„Wstydziłam się, że mam 3 dzieci i skłamałam bez zawahania. Dla chwili uniesienia wyparłam się ich i przegrałam życie”
„– Dłużej nie mogę ich tak trzymać u siebie. Kuba płacze w nocy – powiedziała moja mama przez telefon. – Jeszcze trochę, mamo. Muszę tylko, muszę go najpierw do siebie przekonać – tłumaczyłam szeptem, leżąc obok Marka, który uroczo posapywał, zmęczony po naszych wyjątkowo rozkosznych chwilach”.

- Redakcja
Czasem wieczorami siadam na balkonie z herbatą i patrzę w ciemność. Moje dzieci śpią. Zosia z ulubioną lalką, Kuba pewnie z nogą zwisającą z łóżka, Lena wtulona w poduszkę. Cisza. Tak wygląda moja codzienność. Samotna, zmęczona, pełna obowiązków. Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś mnie przytulił tak po prostu. Nie dziecko, nie mama, mam na myśli mężczyznę. Ktoś, kto by powiedział, że jestem piękna, mimo worów pod oczami i plam z mleka na bluzce.
Od trzech lat wychowuję ich sama. Ich ojciec zniknął z naszego życia tak samo szybko, jak się w nim pojawił. Dzwoni raz w miesiącu. Przysyła przelew raz na trzy. Reszta jest na mojej głowie. Nocne gorączki, zebrania, braki w portfelu. Pracuję jako pielęgniarka. Czasem śmieję się, że w szpitalu mam więcej spokoju niż w domu. I wtedy niespodziewanie poznałam Marka. Stał obok mnie w windzie, trzymając w ręku bukiet kwiatów. Był przystojny. Taki pewny siebie. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się lekko.
– Ciężki dyżur? – zapytał.
– Aż tak widać?
– Nie. Po prostu zgaduję. Pielęgniarki mają taki zmęczony, ale piękny wzrok.
Zaśmiałam się. Nie pamiętam, kiedy ostatnio się śmiałam z flirtu. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że ten uśmiech będzie początkiem największego kłamstwa, które popełniłam w życiu.
Skłamałam bez mrugnięcia okiem
Pierwsza randka była spontaniczna. Po dyżurze Marek czekał na mnie pod szpitalem. Miał kawę w jednej ręce i ciepłego croissanta w drugiej.
– Zgłodniałaś? – rzucił z uśmiechem. Wzięłam tego rogalika, śmiałam się, jakby to był najwspanialszy gest, jaki dostałam od lat. Był czarujący, rozmowny, z błyskiem w oku. Niby wszystko działo się zbyt szybko, ale ja tego potrzebowałam. Zaczęliśmy się spotykać.
Trzecia randka. Restauracja z obrusami w kratkę i winem, którego nazwy nie potrafiłam wymówić. Rozmawialiśmy o wszystkim, aż nagle on spoważniał.
– Muszę ci coś powiedzieć, zanim to zajdzie za daleko – zaczął. – Nie chcę dzieci. Nigdy. Nie lubię ich, nie wyobrażam sobie siebie w roli taty. Serio, nie zniosę żadnego „mamusiu” w domu. Chcę mieć kobietę, nie rodzinę.
Zawahałam się. To było jak uderzenie w żołądek, ale... uśmiechnęłam się.
– Rozumiem... ja też szukam czegoś spokojnego – skłamałam.
W domu długo wpatrywałam się w sufit. Lena spała wtulona we mnie, Kuba pochrapywał w drugim pokoju. Wiedziałam, że powinnam była powiedzieć prawdę. Ale bałam się. Jeszcze nie teraz, jeszcze chwilę. Może się zakocha, może zmieni zdanie. A może… może to jedyna szansa na kogoś, kto mnie zobaczy jak kobietę, a nie tylko „mamę trójki dzieci”. Dzieci na weekend zabrała babcia. Powiedziałam jej, że muszę odpocząć. Nie zapytała o nic. Wiedziała, że coś kombinuję, ale ufała. Ja tymczasem wkładałam szpilki, których nie miałam na nogach od lat, malowałam usta i szłam udawać wolną kobietę. Tak zaczął się mój teatr.
Bawiłam się kosztem własnych dzieci
Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało. Może wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyłam, jak Marek całuje mnie w czoło, jakbyśmy znali się całe życie. A może wtedy, gdy przyznał się, że z nikim nie czuł się tak dobrze jak ze mną. Nie pytał o moją przeszłość. Nie chciał wiedzieć zbyt wiele. I to było mi na rękę. Karmiłam go półprawdami. Że miałam trudny związek, że teraz szukam spokoju. Tyle. Ani słowa o Zosi, Kubie i Lenie. Zaczęłam żyć w dwóch światach. Rano w fartuchu, z termometrem w dłoni i gromadką dzieci do ogarnięcia. Wieczorem – perfumy, loki i kobieta, która nigdy nie usłyszała „mamo!”. Tylko że... dzieci nie są rekwizytami, które można schować do szuflady.
– Dłużej nie mogę ich tak trzymać u siebie. Kuba płacze w nocy – powiedziała moja mama przez telefon.
– Jeszcze trochę, mamo. Muszę tylko... muszę go najpierw do siebie przekonać – tłumaczyłam szeptem, leżąc obok Marka, który uroczo posapywał, zmęczony po naszych rozkosznych chwilach.
Nie spałam nocami. Wymyślałam wymówki, dlaczego nie mogę zostać, czemu nie odbieram, czemu znikam. A Marek coraz bardziej się angażował. Chciał planować wspólne wyjazdy. Zasugerował, że może byśmy zamieszkali razem. Miałam ochotę krzyczeć. Tak, chcę! Ale gdzie w tym wszystkim miałabym upchnąć trójkę dzieci? Każdego dnia byłam rozdarta. Chciałam miłości, ale nie kosztem własnych dzieci. Tylko że kłamstwo miało coraz dłuższy ogon. I zaczynało mnie pożerać.
Bałam się, że mnie zostawi
To był zwykły dzień. Może za bardzo się rozluźniłam, może zaczęłam wierzyć, że uda się to wszystko jakoś posklejać. Marek nie zapowiedział, że przyjdzie. Po prostu któregoś popołudnia stanął pod moimi drzwiami z bukietem tulipanów. Drzwi otworzyła Lena. Z włosami w nieładzie, w różowej piżamce z „Krainą Lodu”, spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
– Dzień dobry – pisnęła.
Marek zamarł. Stał tak przez chwilę, trzymając te przeklęte kwiaty, jakby próbował zrozumieć, co właśnie widzi. Wtedy właśnie wróciłam. Nie było mnie tylko przez chwilkę. Z zakupami, w dresie, z rozmazanym tuszem i sercem, które też zamarło na jego widok.
– To twoje dzieci? – zapytał chłodno, głosem, którego nie znałam.
Otworzyłam usta, ale nie zdążyłam nic powiedzieć. Zza moich pleców wybiegł Kuba, krzycząc:
– Mamo, Zosia nie chciała mi oddać klocków!
Marek spojrzał na mnie. Na dzieci. I znowu na mnie.
– Marek, pozwól mi to wyjaśnić… – zaczęłam cicho.
– Nie ma czego. Wszystko już jasne – odpowiedział z kamienną twarzą.
– Ja… chciałam ci powiedzieć, tylko… nie wiedziałam, jak. Bałam się. Że mnie zostawisz – mówiłam, ale słowa odbijały się od niego jak od ściany.
– I miałaś rację – odparł, po czym odwrócił się i wyszedł. Nawet nie zostawił tych kwiatów.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Lena popatrzyła na mnie niepewnie.
– Mamusiu, a kto to był?
Nie odpowiedziałam. Usiadłam na podłodze i rozpłakałam się jak dziecko.
To była moja wina
Marek zniknął tak, jakby nigdy go nie było. Zablokował mnie wszędzie – telefon, wiadomości, wszystko. Nie zostawił żadnej furtki. Pierwsze dni chodziłam jak w malignie. Pracowałam mechanicznie, uśmiechałam się do pacjentów, w domu włączałam dzieciom bajki tylko po to, żeby móc siedzieć w kuchni i nie myśleć. Próbowałam do niego zadzwonić jeszcze raz. Raz ostatni. Telefon milczał. A ja, siedząc na zimnej posadzce w łazience, szeptałam do głuchego sygnału:
– Przepraszam… przepraszam…
Zosia zauważyła pierwsza.
– Mamo, czemu jesteś taka smutna?
– Nie jestem, kochanie. Po prostu… zmęczona.
Ale dzieci wiedzą. Czują więcej, niż się wydaje. Kuba zaczął płakać nocami. Lena częściej przychodziła do mojego łóżka. A Zosia – mądra, dzielna Zosia – któregoś wieczoru spytała:
– Mamo, a czemu ten wujek Marek nie przyszedł już więcej?
Zastygłam.
– Bo… bo nie lubi dzieci – powiedziałam. Zbyt brutalnie. Bez filtra.
Zosia spojrzała na mnie z wyrzutem.
– To głupi jest.
Pocałowałam ją w czoło, ale nie odpowiedziałam. Przez kolejne dni w mojej głowie krążyła tylko jedna myśl: „To była moja wina”. W końcu powiedziałam to na głos, patrząc w lustro z oczami czerwonymi od płaczu.
– To była moja wina. Ja to wszystko zepsułam.
I nagle poczułam ulgę. Bo pierwszy raz nie próbowałam się tłumaczyć. Nie mówiłam, że miałam powód. Po prostu: zrobiłam coś głupiego. I za to zapłaciłam.
To ja miałam problem, nie on
Minęły trzy miesiące. Życie wróciło do swojego zwykłego rytmu – przedszkole, szkoła, zakupy, dyżury. Dzieci nie pytały już o nic. A ja nie chciałam już grzebać w tym, co bolało. Aż któregoś popołudnia, wracając z pracy, zobaczyłam go. Stał przy kiosku, z gazetą w dłoni. Nie zmienił się. Ten sam płaszcz, ten sam profil, to samo skupienie, gdy czytał. Nogi miałam jak z waty. Zanim pomyślałam, już do niego podeszłam.
– Marek?
Podniósł wzrok. Zobaczył mnie. I nie uciekł. Po prostu skinął głową. Stał spokojnie, ale jego oczy były zimne jak lód.
– Chciałam tylko… przeprosić – zaczęłam. – Chciałam, żebyś mnie poznał, zanim ocenisz.
– Poznałem – odpowiedział spokojnie. – I teraz już wiem, że dobrze zrobiłem, że odszedłem.
Zabolało. Ale miał rację.
– Nie będę się tłumaczyć. Wiem, że zawiodłam.
– Zawiodłaś mnie, ale przede wszystkim siebie – odparł. – I te dzieci. Udawałaś, że ich nie ma. Jakby były problemem, który trzeba ukryć.
Zamilkłam. Miał rację. Nie byłam gotowa na tę prawdę.
– Mam nadzieję, że kiedyś znajdziesz kogoś, kto pokocha całą ciebie – dodał cicho. – Bez kłamstw. Bez udawania.
Potem odszedł, nie oglądając się za siebie. A ja nie pobiegłam za nim. Nie płakałam. Stałam tam jeszcze chwilę, czując coś dziwnego. Nie smutek. Ulgę, bo Wreszcie zamknęłam tę historię. Zrozumiałam, że to nie Marek był problemem. To ja nim byłam. Bo próbowałam wmówić sobie, że można wyciąć kawałek swojego życia i udawać, że go nie ma. Że można schować dzieci jak walizkę pod łóżkiem i być „wolną kobietą”. Ale ja nigdy nie byłam wolna. Byłam matką. I teraz chcę nią być z całego serca.
Aneta, 44 lata
Czytaj także:
- „Pojechaliśmy do Międzyzdrojów ratować nasz związek. Skończyło się awanturą o paragon grozy za gofra”
- „Pojechaliśmy na Bali świętować rocznicę. Zostawił mnie tam z walizką i rachunkiem na 100 tysięcy”
- „Podobno do serca najłatwiej trafić przez żołądek. Jednak mnie Michał rozkochał w sobie przy pomocy kota”