Reklama

Od zawsze byłam dziewczynką z głową w chmurach. Kiedy inne dzieci na podwórku grały w klasy, ja siedziałam na kocu z książką o księżniczkach. I nie, nie chodziło o to, żeby mieć zamek czy koronę. Marzyłam o miłości. Wyobrażałam sobie ten moment, kiedy on klęka, ja płaczę, potem biała suknia, wzruszona mama i tata, muzyka jak z bajki, tańce do rana i tort – ogromny, pięciopiętrowy, z różami z lukru.

Reklama

Z czasem moje marzenia tylko nabierały kształtów. Przeglądałam katalogi z sukniami, jeszcze zanim poznałam kogokolwiek. W wieku dwudziestu paru lat miałam już folder ze „ślubnymi inspiracjami” i plan awaryjny, gdyby orkiestra nawaliła. Kiedy pojawił się Mateusz – cichy, spokojny chłopak, z którym można było pogadać o wszystkim – od razu wiedziałam, że to z nim chcę stanąć na ślubnym kobiercu.

Nie był typem marzyciela. Ale nigdy nie zaprotestował. Kiedy mówiłam o ślubie pod gołym niebem, przytakiwał. Kiedy pokazywałam mu zdjęcie białej limuzyny, tylko się uśmiechał. Myślałam, że też tego pragnął. Teraz wiem, że to było raczej: „Rób, co chcesz, tylko mnie w to nie mieszaj”.

Moi rodzice nie mogli mi pomóc finansowo – ledwo wiązali koniec z końcem. Jego rodzice też się nie palili do wsparcia. Więc mimo tego, że rodzina nam odradzała, wzięliśmy kredyt. Jeden, potem drugi. Na salę, na orkiestrę, na ten nieszczęsny tort, który miał być jak z katalogu i kosztował tyle, co moje dwie wypłaty.

Wszystko szło idealnie do dnia ślubu. Później zaczęło się między nami psuć.

Brakowało nam pieniędzy

Pamiętam pierwszy raz, kiedy pokłóciliśmy się o mleko. Stałam w kuchni z otwartą lodówką, a karton był pusty. Zamiast go wyrzucić, po prostu odstawił z powrotem.

– Serio, Mateusz? Nie mogłeś chociaż powiedzieć, że się skończyło? – zapytałam, próbując nie podnieść głosu.

– To tylko mleko, Patrycja – odpowiedział z kanapy, nie odrywając wzroku od telefonu.

– Tak, ale dziś rano też nie miałam do kawy. I wczoraj!

– Akurat nie miałem kasy, żeby kupić.

– Ciągle na coś nam brak. Nie mamy nawet na pizzę, a mieliśmy na dubajski tort?

Mateusz podniósł wzrok. Zmrużył oczy.

– To ty go chciałaś, nie ja.

Zrobiło mi się gorąco. Chciałam coś odpowiedzieć, ale zacięłam się w połowie zdania. Przecież miał rację. To ja wypatrzyłam ten tort na targach ślubnych, to ja przekonałam go, że „takie coś zapamiętają wszyscy”.

Nasze życie toczyło się wokół opłat

Od tamtej rozmowy coś się zmieniło. Zaczęliśmy się czepiać siebie o wszystko – rachunek za kino, kupienie gotowego obiadu zamiast gotowania w domu, nawet o to, że włączyłam pranie w godzinach droższego prądu. Mieliśmy tabelkę w Excelu, w której zapisywaliśmy wydatki. Codziennie zaglądaliśmy do niej jak do Biblii. I z każdym kolejnym dniem ta tabelka stawała się ważniejsza niż nasze rozmowy.

Gdy wracałam z pracy i widziałam go przy komputerze, już wiedziałam, że znowu powie: „Musimy ograniczyć jedzenie na mieście” albo „Za dużo wydajesz na kosmetyki”. Czułam się, jakby ktoś wyciął z naszej relacji wszystko, co lekkie i przyjemne, zostawiając tylko chłodną kalkulację.

Tęskniłam za naszymi początkami. Za spontanicznymi wiadomościami, że mam czekać na niego w knajpce, bo idziemy na kolację. Za śniadaniami do łóżka, nawet jeśli to były tylko jajka na twardo. Za tym jego spojrzeniem, kiedy mówiłam, że nie wierzę, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Teraz nie działo się nic. Byliśmy razem, ale jakby osobno. Każda złotówka, każdy paragon był powodem do spięcia. A ja zaczynałam się zastanawiać, czy ten piękny dzień nie był tylko drogą do miejsca, z którego nie ma już powrotu.

Podzieliły nas raty kredytu

Wieczory były najgorsze. Ciche, rozciągnięte jak guma do żucia, bez smaku i bez końca. On siedział przed komputerem, przeglądał coś w skupieniu, stukając palcami w klawiaturę. Ja udawałam, że oglądam serial, ale tak naprawdę wsłuchiwałam się w ciszę między nami. Dźwięki pochodziły tylko z otoczenia – lodówka szumiała, sąsiad za ścianą kaszlał, telewizor brzęczał – ale między nami było pusto.

Zebrałam się w sobie. Odłożyłam pilot, odwróciłam się do niego.

– Kiedy ostatni raz powiedziałeś, że mnie kochasz?

Nie od razu oderwał wzrok od ekranu. Jakby musiał przeczytać jeszcze jeden akapit, jeszcze jeden komentarz. A potem wzruszył ramionami.

– Nie pamiętam. Może wtedy, gdy jeszcze nie martwiłem się, czy wystarczy na ratę.

Zamarłam. Poczułam, jak coś we mnie się zapada. I chociaż nie chciałam płakać, oczy same się zaszkliły.

– Myślałam, że to wszystko... że to miało nas zbliżyć, a nie porozdzielać – powiedziałam cicho.

– Chciałaś bajki. Ja tylko próbowałem się do tego dostosować.

Chciałam z nim rozmawiać. Naprawdę. Ale każde moje słowo trafiało w mur. Odbijało się i wracało do mnie, zignorowane, niechciane. Próbowałam zapytać, co się stało, co nas tak zmieniło, ale on tylko kręcił głową. Albo szedł do drugiego pokoju. Albo mówił, że nie teraz.

Zaczęłam unikać spotkań ze znajomymi. Nie chciałam słyszeć pytań o to, jak życie po ślubie. Nie chciałam porównywać ich zdjęć z wyjazdów, wspólnych kolacji i spacerów z tym, co działo się u nas. Bo u nas był kredyt. I Excel. I kolacja jedzona w milczeniu, każdy przy swoim telefonie.

Byłam żoną, ale czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek. Patrzyłam na naszą ślubną fotografię, powieszoną w salonie. Na niej Mateusz trzymał mnie w ramionach, uśmiechaliśmy się szeroko, tak szczerze, tak bez obciążeń. I zastanawiałam się, gdzie się podziali ci ludzie. Czy byli prawdziwi, czy to tylko statyści – jak dekoracja wynajęta na jeden dzień.

Liczyły się tylko paragony

Wszystko się posypało podczas jednej z tych zwykłych, nic nieznaczących kłótni. O zakupy. O to, że znowu nie zrobiliśmy obiadu. O coś, co normalnie przemknęłoby bez echa, gdyby nie to, że w środku mieliśmy już tyle niewypowiedzianego żalu, że wystarczyła iskra.

– Nie możesz raz w tygodniu zaplanować, co jemy, żeby nie wyrzucać jedzenia? – zapytał zmęczonym głosem, a ja poczułam, jak narasta we mnie fala.

– A może ty raz w tygodniu mógłbyś zrobić coś więcej niż tylko patrzeć na paragony?

Spojrzał na mnie i już wiedziałam, że to nie będzie zwykła sprzeczka. Jego oczy były puste, bez gniewu, bez emocji. Jakby przestało mu zależeć.

– Mam dość – powiedział i wstał z krzesła. – Mam dość liczenia każdej złotówki, dość ciebie, dość tej farsy.

– Co to ma znaczyć?

– To, że nie mogę tak żyć. Ten ślub wszystko zniszczył. Zniszczył nas.

Podeszłam do niego, chciałam go zatrzymać, ale się cofnął. Jakby się mnie bał.

– I co teraz chcesz zrobić?

Nie odpowiedział. Sięgnął po kurtkę, klucze i wyszedł. Trzasnęły drzwi. Cisza, która została po nim, była głośniejsza niż jakikolwiek krzyk.

Zostałam z kredytem i suknią ślubną

Dwa dni później wrócił. Spakował część rzeczy do torby sportowej i powiedział tylko, że musi się od tego odciąć. Że nie wie, co dalej. Że może to nie był dobry pomysł.

Siedziałam na kanapie, ze wzrokiem utkwionym w podłodze, kiedy drzwi zamknęły się za nim po raz drugi. Tym razem nie trzasnął nimi. Zamknął je cicho. Jakby chciał mnie oszczędzić. A może po prostu nie miał już siły.

Zostałam sama. Z kredytem. Z suknią ślubną w szafie. Ze zdjęciami, które nagle zaczęły wyglądać jak kadry z czyjegoś życia. I z ciszą, która teraz towarzyszyła mi nie tylko wieczorami i wypełniała całe mieszkanie.

Przechodziłam przez wszystkie etapy. Najpierw zaprzeczenie – że pewnie wróci, że potrzebuje czasu. Potem gniew – na niego, na siebie, na to, że uwierzyłam w tę bajkę. I wreszcie żal. Głęboki, świdrujący, taki, który nie pozwala spać. Bo nie tylko on mnie zostawił. Ja też siebie gdzieś po drodze zgubiłam.

Minęło kilka tygodni. Życie toczyło się dalej, chociaż ja tkwiłam w miejscu. Rano budziłam się jak automat, szłam do pracy, odpowiadałam na maile, robiłam zakupy. Wracałam do pustego mieszkania, gdzie jedynym dźwiękiem był zegar w kuchni i skrzypienie podłogi. W weekendy sprzątałam, żeby nie myśleć. Albo oglądałam stare filmy romantyczne, choć wiedziałam, że tylko mnie to dobija. Bo moja bajka nie miała szczęśliwego zakończenia.

Żałowałam kredytu na wesele

Pewnego dnia spotkałam Monikę. Studiowałyśmy razem, dawno się nie widziałyśmy. Wpadłyśmy na siebie przypadkiem, przy warzywniaku.

– Cześć! Ale się nie zmieniłaś! – powiedziała z entuzjazmem i zaraz zaprosiła mnie na kawę.

Siedziałyśmy w małej knajpce z ogródkiem. Opowiadała mi, że bierze ślub za dwa miesiące.

– Skromnie, w ogrodzie rodziców. Będzie grill, lampki, światełka… Taki intymny klimat. Wiesz, ważne, żebyśmy byli razem, a nie żeby wszystko błyszczało.

Uśmiechnęłam się, gorzko, ale szczerze.

– Lepiej tak, niż zmywać naczynia w sukni księżniczki – powiedziałam pół żartem, pół serio.

Monika się zaśmiała, nie wiedząc, co kryje się za moim tonem. A ja przez chwilę czułam, że chcę jej powiedzieć wszystko. Że nie warto brać kredytu na jeden dzień. Ale milczałam. Bo przecież każda z nas musi się sparzyć po swojemu.

Byłam zła na siebie

Tamtego wieczoru długo siedziałam na balkonie. Patrzyłam na sąsiadów grillujących na dole, na dzieci biegające po trawniku. I myślałam o tym, jak bardzo dałam się wciągnąć w iluzję. W złudzenie bycia „panną młodą idealną”. W dekoracje, które miały robić wrażenie. W tort, który miał być viralowy. W suknię z trenem, która kosztowała więcej niż moja lodówka. I że chciałam spełnić te marzenia za wszelką cenę.

Zrozumiałam, że cała ta otoczka była ważniejsza niż my. Że tak bardzo chciałam, by wszystko wyglądało jak z bajki, że przestałam dostrzegać człowieka, z którym miałam to życie dzielić. I choć bolało mnie, że odszedł, bolało mnie jeszcze bardziej, że być może sama go od siebie odepchnęłam. Bo byłam zbyt zajęta fantazjowaniem, zamiast skupić się na rzeczywistości.

Złość? Owszem, była. Ale głównie na siebie. Za to, że uwierzyłam, że jeśli coś wygląda idealnie, to znaczy, że takie jest.

Patrycja, 31 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama