Reklama

Nie twierdzę, że jestem ideałem. Daleko mi do wzorca wiernego, męża. Ale wiecie co? Trafiła mi się żona z innego świata. Takie kobiety, jak ona, to skarb – mówią moi kumple, kiedy opowiadam, że mogę zniknąć na weekend, wrócić rano i jeszcze zjeść ciepły obiad. Ona nigdy nie robiła awantur, nie dopytywała, nie przeglądała telefonu. Gotowała, prała, czekała. A ja? Korzystałem z tego aż do bólu. Tylko nikt nie powiedział mi, że nawet najcierpliwsza kobieta może kiedyś przestać czekać.

Czego chcieć więcej?

– Kochanie, wrócę później – rzuciłem przez ramię, zakładając kurtkę.

– Zrobić ci kanapki na drogę? – zapytała z kuchni, nawet nie podchodząc.

– Nie trzeba, może coś przekąszę z chłopakami.

– Jasne. Baw się dobrze – odpowiedziała, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

Wyszedłem z mieszkania z tą samą lekkością, z jaką niektórzy wynoszą śmieci. Bez tłumaczeń, bez nerwów, bez zbędnych ceregieli. Wsiadłem do auta Grześka i ruszyliśmy na wieczór kawalerski Seby. Było wszystko, był klub, dziewczyny, mocne napoje, śmiech, a potem... no, może i więcej, ale nie o wszystkim się mówi.

Wróciłem po trzeciej, potykając się w przedpokoju o własne nogi. W mieszkaniu panowała cisza, tylko z kuchni dobiegał zapach cebulki smażonej na smalcu. Otworzyłem lodówkę – na półce czekał talerz przykryty folią. Na kartce przyklejonej do drzwiczek widniało: „Schabowy do odgrzania. Kompot w dzbanku. Kocham cię”.

Usiadłem przy stole i jadłem jak zbój, nawet nie zdejmując kurtki. Miałem wszystko, czego potrzeba facetowi: wolność, święty spokój i ciepły obiad po balandze.

Gdy wróciłem do sypialni, ona spała już spokojnie, przytulona do poduszki. Nawet się nie poruszyła, kiedy wszedłem. Pomyślałem wtedy, że naprawdę dobrze mi się trafiło.

– Dziękuję, skarbie – mruknąłem cicho, zanim położyłem się obok.

Nic nie wskazywało na problemy

Nie musiałem się tłumaczyć. Nigdy. Nawet kiedy wracałem w niedzielę rano w wygniecionej koszuli, pachnąc perfumami, których sam nie używałem.

– Spałeś u Wojtka? – zapytała kiedyś, podając mi kubek gorącej herbaty.

– Mhm, padliśmy po imprezie – skłamałem bez większego wysiłku.

– No to dobrze, że chociaż tam. Śniadanie za pięć minut.

Tyle. Bez wybuchów, bez łez, bez tych idiotycznych gierek w „wiem, ale nie powiem”. Żona idealna. Takiej zazdrościli mi wszyscy kumple.

– Ty to masz szczęście, stary – mówił Krzychu, kiedy jego Basia znowu urządziła mu awanturę o polubione zdjęcie jakiejś laski na Instagramie. – Moja by mnie z domu wygoniła.

Wzruszałem ramionami, jakbym nie wiedział, o co mu chodzi. Ale w środku aż mi się chciało śmiać. Nie rozumiałem kobiet, które sprawdzają mężczyznom telefon, które dopytują, analizują, śledzą. Moja nie śledziła. Moja wierzyła. Albo udawała, że wierzy – ale to na jedno wychodzi.

Kiedyś, dla żartu, zapytałem:

– Ty się mnie w ogóle nie boisz stracić?

Zatrzymała się wtedy w połowie przecierania blatu. Popatrzyła na mnie przez chwilę.

– Jakbyś miał odejść, to już byś odszedł – powiedziała cicho. – A jeśli jesteś, to znaczy, że tak ma być.

Zamurowało mnie. Nie wiedziałem, czy właśnie usłyszałem deklarację miłości czy rezygnacji. Ale było mi z tym wygodnie. I znowu uznałem, że wszystko jest w porządku. Bo przecież było, prawda?

Kumple ważniejsi od kolacji

Tego dnia miała na mnie czekać z kolacją. Nawet przypomniała to rano przy śniadaniu.

Wróć dziś wcześniej. Zrobię gołąbki, tak jak lubisz. I upiekę ten sernik z malinami.

– Jasne, będę – kiwnąłem głową, choć już wiedziałem, że nie dotrzymam słowa.

Bo o piętnastej zadzwonił Bolo.

– Gramy dzisiaj w Fifę u Staśka. Będzie browar, pizza i turniej. Wpadniesz?

– No jasne – odparłem bez wahania.

Nie pomyślałem o serniku. Nie pomyślałem o gołąbkach. O niej też właściwie nie.

Wróciłem po północy, najedzony, lekko podpity, rozbawiony. W mieszkaniu było ciemno. Na kuchennym stole stał garnek przykryty ściereczką i deser na talerzyku, starannie owinięty folią. Sernik, idealnie równy, z malinami wtopionymi w delikatną masę. Obok kartka: „Gołąbki są w garnku. Sernik w lodówce. Ja już śpię”.

Nie zjadłem nic. Nagle zgłodniałem zupełnie inaczej. Usiadłem na krześle i poczułem ten ciężar – nie w żołądku, ale gdzieś w środku. Zajrzałem do sypialni. Spała odwrócona plecami, jak zwykle. Cicho, spokojnie, bez pretensji. A ja... ja poczułem się jak gówniarz, który zapomniał o urodzinach matki.

Nie przeprosiłem. Nie umiałem. Rano zachowałem się, jakby nic się nie stało. Ona też. Tylko że następnego wieczoru nie zrobiła już kolacji. I pierwszy raz poczułem, że coś zaczyna się zmieniać.

Jest ktoś inny?

Zacząłem wracać wcześniej. Nie, żeby coś we mnie pękło. Po prostu... zrobiło się cicho. Za cicho. Kiedyś wchodziłem do mieszkania i czułem zapach duszonej cebuli, przypraw, świeżo parzonej kawy. Słyszałem szuranie kapci, szelest gazet, jej cichy śmiech przy telefonie. Teraz wchodziłem i słyszałem tylko lodówkę, jakby syczała: „sam sobie coś zrób”.

– Coś się stało? – zapytałem któregoś wieczoru.

– Nic, wszystko w porządku – odparła, nie odrywając wzroku od laptopa.

– Aha.

Usiadłem obok niej na kanapie, sięgnąłem po pilota, ale nie włączyłem nic. Nie wiem nawet, czemu usiadłem. Chyba tylko po to, żeby być blisko. Albo żeby sprawdzić, czy jeszcze można.

Nie odsunęła się, ale też się nie przytuliła. Siedziała obok mnie. Cicho, spokojnie, z jakąś trudną do zniesienia łagodnością.

– Może byśmy gdzieś wyszli? Kino, kolacja?

– W piątek mam spotkanie z dziewczynami – odpowiedziała.

– Z dziewczynami?

– Tak. Wiesz, Basia, Iza, Kasia. Umawiamy się raz w tygodniu. Od trzech miesięcy.

Trzy miesiące. A ja nic nie zauważyłem.

– Fajnie – wydusiłem.

Uśmiechnęła się delikatnie, ale to nie był uśmiech dla mnie. Raczej taki, który daje się komuś, kto czegoś nie rozumie, ale nie warto już tłumaczyć.

I wtedy pierwszy raz pomyślałem: „co, jeśli to ja już nie jestem najważniejszy?”. Aż trudno uwierzyć, że taka myśl przyszła mi do głowy dopiero teraz.

Niespodziewana zmiana

W sobotę rano obudziłem się sam. Jej strona łóżka była zimna, równo pościelona. W kuchni stał kubek po kawie i talerz z okruszkami. Zegar wskazywał 9:12. Nie zostawiła kartki.

Kręciłem się po mieszkaniu, jakby coś było nie tak. Otwierałem lodówkę, zamykałem, zapalałem światło, gasiłem. W końcu usiadłem na kanapie i wbiłem wzrok w telefon. Cisza. Żadnego SMS-a.

O jedenastej zadzwonił Krzysiek.

– Lecimy dziś na miasto? – rzucił.

– Nie wiem – odpowiedziałem bez przekonania. – Mam trochę spraw.

– Ty? Sprawy? Nie wierzę. Powiedz lepiej, że kobieta ci się zbuntowała.

Zaśmiałem się nerwowo.

– Nie, wszystko gra – skłamałem.

Ale nie grało.

Wróciła po piętnastej. Ubrana inaczej niż zwykle – sukienka, lekki makijaż, wyprostowane włosy. Wyglądała świeżo, inaczej. Jakby nie była moją żoną.

– Byłam na brunchu z Basią – rzuciła, odkładając torebkę. – A potem zajrzałyśmy do tej nowej galerii sztuki na Rynku.

– Fajnie – powiedziałem, choć nie brzmiało to nawet w połowie naturalnie.

– Mhm – odparła, patrząc na mnie spokojnie.

Pomyślałem, że znam ten wzrok. Ale nie był to już wzrok kobiety, która czeka na męża z obiadem. To był wzrok kobiety, która przypomniała sobie, że istnieje. I że nie musi już nikogo przekonywać, że zasługuje na coś więcej. I wtedy, po raz pierwszy, poczułem, że mogę ją stracić.

Cicho i chłodno w mieszkaniu

Tydzień później znowu wróciłem po północy. Chłopaki namówili mnie na wyjście. Miałem wyrzuty sumienia, ale stłumiłem je piwem i śmiechem. W głowie brzęczało mi „wszystko będzie jak dawniej”.

Wszedłem do mieszkania. Cicho. Ciemno. W kuchni, na stole, stał talerz. Schabowy, ziemniaki, mizeria. Ciepły – musiała niedawno odgrzać. Pachniało domem, jak kiedyś. Uśmiechnąłem się do siebie. Czyli jednak.

Ale obok talerza nie było kartki. W lodówce – pusto. W zlewie – czysto. Na wieszaku brakowało jej płaszcza. Zajrzałem do sypialni. Nie było jej. Do łazienki. Nie. Spojrzałem na komodę – zniknęły kosmetyki. Z szafy brakowało kilku wieszaków. Dopiero wtedy poczułem w gardle ciężką kulę.

Na stole, obok talerza, leżał klucz. Nic więcej. Żadnego listu, żadnego wyjaśnienia. Tylko on – zimny, prosty, ostateczny. Usiadłem i zjadłem. Cicho. Sam.

Z każdym kęsem docierało do mnie, że to nie była zwyczajna kolacja. To był jej ostatni obiad. Pożegnanie bez słów. Nie chciała już krzyczeć, prosić, udowadniać. Zostawiła mnie tak, jak przez lata zostawiałem ją – z obojętnością.

A ja? Siedziałem nad tym cholernym schabowym i pierwszy raz od dawna nie miałem apetytu. Ciepły obiad, zimna pustka. Tyle zostało z mojego wygodnego życia. A co gorsza – nie mogłem nawet mieć do nikogo pretensji. To była najlepsza kobieta, jaką znałem. I przeze mnie odeszła.

Krzysztof, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama