Reklama

Mam dwóch synów. Starszy Mateusz ma pięć lat, a młodszy Krystian – rok. Mąż pracuje całymi dniami, więc na mnie spada cały ciężar ich wychowania. A nie jest to łatwa sprawa, bo Krystian z racji swojego wieku potrzebuje mojej uwagi praktycznie przez cały czas, a starszy Mateusz – choć powinien być już dość samodzielny – ciągle jest zazdrosny o brata i domaga się takiej samej troski.

Reklama

Jak sobie z tym radzę? Staram się być konsekwentna, wdrażać jako taką dyscyplinę, ale też nie przesadzam z surowością. Każdy rozsądny rodzic wie, że czasem trzeba dziecku pozwolić się wykrzyczeć, wypłakać, wyzłościć.

Z równowagi wyprowadziły mnie więc któregoś dnia nie moje dzieci, a ta kobieta, która postanowiła doradzać mi w kwestiach wychowania. To jest starsza pani, która mieszka na parterze. Nie pracuje, jest na emeryturze i całymi dniami przesiaduje albo na podwórkowej ławce albo w oknie swojego mieszkania. Widywałam ją tak często, że zaczęłam mówić jej „dzień dobry”. To ją chyba ośmieliło.

Ja trójkę dzieci wychowałam, to wiem!

Zaczęło się od drobnych uwag. Niby takich śmiesznych, nieszkodliwych. Pamiętam, że pierwszy raz to było, gdy usypiałam w wózku małego. Bujałam nim delikatnie, bo wiem, że tak lubi. Tego dnia zasypianie szło mu jednak opornie. Byłam skoncentrowana na jego płaczu, więc nawet nie zauważyłam, jak ta kobieta podeszła do wózka. Znienacka złapała za uchwyt do pchania i zaczęła telepać energicznie.

– Mocno trzeba… Tak, żeby fest bujało! – powiedziała i trzęsła wózkiem dalej.

Zobacz także

Mnie na chwilę zatkało, ale zaraz się opanowałam.

– Dziękuję bardzo, ale poradzę sobie – odpowiedziałam.

– Gdyby sobie radziła, to dziecko już by spało – wypaliła ta kobieta z takim dziwnym przymilnym uśmiechem, jakby chciała nim zamaskować złośliwość.

– Krystian ma dzisiaj gorszy dzień, ale nie lubi, żeby go tak mocno bujać.

– Wszystkie lubią. Ja trójkę dzieci wychowałam, to wiem – odpowiedziała hardo, ale już zabrała rękę. Widać zauważyła, że nie jestem zadowolona.

– Gratuluję, ale pani pozwoli, że się sama synem zajmę.

– Jasne, że pozwolę. A co mnie to obchodzi… – obróciła się na pięcie i poszła.

Krystian jak na złość nie chciał spać, darł się dalej, a ja zaczęłam się coraz bardziej denerwować. W końcu zabrałam go do domu i tam uśpiłam.

Byłam zła na tę kobietę, ale miałam nadzieję, że to był tylko jednorazowy incydent. Sądziłam, że skoro byłam dla niej niemiła, to się odczepi. Na wszelki wypadek postanowiłam nieco chłodniej mówić jej „dzień dobry”. Dziwiło mnie też to, co powiedziała o dzieciach – że wychowała trójkę. Zawsze widywałam ją samą. Nigdy nie było przy niej nikogo bliskiego. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Czyżby kłamała?

W pewnym momencie miarka się przebrała

Zajęta dziećmi i domowymi obowiązkami, szybko zapomniałam o całej sprawie. Sąsiadka przypomniała o sobie jednak po trzech dniach. Tym razem przekroczyła kolejną granicę bezczelności. Siedziałam na ławce z koleżanką, która też była na urlopie rodzicielskim. Maluchy bawiły się foremkami w piaskownicy, a my zajęte byłyśmy rozmową, bo dawno się nie widziałyśmy. W końcu zauważyłam, że Mateusz siedzi w kącie piaskownicy dłuższy już czas i coś tam zapamiętale obraca w palcach. Podeszłam do niego i zobaczyłam, że miętosi w dłoniach niedopałek papierosa, który ktoś wyrzucił na ziemię, koło piaskownicy.

– Mateusz, coś ty znalazł, dziecko? Ech… Dawaj wytrzemy szybko rączki – powiedziałam i wyciągnęłam z torby mokre chusteczki.

Nie jestem histeryczką i wcale nie dbam przesadnie o higienę, ale brudny pet w rękach syna trochę mnie jednak obrzydził. Wycierałam małemu paluszki, gdy nagle usłyszałam nad sobą śmiech. Podniosłam głowę, a to ta sąsiadka, jak zwykle siedziała w oknie.

– Niech tak nie szoruje, bo mu palce całe zetrze. Nic się małemu małpiszonowi nie stanie! – krzyczała z okna rozbawiona.

– Wie pani co? Niech się pani zajmie swoimi sprawami – odpowiedziałam.

– Jak sobie pani chce. Ja tylko mówię, żeby się nie martwić, bo tutaj na osiedlu nikt HIV-a nie ma – zaśmiała się jeszcze raz i zniknęła w oknie.

Została po niej tylko brudna poduszka.

Te dwie sytuacje jeszcze jakoś wytrzymałam. Dopiero trzecia doprowadziła do awantury. A poszło o zachowanie starszego syna. O te jego problemy z akceptacją młodszego brata, o wahania nastrojów…

Poszliśmy we trójkę do osiedlowego sklepu. Krystian siedział w wózku, a Mateusz szedł obok mnie. Kiedy tylko przekroczyliśmy próg spożywczego, to starszy wpadł w rozpacz, że bolą go nogi i też chce do wózka. Czasem mu na to pozwalałam. Wyjmowałam małego i woziłam Mateusza przez parę minut. Ale dziś chciałam zrobić zakupy, a z Krystianem na rękach nie dałabym rady. Wytłumaczyłam więc Mateuszowi, że musi iść sam i ruszyłam między półki sklepowe.

No i wtedy rozpętało się piekło. Mateusz zaczął płakać, że dalej nie pójdzie i usiadł na ziemi. Próbowałam go zmusić do wstania, ale wtedy wyłożył się jak długi na środku sklepu. Leżał i płakał, a ja kucnęłam obok niego i próbowałam mu spokojnie tłumaczyć, że nie powinien tak robić. Już widziałam, że powoli zaczyna do niego docierać, kiedy usłyszałam nad sobą głos tej złośliwej sąsiadki.

– Wstawaj, synku, bo cię babcia do siebie zabierze – powiedziała do Mateusza, a ten wtedy wystraszył się na całego i zaczął płakać jeszcze głośniej. – O, widzę, że tutaj by się pranie tyłka przydało! – dodała kobieta i zaczęła wyciągać rękę w kierunku mojego syna, żeby złapać go za ramię i podnieść na siłę.

Tego już nie wytrzymałam. Odepchnęłam ją i solidnie opierniczyłam. Trochę mi za to było wstyd, bo przy ludziach wyzwałam ją od „wścibskiej staruchy”, ale puściły mi nerwy. Nie pozwolę, żeby ktoś obcy dyscyplinował moje dziecko. Kazałam się jej od nas „odwalić”, podniosłam Mateusza z podłogi i wyszłam ze sklepu. Poszliśmy do domu.

Tego dnia wydarzyło się coś zupełnie zaskakującego

Wieczorem wszystko opowiedziałam mężowi i od razu zrobiło mi się trochę lepiej. Ale muszę przyznać, że tak mi ta baba zalazła za skórę, że jeszcze przez dwa dni wychodziłam na dwór z niepokojem, że ją spotkam. Nie to, że się jej bałam. Raczej myślałam o tym, że jeszcze raz nagadam jej za tę sytuację w sklepie.

Przez jakiś czas jednak jej nie widywałam. Spotkałam ją dopiero po kilku dniach. To był weekend, mąż miał wolne i całą czwórką wybraliśmy się na spacer. Było bardzo przyjemnie, nikt się nie dąsał, nikt nie złościł, Krystian grzecznie siedział w wózku, a Mateusz szedł za rękę tatą. To było wymarzone popołudnie, które jednak zakłócił pewien incydent.

Mieszkamy na dość spokojnym osiedlu i rzadko zdarzają się na nim awantury, ale tego dnia z podwórka dochodziły krzyki, świadczące o tym, że ktoś się tam kłóci, ktoś kogoś wyzywa. W każdym razie ewidentnie działo się tam coś niedobrego. Szliśmy akurat przez bramę prowadzącą na podwórze i w pierwszej chwili chciałam zawrócić, bo byliśmy z dziećmi, ale z daleka zobaczyłam, kto się awanturuje. To ta starsza kobieta stała naprzeciw jakiegoś młodego człowieka i krzyczała na niego, ile sił w płucach.

– Nie mam, rozumiesz! Nic nie mam! A nawet gdybym miała, to i tak nic byś ode mnie nie dostał, darmozjadzie! – wymachiwała rękoma.

– Ty stara krowo. Do grobu weź te swoje pieniądze. Ty…

Leciały tam takie teksty, że nie sposób ich przytoczyć. Pierwsze, co pomyślałam, to żeby zabrać stamtąd dzieci. Mąż chyba też doszedł do takiego wniosku, bo odwrócił się do nas i dał znak, że wracamy. Wtedy jednak zobaczyłam, że ten młody mężczyzna, z którym kłóci się wścibska sąsiadka, robi zamach i uderza ją z otwartej dłoni prosto w twarz. Zrobiłam wielkie oczy, a Piotrek odwrócił się, żeby zobaczyć, co się stało. Wtedy właśnie ten facet kopnął pochyloną kobietę w nogę.

To ma być dla mnie wzór do naśladowania?!

Mój mąż, jak to zobaczył, zaraz pobiegł w jego stronę. Wystraszyłam się i krzyknęłam, żeby został, a dzieci zaczęły płakać. Piotrek jednak się nie zatrzymał i doskoczył do tego faceta. Złapał go za koszulkę, mocno pociągnął i przewrócił na ziemię. Ten szybko się jednak ogarnął, zerwał z trawnika i ruszył z łapami do męża. Piotrek nie czekał i przywalił mu pięścią prosto w szczękę. Łobuz upadł i złapał się za głowę. I właśnie wtedy na męża naskoczyła ta sąsiadka.

– A ty co się wtrącasz!? – starała się go pchnąć, ale mąż się od niej w porę odsunął. – Zjeżdżaj stąd, eleganciku! Kto cię prosił o pomoc!?

– Czy pani zwariowała? Przecież ten gnojek panią kopał! – zdziwił się mąż.

– A co cię to obchodzi!? Ciebie kopał?

Piotrek stał tam jeszcze sekundę czy dwie, bo go zamurowało, ale potem się otrząsnął i wrócił do nas. Wziął Mateusza na ręce i poszliśmy wszyscy do domu. Maluchy płakały, ale i ja długo nie mogłam się uspokoić. Tylko mąż udawał przed dziećmi, że nic się nie stało.

– Co to było? – zapytał mnie w kuchni, kiedy udało nam się już uśpić małego, a starszego posadzić przed bajką.

– To ta sąsiadka, co się wtrącała. Pamiętasz, mówiłam ci przecież?

– No tak, jasne. Ale co to za gość ją tam okładał i dlaczego go broniła? Myślałem, że trzeba jej pomóc – mówił Piotrek.

– Nie wiem, nie widziałam go nigdy, ale… Ale mam pewne przypuszczenia.

– Jakie?

– Ona sama mówiła, że trójkę dzieci wychowała. Nie broniłaby tego faceta, gdyby był obcy. Tym bardziej że przecież próbował ją znokautować…

– No co ty? Nie mów? Myślisz, że to był jej syn? – Piotrek nie mógł uwierzyć w moje słowa, ale mnie się to wszystko zgadzało.

– Był akurat w takim wieku. Ona ma koło sześćdziesiątki, a on miał ze trzydzieści parę. To by pasowało.

– Eee, nie wierzę…

– Mówię ci. Takie rzeczy się zdarzają.

Wkrótce okazało się, że mam rację. Informacja o tym, że mój mąż brał udział w bójce, szybko się rozeszła i jedna ze starszych sąsiadek sporo mi o tej kobiecie opowiedziała. Mieszkała tu dość długo, żeby pamiętać, jak ta wścibska sąsiadka swoje dzieci wychowywała. Wiele razy widziała, jak ta wiedźma źle traktuje swoich synów. Podobno żadnemu z nich życie się dobrze nie ułożyło. Mieli problemy rodzinne, z pracą, a nawet z prawem. Zwłaszcza jeden z nich – kradł, pił i rozrabiał. Raz nawet siedział w więzieniu. I to właśnie jego spotkaliśmy. Jego mąż powalił na ziemię.

Reklama

Byłabym wredna, gdybym powiedziała, że mam satysfakcję, bo wyszła na jaw prawda o tym, jak się kończy przesadna dyscyplina. Nie powiem tak jednak, bo to przecież chodzi o ludzkie nieszczęście, ludzkie życie. Teraz wiem natomiast, że dobrze robię, starając się być wobec moich synów wyrozumiała. Nie przesadnie, nie rozpuszczam ich przecież, ale szanuję i staram zrozumieć. Wolę tłumaczyć i rozmawiać, niż bić. Konsekwencje wychowania zbyt twardą ręką zobaczyłam na własne oczy. I to jest lekcja nie do przecenienia.

Reklama
Reklama
Reklama