Reklama

Wstawałem o szóstej. Bez wyjątku. Nawet w niedzielę. Z wiekiem człowiek przyzwyczaja się do własnych nawyków jak do starych kapci – może i przetarte, ale wygodne. Kawa – mocna, czarna, żadnego mleka. Potem czytam gazetę, a jak jest ładna pogoda, idę na spacer po osiedlu. Przesiaduję na ławce obok kiosku, patrzę na dzieciaki z plecakami i myślę sobie: co myśmy zrobili, że nasza Dorota nawet nie zadzwoni? Wnuki mają nas gdzieś. Nie znają nas. Raz w roku widzimy się na święta, przez trzy godziny. Potem wracają do swojego „życia” – cokolwiek to znaczy. Gdy wracam, Maria najczęściej jeszcze śpi. Odkąd przeszliśmy na emeryturę, nie musi się zrywać o świcie. Przez czterdzieści lat budziła się o piątej, żeby zdążyć do szkoły na siódmą. Uczyła polskiego – dzieciaki mówiły na nią „polonistka z piekła rodem”. W domu była cicha. Coraz cichsza. Zwłaszcza ostatnio.

Reklama

Siada wieczorami przy oknie i gapi się w ulicę. Kiedyś śmiała się ze mnie, że jestem „stary zrzęda”. Teraz tylko wzdycha. Próbuję ją zagadać, zapytać, co robiła, co planuje. Odpowiada półsłówkami. Kiedyś lubiła rozmawiać. A teraz? Czuję, że coś się psuje. Tylko nie potrafię tego nazwać. Robię sobie drugą kawę. I myślę o tym, co było. Jak jeździłem ciężarówką do Niemiec, jak wracałem z torbą pełną parówek i kawy dla sąsiadów. Wtedy żona cieszyła się na mój powrót. Teraz wracam z kiosku i nawet nie zauważa. Może to normalne? Może tak wygląda starość? Ale... tęsknię. Tylko sam nie wiem – za czym.

Patrzyłem na nią z niedowierzaniem

– Józek… – Maria przerwała ciszę, odkładając widelec na talerz. – A może byśmy wzięli psa?

Zatrzymałem łyżkę z zupą w połowie drogi do ust. Patrzyłem na nią z niedowierzaniem.

– Psa? Ty chyba żartujesz.

– Nie żartuję. Takiego ze schroniska. Małego, może starszego. Żeby nie był sam. Żebyśmy my nie byli sami.

– Przecież ja czasem nie mogę po schodach zejść, a ciebie kolana bolą? To nie zabawka, tylko obowiązek. Kto będzie po nim sprzątał, kto do weterynarza będzie latał?

– Ja bym się zajęła – powiedziała spokojnie, ale spojrzenia nie podniosła. – Chcę mieć coś… żywego. Co się ucieszy, jak wrócę ze sklepu. Co zaszczeka rano. Co się położy obok.

– Przecież ja jestem. Leżę obok co noc – burknąłem, siorbiąc barszcz. – I co? Nie wystarcza?

Maria wstała i zabrała swój talerz do zlewu. Mój zostawiła. To mi się nie spodobało.

– Ty, Józek, to jesteś jak ten stół. Stoisz. Niby jesteś. Już dawno nie pamiętam, kiedy coś od ciebie usłyszałam, tak po prostu. Coś… ciepłego.

– Ciepłego? A co ja jestem, termofor?

Maria spojrzała na mnie krótko, jakby ważyła, czy w ogóle warto coś jeszcze dodać. Potem po prostu wyszła z kuchni. Zostawiła mnie samego ze stygnącym kotletem. Zaległa cisza.

Byłem w szoku

Sara pojawiła się dwa dni później. Wielkie łapy, oczy jak spodki, ogon jak miotła. Maria przyprowadziła ją ze schroniska, kiedy byłem na spacerze. Bez słowa uprzedzenia. Bez pytania.

– Co to ma być?! – wrzasnąłem, jak tylko zamknąłem drzwi i zobaczyłem wielkie bydlę leżące na moim dywanie.

To Sara – powiedziała spokojnie. – Adoptowałam ją.

– Co?! Bez pytania?! Ty sobie chyba żartujesz! – grzmotnąłem kurtką o wieszak.

– Sara potrzebuje domu. – Maria ukucnęła przy psie i pogłaskała ją po łbie. – Nie mogłam jej zostawić. Ona patrzyła na mnie tak, jakby rozumiała.

Sara spojrzała na mnie. Serio, jakby rozumiała. Ale mnie to wcale nie ruszyło. Przynajmniej jeszcze nie wtedy. Zamknąłem się w kuchni i wyciągnąłem telefon. Dorota odebrała po kilku sygnałach.

– Tata? Co się dzieje?

Twoja matka oszalała. Przyprowadziła psa. Wielkiego. Bez mojej zgody!

– A co, pies cię zje? – zaśmiała się.

– To nie jest śmieszne! Nawet nie wiedziałem, że ona coś planuje!

– Może dlatego, że z nią nie rozmawiasz. A może dlatego, że odkąd jesteś na emeryturze, to tylko telewizor i spacer do kiosku?

Zamilkłem. Dorota ciągnęła dalej:

– Mama potrzebuje czegoś swojego. Skoro ty masz swoje rytuały i święty spokój. Może ten pies ją uratuje, skoro ty nie potrafisz.

– Ty też? Ty też mnie będziesz pouczać? – syknąłem.

– Nie. Ja ci tylko mówię prawdę, tato. Przemyśl to.

Rozłączyła się pierwsza. Zostałem w tej kuchni sam. A zza drzwi dochodziło ciężkie sapanie Sary. Jakby się śmiała. Albo współczuła. Sam nie wiem.

Pokochałem ją

Siedziałem przy stole, dłubałem w chlebie, a Sara leżała w korytarzu. Nie szczekała. Nie łaziła. Tylko patrzyła. Jakby pilnowała drzwi.

– Dziś ty ją nakarmisz – powiedziała Maria, podsuwając mi metalową miskę pełną jakiejś brązowej brei. – Ja muszę odpocząć. Plecy.

To przecież twój pomysł – burknąłem, ale wziąłem miskę.

Sara nie ruszyła się nawet o centymetr. Zbliżyłem się ostrożnie. Postawiłem żarcie przed jej nosem. Nie zareagowała. Przez moment pomyślałem, że może zdechła. Ale wtedy uniosła głowę. I… polizała mi rękę. Zamarłem. To było… wzruszające.

– No jedz – mruknąłem. – Nie patrz tak.

Zaczęła łapczywie mlaskać przy misce. Ja dalej stałem. I jakoś tak głupio mi się zrobiło. Wieczorem, kiedy leżeliśmy w łóżku, rzuciłem mimochodem:

Nie gryzie.

Maria spojrzała na mnie z zaskoczeniem.

– Co?

– Ten pies. Sara. Nie gryzie. Nawet... oblizała mi rękę.

Maria nie odpowiedziała. Tylko uśmiechnęła się lekko. Pierwszy raz od wielu dni. Zgasiłem światło. A gdzieś w ciemności słychać było ciężki oddech psa. Naszego psa.

Łzy zaczęły mi lecieć po policzkach

Od jakiegoś czasu to ja wychodziłem z Sarą rano. Nie dlatego, że musiałem. Po prostu… jakoś tak wychodziło. Podchodziła, siadała i czekała cierpliwie, aż założę jej smycz. Bez szarpania, bez złości. I szliśmy. W milczeniu, ale razem. Pewnego dnia spotkałem Heńka z naprzeciwka.

– Nowy pies? – zagaił.

– Od dwóch tygodni – odpowiedziałem.

Twoja żona wygląda na szczęśliwszą – uśmiechnął się i upił łyk.

Zaskoczyło mnie to. Nie spodziewałem się, że ktoś z zewnątrz to zauważy.

– Tak mówisz?

– A ty? Ty też się jakoś zmieniłeś. Mniej burczysz. Może to przez psa?

Uśmiechnąłem się pod nosem, ale nic nie powiedziałem. Sara usiadła obok, oparła głowę o moją nogę. Spojrzałem na nią i powiedziałem cicho:

– Ludzie to gadają, że niby się zmieniłem. Co ty na to?

Sara spojrzała na mnie tymi swoimi dużymi oczami, a potem… westchnęła. Jakby wszystko rozumiała. Jakby chciała powiedzieć: „Wreszcie”. Sąsiad poszedł do domu, a ja gadałem z psem. O pogodzie, o Marii, o tym, że boję się, że coś przegapiłem w życiu. I wtedy, nie wiadomo kiedy, łzy zaczęły mi lecieć po policzkach. Nie szlochałem. Po prostu siedziałem w ciszy, z Sarą przy nodze i łzami, które kapały na jej sierść. A ona… tylko siedziała i słuchała.

Nie czułem się samotny

Wieczór był ciepły, choć już jesienny. Siedziałem z Marią na werandzie. Sara leżała u naszych stóp, ledwo dysząc. Nie było już w niej tej siły co kiedyś. Nie szczekała. Tylko leżała i patrzyła.

– Jest ciężko chora – powiedziałem cicho, jakby to słowo miało nie dolecieć do uszu Marii.

Spojrzała na mnie i skinęła głową. Już wiedziała. Lekarz powiedział nam to samo.

– Ma kilka tygodni, może miesiąc – dodała. – Weterynarz nie daje nadziei.

Sara poruszyła uchem. Jakby wiedziała, że o niej mówimy. Może i wiedziała. Może więcej rozumiała, niż nam się wydawało.

– Nie wiem, jak to będzie bez niej – zaczęła żona.

– Ja też nie – odpowiedziałem. – Nie wiedziałem, że można kogoś tak pokochać. Tak szybko. Tak... bardzo.

Maria odwróciła wzrok. Zakryła oczy dłonią, ale zanim to zrobiła, zobaczyłem łzę. A potem poczułem jej dłoń na swojej. Nie pamiętam, kiedy ostatnio trzymaliśmy się za ręce. Może na pogrzebie mojej matki? Może jeszcze wcześniej? Sara uniosła głowę i popatrzyła na nas. Jakby chciała powiedzieć: „W końcu”. Siedzieliśmy tak we trójkę, w milczeniu. Tylko wiatr poruszał liście. A ja po raz pierwszy od lat nie czułem się samotny.

Józef, 76 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama