„Wszyscy chcą żebym został muzykiem, jak mój ojciec. W życiu nie chcę podzielić losu tego nieudacznika i artysty za dychę”
„Może i mam jakiś talent, może i czuję muzykę. Ale mam to gdzieś, wybrałem inną ścieżkę, chcę żyć inaczej niż mój ojciec. On żył złudzeniami, czym unieszczęśliwiał mnie i matkę. Zdobędę poważny i szanowany zawód”.

- Cezary, 28 lat
Johnny zadzwonił do mnie w piątek wieczorem, kiedy wciąż ślęczałem nad zadaniami z matmy. Uparłem się, żeby skończyć zaocznie przyzwoity, inżynieryjny kierunek, mimo że kosztowało mnie to wiele wysiłku i zajmowało więcej czasu, niż pierwotnie planowałem. Było to jednak moim marzeniem, a marzenia należy spełniać, no nie?
Jak się okazało, Johnny dzwonił w tej samej sprawie.
– Stary, mamy to! – cieszył się jak wariat. – Mamy zabukowany występ i cynk, że… No, na widowni będą jacyś ważniacy z biznesu. Jeśli im się spodobamy, to wreszcie wystrzelimy na szczyt.
– Aha – odpowiedziałem nieco nieprzytomnie. – To super.
– A ty co taki zgaszony? – zdziwił się Johnny.
– Całki – jęknąłem.
– Weź to rzuć w cholerę! – ryknął śmiechem. – Chodź na piwo, wszystko ci opowiem. Wiesz, coś mi doradzisz i te sprawy.
Opierałem się przez chwilę dla przyzwoitości (wiedziałem, ile mam jeszcze roboty z zaliczeniami), ale tak naprawdę miałem ochotę wreszcie wyjść z domu.
Dawno nie widziałem Johnny’ego, z którym przyjaźniłem się od dzieciństwa, gdy był jeszcze Jankiem. Takie pospolite imię nie pasowało jednak do wschodzącej gwiazdy rocka.
Kumpel czekał w naszej ulubionej knajpie i trzymał dla nas stolik. Gdy dotarłem na miejsce, postawił pierwszą kolejkę.
– Chciałem cię poprosić, żebyś przesłuchał materiał – zaczął. – Mam parę nowych numerów, melodii… Ostatnio sam piszę teksty, czasem pomaga mi taka jedna dziewczyna z filologii, początkująca poetka. Ale nikomu na świecie nie ufam tak jak tobie, stary! – nawijał, klepiąc mnie po plecach, aż się zakrztusiłem. – Ty masz dryg i wyczucie jak nikt. Wolałbym, żebyś wybrał nam repertuar na ten występ. Znajdziesz czas?
– Jasne, nie ma problemu – zgodziłem się.
– Na koncert oczywiście też musisz przyjść – namawiał. – Zatrzymam dla ciebie bilet, honorowe miejsce w sektorze VIP.
Nikomu jej nie pożyczaj
Johnny miał już trochę w czubie, bo gęba mu się nie zamykała. Ale rozumiałem go doskonale, muzyka była jego pasją, a tymczasem został z nią całkiem sam.
Pochodził z prawniczej familii, więc jego przyszłość została zaplanowana od A do Z w momencie narodzin. Gdy się wyłamał, wszyscy się od niego odwrócili. Tylko ze mną mógł pogadać.
– To wszystko dzięki tobie, Czaruś – bełkotał lekko.
To ja pokazałem Johnny’emu (wtedy jeszcze Jankowi) pierwsze chwyty gitarowe. Tak się złożyło, że akurat w moim domu rodzinnym nie brakowało instrumentów. Moja mama była nauczycielką muzyki w podstawówce, ojciec grał do kotleta. Miał oczywiście znacznie większe ambicje, chciał zostać znanym muzykiem jazzowym, jednak coś nie pykło. Wiadomo, jak to jest w tym biznesie. Każdy pragnie sukcesu, ale udaje się nielicznym.
Obserwując moich rodziców, przekonałem się, że talent nie niesie ze sobą nic dobrego… Dla mnie osobiście artystyczny dom oznaczał tortury w szkole muzycznej od wczesnego dzieciństwa.
Pamiętam, że gdy Janek odwiedził mnie po raz pierwszy, oczy aż mu się zaświeciły na widok gitary.
– Wow! Umiesz grać?! – zawołał.
– Niestety – westchnąłem.
Musiałem przymusowo opanować skrzypce i fortepian, choć nie sprawiało mi to frajdy. Ojciec uznał, że skoro jemu się nie udało, to spróbuje drugi raz – tym razem ze mną. Gitara była tylko dodatkiem, ale ona najmniej mnie irytowała. Dlatego chętnie podałem ją Jankowi i pokazałem mu podstawowe chwyty, zagrałem jakąś klasyczną melodię.
– O ja cię! – zachwycał się, aż mu się uszy zaczerwieniły. – Super!
– Chcesz spróbować? – zaproponowałem, podając mu gitarę.
– Pewnie!
Jednak gdy tylko dotknął strun gitary, fatalnie się skaleczył. Przeciął sobie palec, poleciała krew.
– Kurde, cholera jasna! – krzyknąłem. – Ale cieknie…
– Nic się nie stało, nic się nie stało – mówił dzielnie Janek.
Pobiegłem po mamę, ale zareagował ojciec. Rzucił nam plaster, po czym opieprzył mnie z góry na dół, że gitary się nie pożycza. Pewnie był to jakiś przesąd.
Nie przejąłem się tym i dalej chętnie dzieliłem się instrumentem z kumplem.
Z moją gitarą chodził na zajęcia w domu kultury, na mojej gitarze uczył się grać, i to dzięki mojej gitarze złapał bakcyla. Mój ojciec miał o to pretensje, jego też.
To nas najbardziej do siebie zbliżyło, bo nasze rodziny czepiały się nas z zupełnie przeciwnych powodów. Moi z tego, że nie chciałem być muzykiem, Janka za to, że właśnie o tym marzył. Paranoja! Szczęśliwie z czasem wszystko się ułożyło i teraz każdy z nas był na właściwej dla siebie ścieżce. A przynajmniej tak mi się wydawało…
Johnny gra koncert
W kolejnym tygodniu musiałem odłożyć na bok studenckie męki, bo codziennie po robocie w fabryce biegłem do Johnny’ego. Coś tam razem improwizowaliśmy, on grał mi swoje kawałki, ja próbowałem coś doradzić…
– A gdybyś to tak zagrał niżej? I ten dźwięk trochę przeciągnął… O tak, właśnie! Albo wiesz co? Spróbuj tak.
Nadal miałem swoją starą gitarę, która jednak wyglądała blado w porównaniu do zbiorów Johnny’ego, który od lat inwestował w najlepsze instrumenty i najdroższy sprzęt: nowoczesne wzmacniacze, miksery dźwięku, programy do obróbki. Ja tego nawet nie znałem.
W mojej edukacji zatrzymałem się na prowincjonalnym liceum muzycznym i więcej nie chciałem. Johnny dostał się na akademię, którą ukończył z wyróżnieniem, i ciągle jeździł na jakieś kursy do rozmaitych „mistrzów”. Jednak – jeśli mogę być całkiem szczery – jego muzyka wydawała mi się jakaś taka… płaska. Oczywiście nie mówiłem mu tego wprost, bo po co?
– Stary, to jest to! – ocenił, gdy zagraliśmy razem utwór poprawiony według moich sugestii. – Nie wiem, po kiego ty marnujesz czas na tę polibudę… Masz wrodzony talent!
– E tam, talent, daj spokój! – machałem ręką.
Talent kojarzył mi się z wiecznie pijanym ojcem, który tak leczył smutek z powodu niespełnienia. Grywał na weselach, a potem wracał do domu wściekły i wrzeszczał na matkę, że „zrobiła se z nim bachora” i zmarnowała mu życie. W dupie miałem taki dar! Ulżyło nam z mamą, gdy ojciec w końcu zapił się na śmierć. Wtedy rzuciłem muzykę.
– To nie dla mnie – powiedziałem stanowczo do kumpla. – Może mam słuch, ale co z tego? Muzyka to twoje powołanie, stary!
W końcu nadszedł wieczór koncertu. Johnny chodził cały podjarany, bo rzeczywiście pojawiły się szychy z branży. Nie orientowałem się, którzy to. Siedziałem w wypasionym klubie, w pierwszym rzędzie stolików, i sączyłem drinka.
Przed kapelą Johnny’ego grały dwa zespoły, całkiem niezłe. Potem obserwowałem, jak ustawiają sprzęt jego kumple. Basista do mnie pomachał, z nim też się dobrze znałem. Wreszcie pojawił się Johnny, skakał po scenie jak pchła – to tu, to tam. Energia wręcz go roznosiła.
I nagle…
Dobra, ten jeden raz
Nie wiem, jak to się stało. W jednej chwili stał na podwyższeniu, na scenie, w kolejnej nie wiadomo dlaczego potknął się, zaplątał w kable, których leżało tam mnóstwo i… runął głową naprzód, prosto na wielki wzmacniacz. Usłyszałam krzyk, zobaczyłem krew, mnóstwo krwi.
W stronę Johnny’ego biegła już z widowni ta jego dziewczyna, poetka, ja też czym prędzej tam ruszyłem. Zaciągnęliśmy rannego frontmana w kulisy.
Johnny był przytomny, ale ledwo. Całą twarz miał zalaną krwią… Nie mógł tak wystąpić! Ktoś już dzwonił po karetkę, a on się rzucał, że nie, że da radę.
– Zgłupiałeś?! – ryknąłem na niego. – Masz rozbity łeb! To nie jest tego warte!
– Ty… ty mnie zastąp! – wpadł nagle na nowy pomysł. – Czarek, błagam!
– Nie ma mowy!
– Znasz wszystkie kawałki – upierał się. – Ja… Taka szansa…
Czas mijał, tłum się niecierpliwił. Inni członkowie zespołu też patrzyli na mnie błagalnie.
Dla artysty nie ma nic gorszego niż nie wystąpić. Straciłby twarz.
– Pro… proszę… – wyszeptał półprzytomny Johnny.
Przygryzłem wargi, zamknąłem oczy i skinąłem głową.
Dziewczyna została z Johnnym, ktoś dał mi jego gitarę i zanim zdążyłem to wszystko przetrawić, już stałem na scenie, naprzeciw wkurzonego tłumu. Nie grałem dla publiczności od dawna, więc ogarnęła mnie taka trema, że już myślałem, że nie zdołam, nie dam rady…
Potem jednak coś jakby przejęło nade mną kontrolę. Znałem chwyty, znałem melodię…
Słowa piosenek nie wszystkie, ale nowe jakoś tak same układały mi się na języku. Śpiewałem i grałem jak natchniony. To była magia… MAGIA!
Wiedziałem, że gramy dobrze, że nie przyniosę kumplowi wstydu. A w którymś momencie – pod sam koniec występu – wydawało mi się, że kogoś widzę…
Na moim dawnym miejscu przy stoliku na widowni usiadł jakiś typ, który wyglądał jak mój ojciec. Proszę bardzo, tato – pomyślałem. – Niech ci będzie. Zagram dla ciebie ten jeden, pierwszy i ostatni raz.
Nie jestem muzykiem!
Dostaliśmy gromkie owacje, ale nie zostałem, żeby zobaczyć, co działo się dalej. Po występie natychmiast pojechałem do szpitala, do kumpla.
Johnny dochodził do siebie długo. Upadł tak nieszczęśliwie, że niewiele brakowało, żeby stracił oko, do tego miał wstrząśnienie mózgu i częściowy paraliż twarzy. Jednak nic, absolutnie nic nie było w stanie zepsuć mu humoru.
– Mamy to, stary! – cieszył się.
– Ten koncert był MEGA! Odezwali się do nas, chcą się spotkać z zespołem! Coś wreszcie drgnie!
Pogratulowałem mu z całego serca i szybko o tym zapomniałem.
Wróciłem do swoich studiów, gdzie przez te wszystkie zawirowania narobiłem sobie zaległości. Zatonąłem w całkach i innych różniczkach. Jednak wkrótce Johnny zadzwonił do mnie ponownie.
– Czarek, oni chcą ciebie – zakomunikował; jego głos był ponury, wyprany z energii.
– Co? – nie zrozumiałem. – Kto?
– Goście z branży.
– Co ja mam z tym wspólnego? To twój zespół, nie mój.
– To bez znaczenia – niemal warknął, czułem, że jest rozżalony i wściekły. – Słyszeli ciebie i tylko ciebie chcą. Powiedzieli, że ja… ja nie mam tego czegoś.
– Stary, nie smutaj – rzuciłem ze sztuczną wesołością. – To pewnie jakaś pomyłka. Chodź na piwo, bo widzę, że potrzebujesz. Pogadamy.
– Dobra, to tam, gdzie zawsze.
Johnny wyglądał jak nie ten sam człowiek, jednak nie tylko z powodu niedawnego wypadku. Sprawiał wrażenie, jakby opuściło go wewnętrzne światło, które zawsze w sobie nosił. Coś było z nim bardzo nie tak.
– Spotkaliśmy się w studiu – opowiadał kumpel. – Zagraliśmy te same kawałki, ale oni od razu powiedzieli, że to się nie nadaje. Że wtedy było inaczej… Pamiętali ciebie. Nie interesowało ich, że nie jesteś członkiem zespołu, że grałeś w zastępstwie. Albo ty, albo nie ma kontraktu.
– Daj spokój! – cały aż się zjeżyłem z nerwów. – Mówiłeś im, że nie jestem muzykiem?
Johnny tępo gapił się w kufel.
– Mówiłem. Wtedy ten gościu stwierdził, że chyba sobie jaja robię. I że te wszystkie akademie mogę sobie wsadzić, bo z gówna się nie ukręci diamentu. Ty masz talent, ja jestem… małpą z gitarą.
Teraz serio mnie zaniepokoił. To nie był Johnny, którego znałem.
– Co ty, chłopie? – poklepałem go po plecach. – Jak nie ta wytwórnia, to inna. Olej ich!
– Nie rozumiesz? – spojrzał na mnie z obłędem w oczach. – Jestem oszustem! Imitacją! To nie ja miałem zostać muzykiem, tylko ty! Wbiłem się na twoje miejsce i wszechświat chce mnie ukarać! Ja się wtedy nie potknąłem, ja… Ja miałem wrażenie, że ktoś mnie popchnął!
– Nikogo tam nie było! – zaprotestowałem. – Widziałem wszystko z widowni. Kto miałby to zrobić?
Johnny przysunął się bliżej, ścisnął moje ramię tak mocno, że zabolało.
– Twój ojciec… Pamiętasz? – wysyczał. – Powiedział, że nie pożycza się instrumentów. A twoja gitara za pierwszym razem też mnie odrzuciła… Ugryzła mnie!
– O czym ty gadasz?! – odsunąłem się od niego przerażony.
– Pewnie nie wierzysz w takie rzeczy, ale ja dużo ostatnio myślałem. O tym, co komu pisane.
Gitarę sprzedałem
– Muzyka od zawsze była moim marzeniem, ale choćbym wywinął się na drugą stronę, nigdy nie dorównam tobie – ciągnął Johnny. – A ty nosisz w sobie cały ten talent i masz go gdzieś. Zagrałeś raz, przypadkiem i wszyscy padają ci do stóp! Nie tylko ci goście ze studia… Dostajemy mnóstwo listów, wszyscy pytają o nowego wokalistę! Nawet w zespole… Chłopaki też wspominają, jak dobrze wam się razem grało. To nie przypadek! Tam był twój stary, ja go widziałem i czułem jak mnie popchnął. I dobrze… Cały wszechświat próbuje cię zmusić, żebyś wrócił na należne ci miejsce… MOJE MIEJSCE!
– Dość tego!
Odsunąłem krzesło i podniosłem się zdecydowanie.
– Ogarnij się, bo nie da się tego słuchać, stary – powiedziałem. – Ja wszystko rozumiem, uderzyłeś się w głowę i te sprawy, ale… Lecz się, kurde, a nie bredź mi tu o przeznaczeniu! Choćby sam Pan Bóg mi wciskał gitarę, to ja już nigdy nie zagram, bo to moja decyzja. Cześć! – pożegnałem się z nim szybko. – Zadzwoń, jak poczujesz się lepiej.
Wróciłem do domu cały rozedrgany. Bo to, co powiedział Janek… Mimo że go wyśmiałem, to czy mnie również podczas koncertu nie przywidział się mój własny ojciec? Jednak czy dopuszczałem do siebie myśl o tym, że miałby się mieszać w ścieżki przeznaczenia?
Nawet jeśli, to przegrana sprawa. Nie zamierzam zmieniać zdania, choćby mi obiecywali złote góry.
Starą gitarę, którą zachowałem z sentymentu, sprzedałem przez internet. Zrobiłem miejsce na lutownicę, to bardziej przydatne narzędzie.
Johnny długo się nie odzywał. Wiem, że tamten kontrakt przepadł, a on wpadł w depresję i leczył się psychiatrycznie. Teraz podobno jest lepiej. Wrócił do grania, ale jak na razie się do mnie nie odzywa. Pewnie musi jeszcze trochę ochłonąć.
Spoko, nie ma problemu, ja cierpliwie poczekam. Nie pozwolę, żeby stanęły między nami takie dyrdymały jak przeznaczenie, wyroki losu… i jakieś majaki z moim ojcem w roli głównej. Ja wierzę w wolną wolę i tego się trzymam.