„Wspomnienia lipcowej nocy wróciły z hukiem. Wszystko zrozumiałam, gdy przyjaciółka zginęła w wypadku”.
„Wypicie butelki bułgarskiego sikacza raczej nie powinno powodować omamów wzrokowych i słuchowych, zwłaszcza u zaprawionych w bojach nastolatek. Pam i ja miałyśmy za sobą niejedną balangę, więc o żadnych zwidach nie mogło być mowy”.

- Beata, 28 lat
Pamela była wspaniałą przyjaciółką i złego słowa napisać o niej nie mogę, ale miała jedną wadę, której nie potrafiłam, mimo najszczerszych chęci, zaakceptować – kochała gadać przez telefon. Dzwoniła do mnie częściej niż mój własny małżonek, matka, teściowa i kuzyni razem wzięci.
Męczyła mnie gadulstwem
W czasach aparatów stacjonarnych dało się to jeszcze jakoś wytrzymać, kiedy jednak nastała era tanich połączeń komórkowych, jej miłość do „wiszenia na drucie” zrobiła się nie do zniesienia. Dzwoniła do mnie i pytała, na przykład, pięć razy dziennie, gdzie jestem i co robię. Żaliła się, że tkwi w korku i strasznie się nudzi, informowała, że w osiedlowym warzywniaku zabrakło kiszonej kapusty, albo że wpadła na fajnego faceta, a ten nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem. Potrafiła zerwać mnie z łóżka skoro świt, bo przyśnił jej się koszmar, lub wysłać w środku nocy SMS z sensacyjną wieścią, że pod oknami jej bloku od godziny stoi jakiś pijak i śpiewa: „O mój rozmarynie…”.
Dokładnie 10 temu, w niedzielę 8 lipca, telefon rozdzwonił się o siódmej rano, budząc mojego marudnego z natury ślubnego. Wszystko przeze mnie, bo zapomniałam wyciszyć komórkę…
– Jezu! Ja tę Pamelę uduszę kiedyś gołymi rękami, a ciało zakopię na działce pod płotem – zapowiedział Radzio złowieszczym tonem i naciągnął na głowę kołdrę.
Miałam dwa wyjścia: olać przyjaciółkę, czyli wyłączyć hałasujące cholerstwo i przekręcić się na drugi bok albo – odebrać. Po krótkim namyśle zdecydowałam się na tę drugą opcję. A to dlatego, że tknęło mnie nagle złe przeczucie.
– Niech to będzie coś ważnego, bo inaczej zginiesz śmiercią tragiczną z ręki mojego małżonka – uprzedziłam ją lojalnie.
Pamelę zamurowało, ale tylko na chwilę.
– Ja zawsze dzwonię w ważnych sprawach – rzekła z godnością. – A Radziowi powiedz, że kto rano wstaje…
– …ten chodzi niewyspany – dokończyłam za przyjaciółkę. – Co się dzieje ?
– Wiesz, wypiłyśmy wczoraj z Kryśką butelkę jakiegoś jabola i przed chwilą wstałam, żeby napić się wody, bo mi się o brzasku pluskiewkami odbijało – wyznała otwarcie. – W kuchni zahaczyłam wzrokiem o ścienny kalendarz, no i raziło mnie gromem. To dzisiaj!
Na ogół rozumiem, co ludzie do mnie mówią, ale tamtej niedzieli słowa Pam wydały mi się kompletnie pozbawione sensu.
– Chyba wypiłyście raczej dwie butelki, bo bredzisz jak potłuczona – zauważyłam cierpko. – Kalendarzyk na ścianie raził cię gromem? I co jest dzisiaj?
– Data w kalendarzu, głupia, zaznaczona na czerwono mnie raziła – pośpieszyła z wyjaśnieniem. – Ósmy dzień lipca 2023 roku. Łapiesz? Ósmy!
– Pamelka, ja wiem, który dzisiaj jest, niestety, dalej nie kumam – przyznałam, lekko rozdrażniona. – Chodzi ci o jakąś rocznicę? Imienin ani urodzin nie masz, cnotę straciłaś jakoś zimą, rozwód brałaś na jesieni, ślub wiosną…
– Nie wkurzaj mnie, dobrze? – poprosiła. – Skleroza cię dopadła? Lipiec 97, obóz OHP, Mazury, ranek nad jeziorem…
Może grom z jasnego nieba mnie nie raził, ale w głowie nieco mi się rozjaśniło, przed oczami zamajaczyły zaś cokolwiek niewyraźne obrazy sprzed lat.
Była inna niż wszyscy
Moja przyjaciółka nie poszła jak większość naszych znajomych do ogólnika. Wybrała technikum gastronomiczne, bo lubiła stać przy garach i planowała otworzyć kiedyś własną knajpę. W czasie wakacji wyjeżdżała na różne obozy, kolonie i wczasy w charakterze pomocy kuchennej albo kelnerki, i bardzo sobie taki sposób zarobkowania chwaliła, bo łączyła przyjemne z pożytecznym.
– Jakie masz plany? – spytała mnie któregoś razu, oczywiście przez telefon.
Był początek czerwca 1997 roku, a nade mną wisiała całkiem realna groźba, że nie otrzymam promocji do następnej klasy. Maturalnej zresztą.
– Mam zamiar zdać poprawkę z matmy – odparłam krótko i na temat.
– Zdasz, zdasz. Spokojna głowa. Na wakacje jakie masz plany? – uściśliła Pam.
– W sierpniu starzy zabierają mnie nad morze. W lipcu siedzę w domu. Bo co?
– Bo Aśka, ta moja kumpela z budy, złamała rękę i zwolniło się miejsce na „ohapie”. Może pojechałabyś zamiast niej, co?
– Gdzie bym pojechała? – nie zrozumiałam.
– Na Mazury, na kolonie, na trzy tygodnie. Płacą całkiem dobrze, okolica piękna, jezioro…
– Ja? Do pracy w kuchni? – zdziwiłam się. – Przecież wiesz, że nie umiem gotować.
– A kto tu mówi o gotowaniu? Kartofle na talerze nałożyć i garnki pozmywać każdy głupi potrafi. Bystra jesteś, pracowita, poradzisz sobie na luzie.
O ile dobrze pamiętam, nie musiała mnie nawet specjalnie długo namawiać, bo wszystko wydawało się lepsze od siedzenia latem w dusznych murach miasta. Ten mój pierwszy w życiu „ohap” okazał się fajnym doświadczeniem. Co prawda, praca była ciężka, maluchy grymaśne, a szefowa zołzowata, jednak w sumie dało się wytrzymać. Byłam zresztą młoda, silna…
Potraktowali nas jak smarkule
Któregoś popołudnia poznałyśmy na spacerze dwóch przystojniaków z Elbląga – Tomka i Marka. Rozumem ani kulturą osobistą to oni nie grzeszyli, ale mieli szpanerskie ciuchy, blond włosy, opalone ciała i lekceważący stosunek do dziewczyn. W tamtym okresie właśnie tacy faceci najbardziej nam imponowali.
Umówiłyśmy się z nimi o jedenastej wieczorem nad jeziorem. Właściwie to zaprosiłyśmy ich na późną kolację, kusząc winem i rybą z pobliskiej smażalni, bo nie bardzo się do tej podwójnej randki palili. Wiem, wiem. Szanujące się dziewczyny nie robią z siebie słodkich idiotek, ale głupie wtedy byłyśmy okropnie i naprzykrzałyśmy się fajnym – w naszym mniemaniu – chłopakom bez poczucia obciachu.
Obiecali, że przyjdą, jednak wystawili nas do wiatru lub, jak mawia dziś młodzież: koncertowo zlali.
– Może pomyliłyśmy godzinę albo miejsce spotkania? – zastanowiła się Pamela kwadrans przed północą i popukała palcem w szkiełko zegarka.
– Weź, przestań. Pięć razy im powtarzałam, że o 23. I nie da się tego miejsca pomylić z żadnym innym, bo drugiej przystani po tej stronie jeziora nie ma – pozbawiłam ją bezlitośnie głupich złudzeń.
– No to nie pozostaje nam nic innego, jak się z rozpaczy narąbać – mruknęła z przygnębieniem i otworzyła pierwszą flaszkę wina, zdaje się bułgarskiego.
Obie byłyśmy teoretycznie dorosłe, następnego dnia miałyśmy wolne, więc pomyślałam: „Dlaczego nie?”. Mniej więcej w połowie drugiej butelki czerwonego trunku doszłyśmy z Pamką do wniosku, że faceci to świnie, i że szkoda na nich marnować nasz cenny czas. Leżałyśmy plackiem na wilgotnych deskach pomostu i gapiłyśmy się na rozgwieżdżone niebo. Wokół nas poniewierały się ości po rybach, a pod nami szemrało i pluskało jezioro.
– Ty widziałaś nogi Tomka? Owłosione jak u neandertalczyka – wzdrygnęła się z obrzydzeniem Pamela.
– Raczej jak u orangutana. Rude i rzadkie. Fuj! – teraz mną zatrzęsło. – A ten Marek też jakiś niewydarzony. Szczuplutki i śliczny, niczym panna na wydaniu. – zasugerowałam.
– Masz rację! – podchwyciła z entuzjazmem.
– Zresztą po co nam te dwa patałachy? – spytałam retorycznie po chwili milczenia. – Zobacz jak tu pięknie.
Stało się coś dziwnego
Po winie wszystko wydaje się ładniejsze, doskonalsze i bardziej kolorowe, ale w moim zachwycie nie było cienia przesady. Przystań zbudowano w małej, naturalnej zatoczce, którą z dwóch stron otaczał las. Od pomarszczonej tafli jeziora odbijało się światło gwiazd, dzięki czemu wyglądało jak wielgaśny, granatowy, posypany srebrnym brokatem dywan. Na niebie wisiał blady sierp księżyc, woda pod pomostem cichutko szemrała, a w powietrzu unosił się zapach… naszych przesyconych tanim alkoholem oddechów.
– Wiem, iii! – czknęła Pamela. – Szkoda tylko, że tak buja.
– Pomost jest stabilny, głupia wariatko. Pijana po prostu jesteś! – zachichotałam radośnie i dosłownie sekundę później zdałam sobie sprawę, że w słowach przyjaciółki tkwi ziarenko prawdy, a nawet więcej niż ziarenko.
Ale to nie pomost się bujał, tylko niebo nad nami coraz szybciej kołysało. Pojedyncze gwiazdy przybladły i zaczęły przypominać srebrne wstęgi komet, a droga mleczna wyglądała jak zasypana śniegiem, szeroka autostrada. Co dziwniejsze, księżyc, który wisiał nad lasem, zmienił położenie i tonął w jeziorze, niczym zachodzące za horyzontem słońce, a woda pieniła się na psychodeliczny, różowy kolor. Usłyszałam podejrzane buczenie, a może dzwoniło mi w uszach – trudno, po tylu latach, ten dźwięk opisać.
– Świetne to wino. Trzeba kupić kilka butelek na zapas – stwierdziła z rozanielonym wyrazem twarzy Pamela.
Wypicie butelki bułgarskiego sikacza raczej nie powinno powodować omamów wzrokowych i słuchowych, zwłaszcza u zaprawionych w bojach nastolatek. Pam i ja miałyśmy za sobą niejedną balangę, więc o żadnych alkoholowych zwidach nie mogło być mowy. „Jeśli coś nam zaszkodziło, to ryba” – tak sobie tamtej lipcowej nocy pomyślałam.
– To nie odlot. Załatwiłyśmy się nieświeżym linem – stwierdziłam na głos i spróbowałam usiąść, lecz wszystkie członki odmówiły mi posłuszeństwa.
– Co ty chrzanisz? Nie rzygamy, nie dostałyśmy rozstroju żołądka, nie mamy… – urwała w pół słowa, jakby ją zatkało i z trudem odwróciła głowę. Nasze oczy spotkały się na krótką chwilę. W moich czaił się lęk. W Pameli – niebotyczne zdziwienie.
– Tobie też wszystko zdrętwiało? – spytała rozbawionym tonem.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo niebo przestało się kołysać, gwiazdy znieruchomiały, księżyc wrócił na swoje miejsce, woda znów była granatowa, a te dziwne pluski i syki ucichły. Wszystko ucichło – wiatr, drzewa, łopoczące na masztach łódek chorągiewki i dalekie kumkanie żab.
W życiu nie słyszałam tak doskonałej ciszy, lecz ani trochę mi się to nie spodobało. W takiej ciszy zwyczajne bicie serca, oddech, szum płynącej w żyłach krwi i wszelkie dobywające się z wnętrza własnego ciała odgłosy brzmią upiornie i obco, niczym dźwięki nie z tego świata.
– Rany, ale wariactwo – jęknęła moja przyjaciółka, komentując w ten sposób to niezwykłe zjawisko akustyczne.
Pojawili się znikąd i dostrzegłam ich dopiero wtedy, kiedy nad nami stanęli. Mieli na sobie zupełnie niepasujące do okoliczności stroje – on szary garnitur i białą koszulę, ona elegancką, czarną sukienkę. Ludzie chodzą w takich kreacjach do teatru albo do opery, a nie na spacer nad jezioro! Poza tym oboje byli młodzi, jasnowłosi, wyjątkowo piękni i łudząco podobni do siebie. Wydawali się zagubieni i zdezorientowani jak podróżni, którzy wysiedli z pociągu, nie na tej stacji, co trzeba… Wreszcie przestali się rozglądać i wbili w nas łagodne ale dziwnie badawcze spojrzenia.
– Kurza stopa, ci to dopiero musieli nieźle zabalować! – parsknęła śmiechem Pamela. – Cześć. Do postoju taksówek w odwrotnym kierunku.
Ja milczałam, ponieważ było w nich coś niepokojącego, coś, czego nie umiałam sensownie wyjaśnić. Chodziło chyba o chorobliwą bladość twarzy i o to, że zmaterializowali się na pomoście jak duchy. Stękając pod nosem, podjęłam kolejną próbę dźwignięcia się do pozycji siedzącej i ponownie się nie udało. „A może to nie dzieje się naprawdę? Może to sen?” – pomyślałam z nadzieją, bo czułam się bezbronna jak dziecko.
To chyba jakieś żarty
Na szczęście nieznajomi nie przejawiali wrogich zamiarów wobec nas, tylko wymienili między sobą szybkie spojrzenia.
– Jezioro i dwie dziewczyny – rzekła kobieta melodyjnym, wręcz seksownym głosem. – Miała być szosa, rozbity motocykl, chłopak i dziewczyna.
– Błąd w grafiku. Znowu! – westchnął mężczyzna z wyraźnym potępieniem.
– Nie to miejsce, nie ten czas, nie ta godzina. Co robimy? Zabieramy je ze sobą?
– Nie. Wykorzystaliśmy na dziś limit pomyłek. Tej czarnej… – wskazała głową w moich kierunku – …nie wyznaczono jeszcze terminu. Po blondynkę przyjdziemy później – zamilkła na chwilę, po czym dodała, jakby sama chciała zapamiętać: – ósmego lipca 2023 roku o 11:43.
– Nie powinnaś zdradzać dnia i godziny. To przecież odwieczna tajemnica istnienia – zganił ją szeptem towarzysz.
– Są pijane i bardzo młode – odparła.
– Jutro o wszystkim zapomną.
– Sama jesteś pijana i młoda! – wtrąciła bełkotliwie Pamela. – Przepraszamy państwa, miło było poznać, ale to zamknięta impreza – dodała nieco głośniej. – Idźcie świrować gdzie indziej.
Prawdę mówiąc, wyjęła mi to z ust, bo też byłam zdania, że tych dwoje robi sobie z nas jaja. Przyszło mi również do głowy, że mają nierówno pod sufitem, ale nie pozwoliłam tej myśli rozkwitnąć, bo panicznie bałam się wariatów.
– Uśpij je – nakazała po chwili kobieta. – Tylko żeby nie zapadły w sen wieczny.
Mężczyzna przyklęknął na jedno kolano i dotknął dłońmi naszych stóp. Poczułam… nie wiem, jakby delikatne kopnięcie prądu i zapadłam w niebyt. Obudziłam się nad ranem. Było mi zimno, bolała mnie głowa i miałam lekkie mdłości. Pamela klęczała na pomoście i głęboko wciągała powietrze.
– Ej, jeśli chcesz wymiotować… – zaczęłam zbolałym głosem.
– Nie chcę. Dotleniam mózg – wyjaśniła, posyłając mi niepewne spojrzenie. – Ty, Becia, czy ktoś tu w nocy przylazł, czy mi się przyśniło? – spytała.
– Owszem, nawiedzona para przebierańców, pitolących jakieś androny. Dobrze, że nie zboczeńców, bo strasznie nas to wino sponiewierało i mogliby z nami zrobić wszystko – odparłam i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że miałyśmy więcej szczęścia niż rozumu.
Pamela sprawdziła odruchowo czy aby nikt nie zerwał z niej bielizny, a potem pozbierała do foliowej torby dowody naszej głupoty – puste butelki i marne resztki ryb.
– Cholercia. Może faktycznie za bardzo popłynęłyśmy – przyznała z wyraźną niechęcią – Ta laska mówiła, że po mnie przyjdzie. Podała nawet datę.
– 8 lipca 2012, godzina 11:43, czyli za 15 lat – podpowiedziałam przyjaciółce usłużnie. – Ale nie bój nic, nie przyjdzie, bo nie podałaś jej swojego adresu.
– Muszę ją zapamiętać, tę datę. Albo zapisać w kalendarzu.
– Po co?
– Na wszelki wypadek. No, rusz tyłek. Jak nie wezmę za chwilę prysznica i nie umyję zębów, to naprawdę zwymiotuję.
To miał być ten dzień
Fala wspomnień obmyła mnie i odpłynęła. Wyplątałam się z pościeli i wyszłam z sypialni, bo rozdrażniony przedłużającą się rozmową małżonek, zaczął się ostentacyjnie kręcić i mruczeć.
– Nic mnie nie dopadło, a już na pewno nie skleroza – odpowiedziałam na poprzednie pytanie Pameli. – Dziwię się tylko, że do tego wracasz. Przecież już dawno ustaliłyśmy, że te klony w wieczorowych kreacjach albo zwiały z wariatkowa, albo chciały nas nastraszyć. Po co się nakręcasz? To będzie dzień jak każdy inny.
– Nie nakręcam się. Tak mi się tylko przypomniało. No dobra, kończę, później zadzwonię.
– Wpadnij po południu na kawę. Posiedzimy, pogadamy… – zaproponowałam, bo nie chciało mi się wisieć godzinami na telefonie.
– O, super – ucieszyła się przyjaciółka.
– Pokręcę się trochę po sklepach, bo w mojej lodówce hula wiatr, a potem przyjadę do was. Tak koło trzeciej. Narka.
– Pa – rzuciłam z ulgą i przerwałam połączenie, nieświadoma faktu, że rozmawiałam z Pamelą po raz ostatni.
O 15:30 zadzwoniła jej matka i poinformowała mnie drewnianym głosem, że kilkanaście minut przed dwunastą, nieopodal centrum handlowego, samochód Pamci został staranowany przez autobus.
– Co z nią? – spytałam bez tchu.
– Zginęła na miejscu – oparła pani Jadwiga i zaniosła się szlochem.
Nie wiem, kim byli ludzie, którzy w 1997 roku, w pogodną letnią noc, pojawili się obok nas nad jeziorem. Nie wiem, czy tragiczna śmierć przyjaciółki latem ubiegłego roku miała z tym jakikolwiek związek. Po prostu tego nie wiem. Czasem myślę, że to przypadkowy zbieg okoliczności, a czasem przychodzi mi do głowy szalona idea, że to wcale nie byli ludzie, tylko śmierć we własnej osobie. Albo raczej w dwóch osobach. Kiedy przyjdą po mnie?