„Wstyd mi, że mama wierzy w zabobony. Za własne nieszczęścia obwinia sąsiadów, którzy niby rzucili urok”
„Matka była przekonana, że to właśnie nienawiść sąsiadów i kierowane pod naszym adresem przekleństwa i złe myśli były powodem tego, że moim rodzicom niezbyt dobrze się wiodło. Ja zaś uważałam, że jeśli w domu pracuje tylko jedna osoba, to trudno, żeby wszystkiego było pod dostatkiem”.
- Marzena, 25 lat
Pochodzę z podwarszawskiej wioski. Kiedyś, jak opowiadał mój dziadek, wyprawa do stolicy trwała cały dzień, a dziś autobusem to zaledwie pół godziny. Oczywiście, gdy nie ma korków. Od kilku lat właściwie mieszkam w Warszawie, do domu przyjeżdżam co drugi weekend. Rodzice się cieszą na mój widok, a i ja wreszcie mogę zjeść coś pysznego. Korzysta na tym ojciec.
– W tygodniu mama niezbyt dobrze mnie karmiła – skarży się niemal za każdym razem. – Dla ciebie przechodzi samą siebie. Musisz częściej do nas przyjeżdżać.
– Wtedy przytyłbyś kolejne dziesięć kilo – odpowiadam ze śmiechem.
Moja wieś to żadna głęboka prowincja, ale ja widzę przepaść cywilizacyjną między nią a miastem. I nie chodzi o to, że ludzie tu mają mniej komputerów, tylko o to, że wierzą w zabobony. Co akurat mnie zawsze wkurzało. A teraz wkurza jeszcze bardziej. Dlaczego? Bo okazuje się, że ja także tkwię w tej idiotycznej sieci.
Wojna o przeklęty płot
Otóż między moimi rodzicami a sąsiadami od ponad 30 lat toczyła się wojna o płot. Sąsiad był przekonany, że weszliśmy 20 centymetrów na jego podwórko, matka zaś była zdania, że sprawiedliwości stałoby się zadość, gdyby przenieść płot o kolejne 30. Mnie stare waśnie były obojętne, ale matka nie potrafiła zapomnieć o swojej „krzywdzie”, mimo że dawny wróg odszedł już do lepszego świata, a jego syn machnął na wszystko ręką.
Zobacz także
Matka była przekonana, że to właśnie nienawiść sąsiadów i kierowane pod naszym adresem przekleństwa i złe myśli były powodem tego, że moim rodzicom niezbyt dobrze się wiodło. Ja zaś uważałam, że jeśli w domu pracuje tylko jedna osoba, to trudno, żeby wszystkiego było pod dostatkiem.
Wreszcie mama sprowadziła wioskową zielarkę, by postawiła tamę przeciw złu napływającemu od strony wrogich sąsiadów. Tama miała postać butelki.
– To nie taka zwykła butelka – zapewniała mnie stara kobieta, widząc, że patrzę z niechęcią na to, co robi.
Nigdy w magię nie wierzyłam, uważam, że to oszukiwanie zdesperowanych ludzi.
– To butelka czarownicy! – oznajmiła zakutana w chusty kobiecina. – Gdy zło spróbuje przekroczyć próg, to nadzieje się na szpile, igły i potnie się ostrymi krawędziami rozbitego szkła. Wtedy odejdzie i dom będzie wolny od nieszczęścia. Wiesz, Marzenko, że moja babka była tu przed wojną czarownicą i prawie ją za to ludzie zabili?
Nie wiedziałam. Przyglądałam się podejrzliwie, jak zielarka wrzuca do butelki igły, połamane agrafki, ułamki z rozbitej szyby i druciane szpile. Mruczała coś nad nią, a potem zamknęła korkiem i zalała lakiem. Następnie mama zapaliła gromnicę i poszły obie, przejęte, uroczyście na dwór i zakopały butelkę pod bramą.
Dla mnie to było nie do pojęcia
Rany, mamy już XXI wiek, a niektórzy nadal tkwią mentalnie w średniowieczu! Równie dobrze mama mogła zawołać księdza, by pokropił jej obejście wodą święconą, ale nie zrobiła tego, bo uważa, że to nie zadziała, choć co niedziela lata na msze!
W pewnej chwili spojrzałam przez okno. Zobaczyłam swoją matkę i zielarkę, wnuczkę Józefy, jak uklepywały ziemię w miejscu, gdzie zakopały butelkę czarownicy. Chwilę potem przypomniałam sobie, z jakim przerażeniem słuchałam parę miesięcy temu wypowiedzi rzecznika prokuratury apelacyjnej w Krakowie, który mówił o aresztowaniu znachora Marka H., „lekarza” półrocznej Magdy, która zmarła w wyniku zagłodzenia. A cała wioska uważała, że „człowieka bożego” należy zostawić w spokoju… Zrobiło mi się zimno.
Nie rozumiem, jak to z nami jest! Niby śmiejemy się z ciemnych wieków średnich, latamy w kosmos i stworzyliśmy tak doskonałą broń, że całą ziemską cywilizację można by wysłać do nieba sześć razy pod rząd. Żyjemy coraz dłużej i dłużej jesteśmy „młodzi”– ale zabobony i czary nadal królują w naszych umysłach. A na pewno w umyśle mojej mamy. Tak mi czasem za nią wstyd, że wierzy w te wszystkie głupoty.
Chciałam szybko wracać
Tamtego dnia postanowiłam wcześniej wrócić do Warszawy. Czułam, że zaczynam się dusić w tej zapyziałej atmosferze, gdzie czary uznawane są za coś tak oczywistego i realnego jak antybiotyki. Gdzie za nasze własne niepowodzenia i biedę obwinia się sąsiadów rzucających uroki, a nie własną indolencję i bierność.
Mama była niepocieszona. Pytała dlaczego, przecież zawsze zostawałam do niedzieli wieczorem. Wreszcie ucałowałam rodziców i wsiadłam do samochodu. Już miałam odjeżdżać, gdy przypomniałam sobie, że zostawiłam w kuchni na stole telefon komórkowy. Wysiadłam z auta i wróciłam do kuchni. Wzięłam telefon i ponownie ruszyłam do wyjścia. Zanim jednak nacisnęłam klamkę, spojrzałam w lustro. Jak uczyła mnie babcia, żeby odgonić złe uroki, zapominalscy, którzy wracają się po coś do domu, powinni albo przysiąść na krześle, albo spojrzeć w lustro…Zaczęłam się głośno śmiać. Zrobiło mi się i strasznie, i śmiesznie zarazem. Innym wytykam, a sama postępuję podobnie.
Zostałam w domu, a przy kolacji moja mama westchnęła głośno.
– A jednak butelka czarownicy działa. Już zły urok wyganiał cię z domu, a zostałaś. Na drodze gołoledź… Stara zielarka to naprawdę mądra kobieta.