Reklama

Podobno Polacy to najwięksi ponuracy na świecie. Potrafimy tylko narzekać i warczeć na siebie, a każdy, kto próbuje być życzliwy i uśmiechać się do innych, uznawany jest za pijanego lub wariata. Wkurza mnie ta opinia, bo zawsze uważałam, że nie jest z nami aż tak źle. Niestety, chyba jednak…

Reklama

To nie był dobry dzień

Pewnego czwartkowego popołudnia przyjechałam ze swojej wsi do prywatnej kliniki stomatologicznej w Warszawie. W zasadzie jestem pogodną osobą. Pracuję w domu i rzadko gdzieś wychodzę, ale jeżeli już się ruszę do miasta, to staram się być miła. Nawet dla obcych ludzi.

Jednak wtedy nie było mi do śmiechu… Nie bez powodu: dzień był duszny i parny, droga daleka i z przesiadkami, w portfelu ostatnie zaskórniaki. Do tego dwa zęby bolały mnie tak, że chwilami robiło mi się ciemno przed oczami. Nawet wiecznie zadowolony z życia Amerykanin chyba w takiej sytuacji by się zastanowił, czy przypadkiem z mostu nie skoczyć.

Ale że mam trzy psy na wychowaniu i za mało odwagi, by tak gwałtownie pożegnać się z życiem, nie miałam wyjścia: musiałam się ratować. Ruszyłam więc w podróż z nadzieją, że zawału serca z powodu pogody nie dostanę, dentysta szybko uwolni mnie od bólu, i że jak już będzie po wszystkim, to jednak coś mi na przeżycie do końca miesiąca w portfelu zostanie. Bilety powrotne do domu na wszelki wypadek już kupiłam.

Przyjechałam kwadrans wcześniej. Miałam wejść pierwsza do gabinetu, lecz pani w recepcji uprzedziła mnie, że lekarz się trochę spóźni. Poszłam więc do pobliskiego osiedlowego sklepiku kupić sobie wodę mineralną, bo pić mi się chciało okrutnie. Z miny recepcjonistki wynikało zaś, że to „trochę” może potrwać nawet pół godziny.

Zobacz także

W sklepiku, o dziwo, było wielu klientów. Trochę wybrzydzali, lecz robili duże zakupy. Dla właściciela powinien to być powód do radości i dumy, prawda? Zwłaszcza jak obok stoi wielki supermarket. A tam zauważyłam w pobliżu nawet dwa.

Tymczasem pani za ladą miała taką minę, jakby jej ojca i matkę zabili. Owszem, obsługiwała ludzi, ale tak jakoś z łaski, bez uśmiechu. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Ja, choć stałam tu z bólem zębów i wizją bankructwa w głowie, starałam się zachować pogodę ducha. A ona, mimo że nie miała powodów, była niezadowolona.

– Niech się pani choć trochę rozchmurzy! – zagadnęłam ją, gdy przyszła moja kolej.

– Co podać? – sprzedawczyni nawet na mnie nie spojrzała.

– Wodę mineralną, zimną – odparłam.

– Złoty pięćdziesiąt – warknęła i postawiła przede mną butelkę.

– No to uśmiechnie się pani czy nie? Bo minę ma pani jak chmura gradowa – nie rezygnowałam.

– A niby dlaczego mam się uśmiechać? – przyjrzała mi się podejrzliwie.

– Bo ma pani ruch w interesie, choć konkurencja potężna. Bo to zawsze miło, jak ktoś się do nas uśmiecha. Bo… – zaczęłam wyliczać; sprzedawczyni zmarszczyła brwi.

– A to o to chodzi! – przerwała mi nagle i położyła przed nosem wydruk z kasy fiskalnej. – Proszę bardzo, tu jest paragon! – powiedziała z naciskiem.

– Dziękuję, nie jest mi potrzebny, proszę wyrzucić – odparłam.

– Niczego nie wyrzucę! Proszę wziąć! Natychmiast! – prawie siłą wciskała mi go do ręki, a w oczach miała obłęd.

– W porządku, już biorę, proszę się nie denerwować – odparłam trochę przestraszona, wzięłam kwitek i schowałam go do portfela. – No to do widzenia!

Tylko skarbówka się uśmiecha

Zabrałam wodę mineralną z lady i ruszyłam w stronę wyjścia.

– To nie będzie kontroli? – dogonił mnie przy drzwiach głos sprzedawczyni.

Odwróciłam się zaskoczona.

– Jakiej kontroli? – zapytałam.

– Jak to jakiej? Skarbowej! – odparła.

– Słucham? – byłam coraz bardziej zdziwiona.

– Naprawdę nie jest pani ze skarbówki? – dopytywała się.

– Nie, nie jestem… – wykrztusiłam.

– Bogu dzięki! – odetchnęła z ulgą.

Zaintrygowana zawróciłam w stronę lady.

– A przepraszam, skąd w ogóle taki pomysł, że jestem kontrolerką? – chciałam koniecznie się dowiedzieć.

– Szczerze? Tylko ci ze skarbówki są zawsze tacy mili i uprzejmi. Uśmiechają się, zagadują, podpuszczają… Byle tylko człowiek jakiś błąd popełnił. Na kasę towaru nie nabił, kwitek krzywo położył albo od razu wyrzucił do kosza. A wtedy bach! – legitymacją po oczach i co najmniej pięćset złotych kary. Ale zwykle więcej… Wiem, bo nieraz już to przeżyłam! – wyjaśniła.

Reklama

Od tamtej pory minęło kilka dni. Zęby bolą mnie nadal, bo dentysta uprzedził, że lepiej będzie dopiero po tygodniu. Siedzę więc sobie w domu, cierpię i myślę o tym, co powiedziała sprzedawczyni ze sklepiku. No i dochodzę do wniosku, że z tym naszym ponuractwem to musi być jednak prawda. I że jak się następnym razem ruszę z domu, to nie będę się uśmiechać do obcych ludzi. Zwłaszcza w sklepie. Nie chcę, żeby wzięli mnie za urzędniczkę ze skarbówki…

Reklama
Reklama
Reklama