„Wróżenie z fusów to nie kariera, dlatego Iwona trafiła do biura. Szef się na nią uwziął, ale ona miała na niego sposób”
„Nie zliczę, ile razy w ciągu ostatnich kilku tygodni oblał się kawą, upuścił pod nogi kanapkę albo oberwał w nos drzwiami. Niby przypadkiem, ale te przypadki coraz częściej układały się w pewien wzór: najczęściej przytrafiały się szefowi tuż po tym, jak nawrzeszczał na Iwonę”.

- Halina, 37 lat
Nasz szef był straszny. Błyskawicznie przekonywali się o tym wszyscy nowi pracownicy, których z upodobaniem gnębił. Mógł sobie na to pozwolić – pan Marian kierował całym działem w wielkiej firmie cieszącej się znakomitą renomą. Dla takiej pozycji w CV – która w przyszłości mogła otworzyć drzwi do wspaniałej kariery – ludzie byli w stanie wiele znieść. Niepłatne nadgodziny mimo jasnej polityki pracy od 9 do 17, brak ustawowych przerw, głupie odzywki, absurdalne polecenia, zwyczajne, złośliwe dręczenie.
Niepisaną zasadą było, że nowi nie chodzą na urlopy, bo nie. Owszem, było to sprzeczne z kodeksem pracy, ale co z tego? Nikt nigdy nie protestował, zwłaszcza że, gdy robiło się gorąco, reagowały kadry, proponując ekwiwalent finansowy. Kto by się nie skusił? Mnie samej na początku współpracy szef odrzucił L4 na opiekę nad dzieckiem. Czy mógł to zrobić? Nie. Czy byłam w stanie zaryzykować dobrze płatną pracę, którą dopiero udało mi się dostać po długich poszukiwaniach, gdy poprzednia firma postanowiła jak najszybciej pozbyć się mnie po powrocie z urlopu macierzyńskiego? Również nie.
Dręczył ją z pasją
Być może uwziął się na nią dlatego, że była młoda: tuż po studiach, bez żadnego doświadczenia, kompletnie zielona. Pewnie z góry założył, że nawet nie wie, na ile przełożony może sobie wobec niej pozwolić. Do tego Iwona, przynajmniej moim zdaniem, miała w sobie coś z ofiary. Ładna, delikatna, wrażliwa. Zawsze zachowywała się uprzejmie i mówiła cicho. Nie wyglądała na kogoś, kto jest w ogóle zdolny podnieść głos i o siebie zawalczyć. Idealny cel dla pana Mariana.
Mieliśmy taki zwyczaj, że zawsze całą ekipą o określonej godzinie wychodziliśmy na obiad do pobliskiej knajpki. Tak się przyjęło i oczywiście wszelkie odstępstwa od tej zasady były niemile widziane przez szefa. Powiedziałam o tym Iwonie już pierwszego dnia, więc gdy zaczęliśmy się zbierać do wyjścia, ona również wstała. I z miejsca zirytowała Mariana.
– A ty dokąd, świeżaku? – rzucił niby żartobliwie. – Jeszcze się nie napracowałaś, nie potrzebujesz przerwy.
Większość zespołu zachichotała posłusznie, mnie zmroziło tak, że nie potrafiłam w żaden sposób zareagować, ale Iwona po prostu kiwnęła głową. Z powrotem usiadła przy biurku i wyciągnęła kanapkę. Drugiego dnia sytuacja się powtórzyła, a trzeciego dziewczyna już nawet nie zareagowała na zbiorowe wyjście ekipy.
Było mi jej szkoda
– Przykro mi – powiedziałam, podchodząc do niej w przelocie. – Tutaj już tak jest – wzruszyłam ramionami. – Pan Marian lubi sobie po swojemu ustawiać nowych pracowników. Adamowi kazał kiedyś poprowadzić całą konferencję z zapaleniem gardła, bo nowi nie chodzą na chorobowe. Młody dał radę, chociaż prawie nikt go nie słyszał.
Iwona spojrzała na mnie i lekko wstrząśnięta zamrugała powiekami.
– Aha – rzuciła. – A ile zwykle trwa to „ustawianie”?
– No… – zastanowiłam się. – To zależy. Ale spokojnie, wytrzymasz, tylko nie okazuj przy szefie słabości. On nie lubi mazgajów.
– Dobrze, rozumiem – powiedziała pokornie. – Dziękuję.
Pomyślałam sobie, że z takim podejściem nie będzie miała łatwo. Nawet ja się buntowałam, a niby też jestem spokojna. A ona tak zwyczajnie przeszła nad tym do porządku dziennego.
Gdy w piątek znowu wychodziliśmy na obiad bez Iwony, zrobiło mi się jej naprawdę szkoda. A jednak paradoksalnie lepiej na tym wyszła, bo… Sprawdzona knajpa nas zawiodła – wszyscy koszmarnie się pochorowaliśmy. Zatrucie pokarmowe najgorzej przeszedł szef, który wylądował na tygodniowym zwolnieniu. Ależ się zrobił bałagan!
Nigdy jej nie pochwalił
Pośród panującego chaosu Iwona rozkwitła jak kwiat. Okazało się, że posiada wiele umiejętności, które bardzo nam się przydały podczas tego koszmarnego okresu, gdy na chorobę pana Mariana nałożył się koniec miesiąca i finał ważnego projektu. Gdyby nie pomoc Iwony, nie wiem, jak byśmy sobie poradzili. Była wspaniała!
Szkoda, że za swoją pracę nie otrzymała pochwały. Szef wrócił w ostatnim momencie i bez wahania przypisał sobie cały nasz wysiłek, gdy zdawał raport.
– I co wy byście beze mnie zrobili? – nawijał pan Marian, bardzo zadowolony z siebie po spotkaniu na szczycie. – Zginęlibyście marnie. Jeszcze z tym świeżakiem na głowie, który nic a nic nie umie – wskazał palcem Iwonę.
Później podszedł do niej i wytknął jej jakąś literówkę w obrzydliwie długim dokumencie, który składaliśmy wspólnymi siłami w piątek grubo po osiemnastej wieczorem. Jedną małą literówkę pośród wodospadu zapisanych drobnym druczkiem stron! Szef nie zauważył, że to ona wymyśliła sprytną formułę w arkuszu kalkulacyjnym, za pomocą której udało nam się o wiele szybciej wszystko wyliczyć, ale literówkę jakoś wywęszył. Miał prawdziwy talent do czepiania się wszystkiego.
Od czasu do czasu ponosił też karę za swoje czepialstwo, bo… Kolejnego dnia zjawił się w pracy z napuchniętym, fioletowym okiem. Słowo daję, wyglądał, jakby ktoś nie wytrzymał i po prostu mu przywalił.
– Co się stało? – dopytywaliśmy w biurze jeden przez drugiego.
– Nic – burczał pan Marian. – Nic takiego.
Dopiero pod naciskami opowiedział nam zaskakującą historię. W zasadzie… Idiotyczną. Brał rano prysznic, poślizgnął się i upadł tak nieszczęśliwie, że przydzwonił głową w półkę na kosmetyki. Uznał, że nic się nie stało, najwyżej będzie miał guza. Ale oprócz czoła zaczęło mu sinieć też oko, aż przybrało wygląd imponującego lima. Ślad trzymał się dobre dwa tygodnie i był odporny na wszystko, łącznie z drogimi kosmetykami. Sama widziałam, jak Marian w swoim gabinecie nakładał na siniaka puder i korektor… Zabawny, dość satysfakcjonujący widok.
Szef stał się śmieszny
Na limie się jednak nie skończyło. Pech szefa trwał w najlepsze i coraz częściej spotykały go osobliwe przygody. Po drodze do pracy zawsze trafiał na korek i bez przerwy się spóźniał. Raz złapał gumę, innym razem wysiadł mu silnik – w nowym samochodzie, który dopiero odebrał z salonu. Nie zliczę, ile razy w ciągu ostatnich kilku tygodni oblał się kawą, upuścił pod nogi kanapkę albo oberwał w nos drzwiami. Niby przypadkiem, ale te przypadki coraz częściej układały się w pewien wzór: najczęściej przytrafiały się szefowi tuż po tym, jak nawrzeszczał na Iwonę. A czepiał się jej straszliwie, odkąd chodził taki sfrustrowany i posiniaczony – ot, błędne koło!
Kiedyś pan Marian budził w nas lęk, teraz stał się śmieszny. Z tym swoim czepialstwem, głupimi odzywkami i wiecznie brudną, spoconą z powodu stresu koszulą. Mały, upiorny człowieczek. Tymczasem Iwona siedziała przy swoim biureczku absolutnie spokojna, zadowolona z życia i zawsze ze swoim własnym obiadem. Czułam, że ma z tymi wszystkimi wypadkami Mariana coś wspólnego, tylko co?
Pewnie nigdy bym się nie dowiedziała, gdyby nie przypadek. Szef jak zwykle zawalił nas nadprogramową robotą, więc każdy dostał na weekend prezent: teczkę z papierami do przejrzenia, uporządkowania i wklepania do systemu. Niestety, wskutek jakiejś niezrozumiałej pomyłki ja dostałam dokumenty Iwony, a ona – moje.
Byłam bardzo zaskoczona
– Nie ma problemu, wpadnij do mnie, to się wymienimy – rzuciła, gdy do niej zadzwoniłam. Podała mi adres i wszystkie niezbędne namiary.
Weszłam do jej kawalerki i zaniemówiłam. Nigdy nie widziałam takiego mieszkania. Wszędzie było pełno rozwieszonych amuletów: ze sznurków, piórek, kamyczków z dziurką. Jeden typ nawet rozpoznałam: łapacze snów. Kiedyś dostałam taki od koleżanki i później śniły mi się same koszmary.
Na parapetach u Iwony rosły rośliny, jakich nigdy do tej pory nie widziałam, w kącie – wokół czegoś, co wyglądało na ołtarzyk – płonęły kolorowe świece, a na podłodze dostrzegłam ślady kredy i jakieś rozmazane symbole. Na półkach znajdowało się mnóstwo książek, wzrokiem zarejestrowałam kilka tytułów: „Współczesna magia”, „Zaklęcia na…”, „Zabiegi magiczne i rytuały”. Iwona tylko patrzyła na mnie z łagodnym uśmiechem.
– Czy ty… jesteś wiedźmą? – rzuciłam skołowana, nie myśląc o tym, że jeżeli naprawdę nią była, nie powinnam jej obrażać.
– Nie użyłabym akurat takiego słowa, ale… W zasadzie tak – przyznała.
– Więc co robisz w biurze?! – nic z tego nie rozumiałam.
Iwona wzruszyła ramionami.
– Moja mama ciągle narzeka, że wróżenie z fusów to nie kariera, dlatego chciałam spróbować czegoś poważnego. Jednak teraz już wiem, że to nie dla mnie. Za dużo tam… – zamyśliła się – negatywnych emocji, trucizny, toksycznych ludzi. Wiesz, o kim mówię?
– Marian – odgadłam od razu.
Zaśmiała się.
– Tak, o niego chodzi – przyznała Iwona.
– Czyli to ty…
– Powiedzmy, że znam kilka sztuczek, które potrafią uprzykrzyć życie złym ludziom. Wprawdzie nie powinnam ci o tym mówić, ale… Już tam nie wrócę, złożyłam wypowiedzenie – oznajmiła, podając mi teczkę, po którą przyszłam.
Wyszłam od Iwony z mętlikiem w głowie. Pan Marian ostatecznie nie wytrzymał presji. Zwolnił się zaraz po Iwonie. Z tego, co słyszałam, nie podjął nowej pracy, najpierw udał się na terapię. Podobno opowiadał swojemu lekarzowi coś o klątwie i wiedźmach. Medyk zasugerował profesjonalną konsultację. Ja jestem sceptyczna co do rzekomych czarów Iwony, ale może w odpowiedniej afirmacji i słowach faktycznie jest jakaś moc?