Reklama

Z pozoru jesteśmy zwyczajną parą: mieszkamy razem w wynajętym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie, mamy wspólne konta na platformach streamingowych, jedną łazienkę i stanowimy dwójkę zupełnie różnych ludzi pod jednym dachem. Ja – Wiktoria, mam 28 lat i pracuję jako freelancerka. Projektuję, rysuję, robię zlecenia dla agencji, które zazwyczaj wymagają cudów w tydzień. Rachunki? Moje. Zakupy? Moje. ZUS? Mój, niestety. No i jest Janek. Mój chłopak. Mój partner. Moje „wsparcie”. Od pięciu lat razem, z czego cztery mieszkamy razem. Od trzech – Janek „pracuje nad swoim projektem”.

Reklama

– Kochanie, to startup oparty na blockchainie, coś zupełnie nowego, jeszcze nie ma na rynku takiej funkcjonalności – słyszałam co drugi dzień.

– A kiedy będą pierwsze pieniądze? – pytałam nieśmiało.

– Wiesz, teraz szukamy inwestora... ale to już blisko – mówił i robił tę minę pełną wiary, której nie miałam serca niszczyć.

Więc milczałam. Opłacałam rachunki, gotowałam obiady, ogarniałam nasze życie. Nawet wspólne wakacje we Włoszech w zeszłe lato sfinansowałam ze swojej karty. Tylko kartka z napisem "Dzięki, że jesteś!" czekała na mnie w łazience po powrocie.

Nie wiem, kiedy to wszystko przestało być urocze. Może wtedy, gdy któregoś dnia przyszedł do mnie list z ZUS-u, że zalegam z płatnościami, bo nie zauważyłam, że na koncie było pusto – po tym jak Janek „pożyczył coś na reklamę swojej aplikacji”. Albo gdy na urodziny przyniósł mi kartkę własnoręcznie zrobioną w aplikacji, a ja mu kupiłam smartwatcha.

Kochałam go. Nadal kocham. Ale coś zaczyna się we mnie zmieniać.

Traktował mnie jak sponsora

– Czy ty naprawdę nie widzisz, że wszystko jest na mojej głowie? – wybuchłam, trzaskając talerzem o zlew.

Janek siedział na kanapie, w tych swoich dresach z wyciągniętymi kolanami, z laptopem na kolanach. Uniósł głowę i spojrzał na mnie jak dziecko, które właśnie oberwało za coś, czego nie rozumie.

– O co ci znowu chodzi?

– O co?! – prychnęłam, podchodząc bliżej. – O czynsz, który zapłaciłam ja. O rachunek za prąd, który zapłaciłam ja. O zakupy, które zrobiłam po dwunastogodzinnej pracy. O to, że znowu muszę odmawiać sobie nowych butów, bo ty „pracujesz nad projektem”.

– Przecież wiesz, że robię to też dla nas. Gdy startup wypali...

– Janek, błagam cię – przerwałam mu. – Mówisz tak od trzech lat. Trzech! Ile jeszcze mam ci dawać czasu?

– Wiktoria, ty nigdy we mnie nie wierzysz – powiedział cicho, jakby to była największa zbrodnia.

Może gdybyś naprawdę coś robił, nie musiałabym cię utrzymywać! – wykrzyknęłam.

W jego oczach pojawił się cień złości. Odłożył laptopa, wstał i podszedł do mnie.

– Myślisz, że to takie proste? Widzisz tylko brak efektów, a nie widzisz, ile pracy wkładam w kod, w rozmowy z ludźmi. Ale nie, bo ty wolisz tylko liczyć, ile ja cię „kosztuję”.

– Bo to boli, Janek – szepnęłam już ciszej. – Bo to nie jest partnerstwo. To sponsorowanie.

Zamilkł. Patrzył na mnie długo, bez słowa. A ja czułam, że coś się we mnie przestawiło. Jakby jeden trybik w sercu powiedziało: „dosyć”.

Próbowałam go bronić

– On cię wykorzystuje. Wiesz o tym, prawda? – Kasia spojrzała na mnie znad filiżanki kawy z takim spokojem, jakby mówiła o pogodzie.

Siedziałyśmy w naszej ulubionej kawiarni przy Placu Zbawiciela, w miejscu, które znało chyba każdą naszą rozmowę o facetach, pracy i zmarnowanych szansach. Tylko że tym razem to nie była luźna pogadanka. Tym razem czułam, że Kasia przyszła z zamiarem potrząśnięcia mną.

– Ale przecież go kocham – powiedziałam cicho, niemal szeptem, jakby wypowiedzenie tego głośno miało sprawić, że Kasia od razu zmieni zdanie.

Miłość nie powinna cię niszczyć. Nie powinna cię wykańczać – odparła.

Zawiesiłam wzrok na łyżeczce kręcącej się w herbacie. Nie chciałam patrzeć na jej twarz, bo bałam się, że zobaczę tam coś, czego nie da się już odkręcić – rozczarowanie.

– On naprawdę próbuje. Tylko… nie umie inaczej. Wierzy w ten swój pomysł – broniłam Janka, choć słowa zaczęły brzmieć pusto nawet dla mnie.

– Wiktoria – Kasia pochyliła się w moją stronę. – Nie musisz być jego sponsorem, jego matką i jego psychoterapeutką. On jest dorosły. Jeśli nie potrafi stanąć na nogi, to może nie chce. Albo nie umie.

Westchnęłam. Bo prawda była taka, że ja też już nie umiałam. Nie umiałam bronić jego ambicji, które przestały cokolwiek znaczyć, odkąd patrzyłam w pusty portfel i liczyłam, czy wystarczy na moje leki.

Ale nadal się łudziłam. Nadal miałam w sobie tę cholerną iskierkę nadziei, że może… może to wypali.

Nie mogłam w to uwierzyć

Nie chciałam tego robić. Naprawdę. To był przypadek. Przysięgam.

Zostawił komputer na biurku, nie zamknął go, nawet nie zablokował ekranu. Chciałam tylko sprawdzić, czy nie zostawił jakichś okruszków na klawiaturze – robił to notorycznie – i wtedy to zobaczyłam. Ikona folderu na pulpicie: „Wniosek o kredyt”.

Coś ścisnęło mnie w żołądku. Ręka sama kliknęła. A potem... patrzyłam, jak moje imię i nazwisko widnieją na dokumentach, których nigdy nie podpisywałam. Wniosek do banku. Na trzydzieści tysięcy. Bez mojej wiedzy, za to z moimi danymi.

Zamarłam. Przez chwilę stałam w miejscu, słysząc tylko własne serce bijące zbyt głośno.

– Janek!!! – wrzasnęłam z salonu.

Przybiegł z kuchni z kanapką w ręce, rozczochrany, z miną jakby właśnie obudził się z drzemki.

– Co się stało?

– To jakiś żart? Bierzesz kredyt na moje nazwisko?!

Zrobił wielkie oczy. Przez sekundę myślał, że się wykpi. Że się uśmiechnę, że powiem „żartowałam”.

– To dla nas, nie rozumiesz? – powiedział cicho.

– Dla nas?! – wykrzyknęłam. – Że niby jak?! Że weźmiesz kredyt za moimi plecami, a ja mam się cieszyć, że dalej będę cię utrzymywać?

– Wika, to inwestycja. Gdy dostanę ten zastrzyk, projekt ruszy… Wierzę w to.

– A ja wierzę, że właśnie przegiąłeś.

Stał w drzwiach i nawet nie próbował się bronić. A ja patrzyłam na niego jak na obcego człowieka. Jakby wszystko, co budowaliśmy przez te lata, zniknęło z jednym kliknięciem. Jednym folderem.

Powtórka z historii

– Córciu, jesteś? – głos mamy w słuchawce był miękki, spokojny, znajomy. Jak miękki koc, pod który chciałoby się schować.

– Jestem – powiedziałam. Ale nie chciałam mówić więcej, bo wiedziałam, że wystarczy jedno słowo, jedno pęknięcie w głosie – i się rozkleję.

– Długo się nie odzywałaś. Wszystko w porządku z Jankiem?

Zamilkłam. Mama chyba to wyczuła, bo po drugiej stronie zapadła cisza.

– Wika, ja wiem, że on ma plany i marzenia. Ale ty też masz życie. I masz granice.

Poczułam, jak coś mi drga w gardle. Nie mogłam już dłużej milczeć.

On wziął kredyt na moje nazwisko, mamo. Bez pytania. Bez rozmowy. Po prostu… zrobił to.

Mama długo milczała. A potem powiedziała:

– Tyle razy cię ostrzegałam. Tyle razy widziałam w nim twojego ojca.

I wtedy wszystko we mnie pękło. Bo przypomniałam sobie. Sześć lat miałam, gdy mama siedziała w kuchni i płakała, bo tata znowu zainwestował w „szansę życia”. A potem spłacała jego długi, zmywała podłogi, pracowała po nocach. I nigdy się już nie zakochała.

– Zasługujesz na coś więcej, córeczko – powiedziała. – I nie musisz ratować kogoś, kto sam siebie nie chce ratować.

Siedziałam na podłodze w kuchni, oparłam głowę o szafkę. Telefon nadal przy uchu.

– Mamo... czy ja powtarzam twoje życie?

Po drugiej stronie było tylko ciche westchnienie.

Musiałam się ratować

Wiedział. Czuł to, zanim jeszcze otworzyłam usta. Widział to w moich oczach, kiedy wszedł do mieszkania z zakupami i zobaczył mnie siedzącą przy stole. Bez makijażu, w starym swetrze, z dłońmi zaciśniętymi na kubku z zimną już herbatą.

– Wika…?

Nie odpowiedziałam. Odstawił torbę na podłogę, zrobił kilka niepewnych kroków w moją stronę. A ja wtedy podniosłam głowę.

Musisz się wyprowadzić.

Zamarł. Naprawdę się tego nie spodziewał. Jakby nadal myślał, że wszystko da się zalepić buziakiem i obietnicą „tym razem się uda”.

– Co ty mówisz?

– Nie wierzę już, że coś z tego będzie. Nie chcę cię utrzymywać do końca życia – powiedziałam spokojnie. Aż sama się zdziwiłam, że tak spokojnie.

– Ale myślałem… że jesteśmy drużyną… – wyjąkał.

– Może byliśmy. Ale nie na równych zasadach – westchnęłam.

Zaczął mówić, coś tłumaczyć, że przecież miał już rozmowę z inwestorem, że to naprawdę miało ruszyć. Ale ja już go nie słuchałam. Patrzyłam tylko, jak jego usta się poruszają. Jakby był bohaterem filmu, który znam na pamięć i wiem, że nie kończy się dobrze.

– Dam ci kilka dni, możesz się zatrzymać u Marcina, wspominałeś, że oferował ci pokój. Zostawię ci na start coś z konta. Ale potem… to już twoje życie.

– Czyli tak po prostu? Koniec? – zapytał z goryczą.

– Nie po prostu. Nic tu nie było proste. Ale muszę się ratować, zanim pójdę z tobą na dno.

Nie będę płacić za cudze marzenia

Mieszkanie było ciche. Zbyt ciche.

Usiadłam na łóżku, po raz pierwszy sama. Bez jego bałaganu, bez jego rozrzuconych skarpetek, bez dźwięku stukającej klawiatury, który kiedyś brzmiał jak obietnica.

Było pusto. I bolało. Ale gdzieś głęboko pod tym bólem pojawiła się ulga. Jakby ktoś zdjął mi z ramion plecak z kamieniami.

Nie wiem, co dalej. Nie wiem, czy znowu komuś zaufam. Ale wiem jedno – nie chcę już nigdy płacić za cudze marzenia swoim życiem.

Wiktoria, 28 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama