Reklama

Są dni, kiedy nie wiem, jak mam na imię. Wszystko się miesza: faktury do zapłacenia, e-maile z pracy, zupa na gazie, pranie w pralce, dziecko płaczące, bo nie może znaleźć swojej ulubionej koszulki z jednorożcem. A potem ten drugi, starszy, z nową jedynką z matmy. I jeszcze Marek. Mój mąż, od trzech lat bezrobotny, z wiecznym „zaraz się za to zabiorę” na ustach.

Reklama

Nie zawsze tak było. Kiedyś mieliśmy stabilność – słowo, które wtedy uznawałam za nudne, a dziś za luksus. Marek pracował, wracał zmęczony, ale zadowolony. Ja byłam tą, która zawsze ogarniała. Lubiłam to. Lubiłam czuć się potrzebna. Ale od tamtego dnia, kiedy przyniósł do domu papiery z wypowiedzeniem, wszystko się zmieniło. Najpierw delikatnie. A potem już się waliło jedno po drugim.

– Mamo, a mogę iść na lekcje tańca z Anią? – spytała Helcia, podskakując w przedpokoju w za dużych trampkach.

– Jasne, kochanie – odpowiedziałam z uśmiechem, który ukrywał fakt, że nie wiem, czy wystarczy mi na mleko i ratę kredytu.

Wieczorem Marek przeciągał się na kanapie.

– Znowu będziesz siedzieć do późna, może byś mi pomógł w domu? – rzuciłam mimochodem.

– Posiedzę trochę, może coś pooglądam… – odpowiedział, nie odrywając wzroku od telefonu. – Daj spokój, Zuzka. Wszystko ogarniesz, jak zawsze – dorzucił z tym swoim ironicznym półuśmiechem.

Tylko że ja już nie ogarniałam. I nie wiedziałam, jak długo jeszcze będę w stanie udawać, że tak.

Czułam się wykorzystana

Rano, zanim dzieci się obudziły, usiadłam przy komputerze i próbowałam opłacić raty. Najpierw kredyt hipoteczny, potem karta kredytowa, potem jeszcze jeden drobny kredyt, który wzięłam w zeszłym roku, żeby kupić Jaśkowi rower na urodziny. Kliknęłam "zapłać" i zobaczyłam znajomy komunikat: "Transakcja odrzucona. Skontaktuj się z bankiem." Spojrzałam na saldo – minus czterysta trzydzieści dwa złote.

Zaklęłam, wcale nie w myślach. Jeszcze wczoraj, po wypłacie, miałam trochę nadziei, że jakoś się wykaraskamy. Zadzwoniłam do banku, ale zanim ktoś odebrał, przyszła wiadomość od firmy windykacyjnej. "Wzywamy do zapłaty zaległej kwoty w terminie siedmiu dni." Głos po drugiej stronie telefonu brzmiał zimno i bezosobowo. Próbowałam wyjaśnić, że potrzebuję kilku dni, ale rozłączyli się po zdaniu: "To nie my ustalamy terminy."

Wieczorem, kiedy dzieci były już w swoich pokojach, a Marek przyszedł do kuchni po herbatę, poczułam, jak coś we mnie pęka. Wzięłam głęboki oddech.

– Ty naprawdę nie zamierzasz nic z tym zrobić? – zapytałam, patrząc na niego z niedowierzaniem.

– A co mam zrobić? I tak nie znajdę nic sensownego – odpowiedział, jakby mówił o pogodzie.

– Więc mam nadal udawać, że wszystko gra? Kredyt za kredytem, żeby dzieci miały nowy rower? – podniosłam głos, czując jak złe emocje zaczynają mnie zalewać.

– Zuzka, nie histeryzuj. Robię, co mogę. Wysyłam CV, tylko nic nie odpisują.

– Trzy lata, Marek. Trzy lata wysyłania CV. W tym czasie zrobiłam magisterkę, zmieniłam pracę, ogarniam dzieci, dom i ciebie. Mam wrażenie, że nie mam już siły nawet oddychać – mówiłam, ledwo powstrzymując łzy.

On tylko wzruszył ramionami i wyszedł z kuchni. Jakby nic się nie stało. Usiadłam przy stole. Dłonie mi drżały. Czułam się wykorzystana, osamotniona, niekochana. Zaczęło do mnie docierać, że Marek nie ma już zamiaru się podnieść. Że to ja trzymam to wszystko na swoich barkach, a on tylko patrzy, jak się uginam.

Chciałam odejść

Następnego dnia wzięłam wolne z pracy. Powiedziałam szefowi, że muszę załatwić coś pilnego w banku. Nie dopytywał. Od dawna widział, że chodzę jak cień. Ubrałam się w czarny płaszcz, który kiedyś dodawał mi pewności siebie, a teraz tylko przypominał o tym, jak dawno nie czułam się dobrze we własnej skórze.

W banku czekałam pół godziny, zanim zaproszono mnie do pokoju. Młoda dziewczyna, może dwadzieścia siedem lat, z perfekcyjnie uczesanymi włosami i nazwiskiem przypiętym do marynarki, mówiła do mnie niczym z podręcznika.

– Niestety, pani zdolność kredytowa nie pozwala nam przyznać kolejnego finansowania. Ma pani już zobowiązania przekraczające dopuszczalne normy…

Nie słuchałam dalej. Patrzyłam na jej usta, ale dźwięki docierały jak przez szkło. Pokiwałam głową, podpisałam jakiś papier i wyszłam. Na schodach usiadłam na chwilę. Świat wirował. Zadzwoniłam do Izy, mojej siostry. Rzadko dzwoniłam do niej w środku dnia, ale teraz musiałam.

– Zuzka? Wszystko okej?

– Nie – odpowiedziałam krótko. – Nie mogę już tego ciągnąć. Odmówili mi kredytu, a ja… ja już nie wiem, co dalej.

– A Marek?

– Siedzi w domu i mówi, że nic nie ma sensu.

Po drugiej stronie chwilę panowała cisza.

– Zuzka, ty go ciągle tylko ratujesz. A on tonie i ciągnie cię za sobą.

– On po prostu ma trudny czas. Kiedyś był inny – powiedziałam cicho, choć sama nie byłam już tego pewna.

– Trzy lata to nie czas. To wybór – odpowiedziała spokojnie.

Wróciłam do domu i zamknęłam się w łazience. Płakałam w ciszy, żeby dzieci nie słyszały. I pierwszy raz pomyślałam o tym, jakby to było… odejść. Ale od razu poczułam wyrzuty sumienia. Przecież dzieci, przecież wspólne mieszkanie, co ludzie powiedzą? Czułam się, jakbym siedziała w klatce zbudowanej z własnych obowiązków.

Nie wrócił dwie noce

Wróciłam późno z pracy. Marek oczywiście w domu, w tych samych spodniach co rano. W kuchni panował bałagan, nikt nie wstawił zmywarki. Chciałam wejść cicho do pokoju dzieci. Usłyszałam szept.

– Może mama nas już nie kocha – powiedziała Hela, skulona na łóżku.

– Nie gadaj głupot. Po prostu jest zmęczona – odpowiedział Kuba, próbując brzmieć dojrzale.

Odeszłam od drzwi i w pokoju opadłam na kanapę. Późnym wieczorem Marek rzucił tylko:

– Idę na papierosa.

Nie wrócił tej nocy. Ani następnej.

Wrócił po dwóch dniach, pachniał innym szamponem i nie powiedział, gdzie był. Stanęłam w progu.

– Gdzie byłeś?

– Musiałem odetchnąć. Ty ciągle tylko gadasz o pieniądzach.

– Bo ktoś musi, Marek. Ktoś musi.

Nie odpowiedział. Poszedł do łazienki, jakby nic się nie stało.

A ja siedziałam w kuchni i myślałam, że nie mam już nawet siły się wściekać.

On potrafił tylko brać

W skrzynce znalazłam kopertę z czerwonym nadrukiem. Wezwanie do zapłaty, pieczęć komornika. Dłonie mi zadrżały. Przysiadłam przy stole. Przez chwilę nie mogłam się ruszyć. Głowa mi pulsowała. To już nie była tylko presja. To był koniec udawania. Pamiętam dzień, kiedy wzięliśmy pierwszy kredyt konsolidacyjny. Marek był wtedy dziwnie spokojny. Ja – przerażona.

– Zróbmy to, Zuzka. To tylko papiery. Przecież damy radę – mówił z pewnością, która wtedy mnie kołysała jak ciepła kołdra.

– A jeśli nie damy?

– To ty ogarniesz. Zawsze ogarniasz.

Siedząc teraz z tym papierem w ręku, przypomniałam sobie jego ton, ten uśmiech, jakby mówił coś oczywistego. Przecież wiadomo – ja zawsze daję radę. A on? Stał obok i czekał, aż znów sama coś wymyślę. Łzy spływały mi po policzkach. Nagle pojęłam, że ta miłość… była jednostronna. Że ja kochałam za dwoje. A on tylko brał.

Wzięłam do ręki pustą kartkę. Potrzebowałam wyrzucić z siebie wszystko, choć wiedziałam, że tego listu nigdy mu nie wręczę: „Byłeś moją przystanią, a stałeś się ciężarem. Nie wiem, kiedy to się stało, ale dziś już wiem – nie jesteś moim ratunkiem”.
Pisałam dalej, powoli. Nie chodziło o pretensje. Chciałam tylko zrozumieć, jak mogłam się tak zatracić.

Potem weszłam do pokoju dzieci. Spały. Hela z pluszakiem w objęciach, Kubuś z otwartą książką na kołdrze. Usiadłam na brzegu łóżka.

– Obiecuję wam jedno – szepnęłam. – Mama zrobi wszystko, żeby znów było dobrze. Tylko… trochę inaczej.

Już nie udaję

Nie wiem, co będzie dalej. Na koncie minus, komornik czeka na przelew, Marek śpi na kanapie z wyłączonym telefonem. Ja wciąż tu jestem – w kuchni, między kubkiem z resztką zimnej herbaty a stertą rachunków. Ale coś się zmieniło. Już nie udaję. Nie zakładam uśmiechu jak maski, nie mówię, że dam radę, kiedy czuję, że wszystko się we mnie kruszy. Pierwszy raz od lat spojrzałam na siebie nie jak na maszynę do „ogarniania”, ale jak na człowieka, który ma prawo do granic. Do zmęczenia. Do bólu. I do decyzji.

Nie wiem, czy Marek zostanie, czy w końcu wyjdzie i nie wróci. Może odejdzie, może znów będzie próbował mnie wciągnąć w swoją chorobliwą bezwładność. Ale wiem jedno – nie będę już ratować kogoś, kto nawet nie próbuje się wydobyć na powierzchnię. To był pierwszy krok. Mały, chwiejny, ale mój. I wystarczy, żebym mogła w końcu zacząć żyć.

Dla siebie. I dla dzieci.

Zuzanna, 40 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama