Reklama

Czuję się, jakbym była osobą drugiej kategorii. Wszystko dlatego, że proste rzeczy sprawiają mi ogromną trudność.

Reklama

Nie miałam wsparcia

Zdolna, ale leniwa – tak o mnie mówiono w podstawówce. Pamiętam, że do trzeciej klasy miałam dobre oceny, a potem nauczyciele wzywali rodziców z pytaniem: „Co się z nią dzieje?”. Pani od polskiego po dyktandzie wypisywała moje błędy ortograficzne na tablicy, ku uciesze całej klasy. Nie mieściło jej się w głowie, że dane słowo można zapisać w tak pokraczny, zupełnie nieprawdopodobny, sposób…

– Słownik ortograficzny nie gryzie! – mówiła do mnie. – Weź się wreszcie za naukę, dziewczyno!

Wtedy nikt nie diagnozował dysleksji czy dysortografii. Dzieci, które nie radziły sobie z czytaniem i pisaniem, dostawały dwóje i w najlepszym wypadku łatkę „zdolnego lenia”. Kiedy miały mniej szczęścia, zostawiano je w tej samej klasie na kolejny rok. Właśnie to groziło mi w ósmej klasie.

– Jak możesz nam to robić? – lamentowała mama, kiedy dowiedziała się o zagrożeniu. – Taki wstyd!

Zobacz także

– Nie wyjdziesz na podwórko, dopóki nie przepiszesz dwadzieścia razy każdego z tych słów – dodawał tata, wręczając mi listę z wyrazami na „ż” i „rz”.

Skupiając się na danym słowie, potrafiłam dwadzieścia razy przepisać je bezbłędnie, owszem. Co z tego, kiedy później znowu pisałam „rzaba” albo „żeka”. Ojciec wrzeszczał, że się nie koncentruję, mama uważała, że robię im na złość. A ja? Ja czułam się jak idiotka, myślałam, że jestem głupsza niż inne dzieci. Wierzyłam mojej nauczycielce, kiedy krzyczała, że powinnam iść do szkoły specjalnej… Coraz bardziej zamykałam się w sobie, wstydziłam się swojej „głupoty”, a nocami nie mogłam spać, próbując sobie przypomnieć, jak wygląda słowo „rzeżucha”…

Jeszcze gorzej było z czytaniem. Wszyscy radzili mi, bym więcej ćwiczyła, bo dzięki temu poprawi się moja ortografia. Nie rozumieli, dlaczego sprawia mi to trudność. Jeszcze w wieku dziesięciu, jedenastu lat czytałam, poruszając ustami, jakieś trzy razy wolniej niż moi rówieśnicy. Ale prawdziwe problemy zaczęły się dopiero w liceum, do którego dostałam się chyba jakimś cudem.

– Rozdział czwarty i piąty przeczytajcie sobie w domu – mówił nauczyciel, a ja wiedziałam, że przez następne kilka dni będę spała po cztery, pięć godzin. Bo resztę czasu będę musiała poświęcić na czytanie.

– Przeczytajcie uważnie polecenie i przeanalizujcie wiersz – polecała pani od polskiego i z całych sił starałam się zrobić to dobrze. Co z tego, skoro zamiast „grań” czytałam „grom”, a w miejscu „pałki” w mojej wyobraźni pojawiała się „półka”. Poezja jest wystarczająco zawiła i skomplikowana w odbiorze, bym się w niej gubiła i bez dysleksji…

– Coś ty tu powypisywała?! – nauczycielka z niedowierzaniem wręczała mi pokreślone na czerwono wypracowanie. – Już pomijam kwestię tych haniebnych błędów, ale ty w ogóle nie zrozumiałaś, o czym jest ten wiersz! Skąd wzięłaś te pisklęta? Tu nie było mowy o żadnym ptactwie!

Rzeczywiście. W wierszu było napisanie o piskach, nie pisklakach. Piszczała, bodajże, bieda. Ja zrozumiałam, że chodzi o maleńkie ptaszki i dorobiłam do tego całą filozofię. Kompletnie nie zrozumiałam wiersza…

Nie zdałam matury. Przynajmniej nie w pierwszym terminie. Musiałam przystępować do egzaminu po wakacjach. Pamiętam, jak szaleńczo walczyłam wtedy o to, by jak najwięcej przeczytać, jak najwięcej zapamiętać. Stosowałam przeróżne techniki, by przechytrzyć swój nieszczęsny mózg. Udało się o tyle, że zabłysnęłam podczas odpowiedzi ustnych i w teście z matematyki, a na fatalnie położoną część pisemną z polskiego, profesorowie litościwie przymknęli oko.

Dlaczego o tym piszę? Bo moje problemy nie skończyły się wraz z etapem edukacji. Dzisiaj jestem prawie czterdziestoletnią kobietą i niemal codziennie czuję się jak kaleka w naszym społeczeństwie, gdzie podstawowym środkiem komunikacji jest pismo.

Czuję się źle

Niedawno musiałam załatwić coś w ZUS-ie. Pojechałam tam, weszłam do wielkiego, zatłoczonego budynku i stanęłam bezradnie przed ogromną tablicą informacyjną. Żeby znaleźć właściwy referat, musiałabym zrozumieć wszystkie wyrazy, jakie układały się z czarnych, tańczących przed moimi oczami liter. Stałam tam z dziesięć minut, w tym czasie mijali mnie inni petenci, którzy po jednym rzucie oka na tablicę wiedzieli, dokąd się udać.

W końcu poprosiłam kogoś o pomoc. Podał mi literkę i numer, który miałam wcisnąć na wyświetlaczu maszyny zarządzającej kolejką. Tyle potrafiłam. Dostałam bilecik z odpowiednią literką i usiadłam, czekając na swoją kolej.

Ale kiedy podeszłam do urzędniczki, okazało się, że powinnam była wcześniej wypełnić trzy różne formularze. To podobno było napisane w kilku miejscach w poczekalni. Tak, oczywiście, widziałam te kartki, ale nie byłam w stanie zrozumieć, o co w nich chodzi.

– Proszę – urzędniczka podała mi formularze i kazała wrócić, kiedy je wypełnię.

A ja usiadłam i poczułam, że zaraz się rozpłaczę. Nie mogłam zrozumieć, czego się ode mnie wymaga. Znalazłam miejsce na imię, nazwisko i PESEL, ale kompletnie nie radziłam sobie z resztą poleceń.

Dla mnie słowo „zasiłek” wygląda czasami jak „zaułek”, a innym razem jak „zasłona”. Mózg nie potrafi poskładać liter i przywołać odpowiedniego obrazu, połączonego z nimi znaczeniowo. Siedziałam więc i gryzłam wargi do krwi, bo wiedziałam, że w formularzu na pewno nikt mnie nie pyta o to, gdzie byłam zabrudzona i kiedy. A tak to rozumiałam. „Zabrudzona” i „zabrudzona”… O co im chodzi?! – wrzeszczałam w głębi duszy z frustracją.

W końcu się poddałam i wróciłam z formularzami do domu. Mój kochany mąż wypełnił je za mnie. To, co usilnie układało się przed moimi oczami jako słowo „zabrudzona”, to było w rzeczywistości „zatrudniona”. Niby oczywiste, ale nie dla kogoś, czyj mózg uporczywie podsuwa inne znaczenie danego wyrazu.

To nie tylko problem dzieci w szkole

Dobrze, że w pracy nie muszę dużo czytać ani pisać. Jestem stylistką paznokci, podobno bardzo zdolną. Zrobiłam też kurs masażu i trzy razy w tygodniu pracuję w luksusowym SPA. Niby nie mam tam do czynienia ze słowem pisanym, ale zdarzają się nieprzyjemne sytuacje.

– Czy ten olejek zawiera olej arganowy? – chciała raz wiedzieć klientka. – Bo mam na niego uczulenie.

Drżącymi rękami wzięłam buteleczkę specyfiku do masażu i zaczęłam się wczytywać w listę składników. Szukałam słowa „arganowy”, ale się spieszyłam i byłam zdenerwowana, więc szło mi opornie. Uznałam, że bezpieczniej będzie powiedzieć klientce, że rzeczywiście znajduje się tam składnik, na który jest uczulona, i zaproponować inny olejek.

Kłopot w tym, że to właśnie w tym drugim kosmetyku był olej arganowy. Klientka się zdenerwowała, uciekła z łóżka, drapiąc się po plecach, i zrobiła awanturę. W ramach przeprosin dostała bon na luksusowy zabieg na twarz. Jego równowartość odjęto mi z pensji…

Piszę o tym, bo chciałabym uświadomić ludziom, że problem dysleksji to nie tylko problem dzieci w szkole. Nieraz czytałam w internecie złośliwe komentarze. Nazywa się nas „dys-leniami”, zarzuca, że „załatwiamy” sobie orzeczenia, żeby mieć ulgi na egzaminach czy więcej czasu na ich napisanie. Wiele osób podejrzewa, że dysleksja tak naprawdę nie istnieje, bo przecież „za ich czasów nic takiego nie było”. A jednak ja i tysiące innych osób cierpi na to zaburzenie. To tacy ludzie, którzy wstydzą się wysłać kartkę z wakacji, bo wiedzą, że na pewno zrobią w pozdrowieniach serię kompromitujących błędów.

Naszym wielkim szczęściem jest to, że możemy pisać na komputerze i korzystać z programu autokorekty.

Dyslektycy są też wśród ludzi wykształconych

Poznałam wiele osób z dysleksją. Byli wśród nich także wykształceni ludzie: lekarze, radcy prawni, jeden fizyk teoretyczny i słynny ornitolog. Ludzie, którzy musieli w życiu bardzo dużo czytać i pisać. Było im po wielokroć trudniej, niż tym „normalnym”, ale konsekwentnie dążyli do celu i dzisiaj są świetni w tym, co robią.

Cieszę się, że w obecnych czasach dzieci z tym zaburzeniem są diagnozowane i otoczone specjalistyczną opieką. Że nikt już nie poniża ich publicznie, nie wyśmiewa się z ich błędów ortograficznych albo powolnego czytania. Ale dzieci to dzieci, nie można zapominać o nas – dorosłych z dysleksją i dysortografią. Jedyne, o co prosimy, to zrozumienie, że nie jesteśmy leniwi ani niedbali. Naprawdę nie chcemy robić z siebie idiotów, pisząc odręcznie usprawiedliwienie nieobecności dziecka w szkole, czy kartki na drzwiach „Zaraz wracam” (ja napisałam „Zraz wraca”). Bolą nas złośliwe komentarze i ostentacyjne zdziwienie, że jakieś słowo można zapisać z tyloma błędami. Na szczęście mamy też przyjaciół, partnerów i dzieci, którzy nas kochają takimi, jakimi jesteśmy.

Reklama

Ja mam cudownego męża i syna. Oskar od września idzie do pierwszej klasy. Modlę się, żeby nie miał dysleksji. Ale jeśli będzie miał, jego tata i ja będziemy wspierać go z całych sił, aż osiągnie to, o czym marzy. Mamy też nadzieję, że pomogą mu nauczyciele, koledzy i każdy, kto rozumie, że dysleksja nie równa się lenistwu ani niskiej inteligencji. Dlatego napisałam to wyznanie. Żeby ludzi, którzy to rozumieją, było jak najwięcej…

Reklama
Reklama
Reklama