuchnia była wciśnięta między przedpokój a łazienkę, ale cena była rozsądna. Mówiłem właśnie Agnieszce, że chyba się zdecyduję, kiedy drzwi do pokoju otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Mama weszła, trzymając w ręku kosz z praniem.

Możesz chociaż pukać? – zapytałem, zasłaniając mikrofon ręką.

Nie przesadzaj – odpowiedziała, jakby nie rozumiała, że jej obecność właśnie przerwała coś ważnego.

– Potrzebuję prywatności – powiedziałem już spokojniej, ale w środku aż gotowało się we mnie.

Zrobiła minę, jakby ją to uraziło, odwróciła się i wyszła, zostawiając drzwi półotwarte. Rozłączyłem się, nie kończąc rozmowy. Na szczęście Agnieszka wiedziała, że zadzwonię później, bo nie był to pierwszy raz. Usiadłem na łóżku i pomyślałem, dlaczego wcześniej nie potrafiłem postawić granic? Dlaczego zabieram się za to dopiero teraz, kiedy już jestem dorosłym mężczyzną? Zawsze byłem tym, który się dostosowuje. W domu – grzeczny chłopiec, który nie krzyczy, nie trzaska drzwiami. W małżeństwie – partner, który nie mówi, co czuje, żeby nie wywoływać konfliktów. I kiedy Ewa w końcu powiedziała, że nie dawałem jej nic z siebie, nie potrafiłem zaprzeczyć. Może faktycznie nie dawałem, bo nawet nie wiedziałem, co mam do dania. Patrzyłem na swoje buty, jakby one miały mi coś powiedzieć. Czy zawsze byłem tak uległy? Czy może po prostu nigdy nie miałem odwagi powiedzieć „stop”?

Co we mnie pękło

Na wizytę poszedłem trochę z rozpędu. Koleżanka z pracy z Londynu przysłała mi kiedyś link do profilu jakiegoś specjalisty, dodając krótko:

„Może pomoże. Mnie pomogło”.

Wtedy jeszcze myślałem, że to nie dla mnie. Jednak kiedy miałem trzydzieści siedem lat i mieszkałem w pokoju, gdzie na ścianie wciąż wisiał plakat z Manchester United, który powiesiłem w gimnazjum, poczułem, że coś trzeba zrobić. Gabinet był przyjemny, urządzony bez pretensji, ale z wyczuciem. Kanapa, kilka obrazów, dużo zieleni. Siedziałem tam, z rękami splecionymi na kolanach, Czułem się trochę jak dzieciak.

Czy twoja matka zna twoje granice? – zapytał specjalista, spoglądając na mnie znad okularów.

– Nie wiem, chyba nie – odpowiedziałem. – Chyba nigdy ich nie miałem.

– To może czas je stworzyć.

Ta prosta odpowiedź zawisła między nami. I wtedy coś we mnie pękło. Nie chodziło tylko o mamę. Chodziło o całe moje życie. O każdą relację, w której pozwalałem innym wchodzić sobie na głowę, udając, że wszystko jest w porządku. Wieczorem, kiedy wróciłem do domu, mama krzątała się po kuchni. Gdy weszła do pokoju z kubkiem herbaty i postawiła go na biurku, nawet nie pytając, czy chcę, pomyślałem, że to najlepszy moment.

– Od dziś chciałbym, żebyś pukała, zanim wejdziesz – powiedziałem, starając się, żeby głos mi nie drżał.

Zatrzymała się w pół kroku. Popatrzyła na mnie, jakby nie rozumiała słów, które wypowiedziałem.

– Naprawdę? Przecież to tylko ja – odpowiedziała chłodno.

Właśnie. Potrzebuję prywatności.

Odstawiła pusty talerz na komodę i wyszła bez słowa. Przez chwilę myślałem, że może przesadziłem, że mogłem powiedzieć to inaczej, łagodniej. Ale potem usiadłem na łóżku i poczułem coś nowego. Coś w rodzaju spokoju. Jakby to nie było tylko o pukaniu. Jakby to był pierwszy krok w stronę siebie.

Zaniemówiłem z wrażenia

Przez pierwsze dwa dni myślałem, że sobie to po prostu wzięła sobie do serca moje słowa. Że przemyśli, oswoi się. Ale potem nastał trzeci dzień i wiedziałem już, że to nie tylko cisza – to kara. Śniadanie stało na blacie kuchennym, przykryte talerzem. Obiad w lodówce, podpisany kartką „Zupa”. Nie było pytania, czy zjadłem. Nie było wspólnego siedzenia przy stole, nawet krótkich komentarzy o pogodzie. Matka przestała mnie zauważać. Nigdy nie byłem z tych, co lubią konflikty. Raczej unikałem ich jak ognia, nawet kiedy miałem rację. Ale ta cisza... Ta cisza była trudniejsza do zniesienia niż krzyk. Choć jednocześnie, i to było najbardziej zaskakujące – była też wyzwalająca.

Po raz pierwszy od wielu dni siedziałem w pokoju i słuchałem muzyki bez słuchawek. Cisza była jak miękka ściana, od której odbijały się dźwięki. Nikt nie wszedł, nikt nie zapytał, dlaczego tak głośno. Siedziałem i myślałem, jak bardzo to do mnie pasuje. Nikt nie przestawiał moich rzeczy, nie poprawiał pościeli, nie otwierał drzwi z kubkiem herbaty i pytaniem, które brzmi jak kontrola. Jednak siódmego dnia wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Leżałem na łóżku, rozpisując w głowie plan dnia, którego i tak pewnie nie zrealizuję, gdy usłyszałem delikatne pukanie. Podniosłem się na łokciu. Zaniemówiłem.

– Mogę? – zapytała mama z wahaniem.

– Tak – odpowiedziałem, wciąż niepewny, czy to się dzieje naprawdę.

Weszła powoli, trzymając talerz.

– Zrobiłam ci zupę. Ale możesz zjeść, kiedy chcesz – powiedziała bez cienia ironii.

Nie mówiłem nic. Usiadłem na łóżku, patrząc, jak stawia talerz na biurku. Po chwili wyszła, zamykając drzwi za sobą. I choć w pokoju pachniało koperkiem, poczułem coś więcej niż głód. Poczułem, że pierwszy raz w tej ciszy wydarzyło się coś ważnego.

Musiałem poznać siebie

Od tego dnia coś się zmieniło. Niby niewiele – mama wciąż krzątała się po kuchni, wieszała pranie, zbierała moje skarpetki z łazienki. Ale robiła to ciszej, ostrożniej. I pukała. Za każdym razem. Choć czasem tylko symbolicznie, jedno szybkie „stuk”, zanim nacisnęła klamkę. Pewnego dnia na wizycie u specjalisty powiedziałem:

– To pukanie to tylko symbol – powiedziałem. – Ale pierwszy raz ktoś zapytał mnie, czy może wejść.

Skinął głową. I wtedy zrozumiałem – to nie chodziło o drzwi. Chodziło o to, że całe życie nikt nie pytał mnie o zgodę. Ani mama, ani żona, ani ja sam. A teraz próbuję uczyć się siebie od nowa. Nie jako syn. Nie jako były mąż. Jako Marek. Człowiek, który stawia zasady. Pewnego ranka siedziałem z mamą przy stole, ale cisza między nami była już inna. Nie ciężka, tylko... ostrożna.

Dziękuję, że pukasz – powiedziałem, przerywając milczenie. – Dla mnie to naprawdę ważne.

Mama spojrzała na mnie przez chwilę, jakby ważyła każde słowo.

Nie rozumiem tego do końca, ale... próbuję – odpowiedziała.

Wiedziałem, że to wszystko, co mogła wtedy powiedzieć. I wystarczyło. Ona robiła małe kroki, a ja... ja je zauważałem. Czasem tylko zaglądała, żeby zapytać, czy chcę herbaty. Nie mówiła, że się zmienia. Ale widziałem to. W tych cichych gestach. W pukaniu. W jej milczeniu, które nie było już chłodne, tylko pełne... niepewnej troski. Czułem, że jeśli coś się między nami odbuduje, to właśnie na takich zasadach. Na wzajemnym „czy mogę?”, zamiast „jestem, więc mam prawo”.

Marek, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama