Reklama

Chodzi o to, wysoki sądzie, że sprawiedliwość musi być wreszcie wymierzona, bo inaczej nie będzie to po chrześcijańsku, a jedynie podle diabelskiego życzenia. No bo jakże to tak, żeby uczciwi ludzie żyć nie mogli, gdyż ich podły czarodziej dręczy zwierciadłem, co to je ukrył u siebie w szafie, i udaje głupiego, że o niczym nie wie!

Reklama

Nie miałem już siły tłumaczyć Waldorkowej, że nie jestem sędzią, ale policjantem, któremu prokurator zlecił przesłuchanie osoby, która złożyła kolejną skargę na sąsiada.

Nie był to pierwszy donos 70-latniej kobiety, a dziewiąty z kolei. Znałem sprawę na wylot w tę i we w tę, gdyż już osiem razy wysłuchiwałem tej opowieści, przesłuchałem też oskarżanego przez nią sąsiada. Ale prawo jest takie, że za każdym razem trzeba wykonać te same czynności, żeby sąd miał materiał do oddalenia skargi – przewidywałem w każdym razie, że tak właśnie się stanie i teraz. Kobieta była jednak bardziej uparta od diabła, a ja pewien, że jeśli nic nie stanie jej na przeszkodzie, to będzie dochodziła swoich racji przed sądem choćby i przez sto lat.

Rzecz cała zaczęła się przed pięcioma laty, kiedy to Waldorkowa wraz ze swoją córką, starą panną, przeprowadziła się ze wsi do pobliskiego miasteczka.

Nie mógł sobie darować tych żartów z lustrem?

– Morgi sprzedałam, coby córka miała większe okno na świat, a nie ino na stodołę, na którą patrzyła ze swej panieńskiej izby – za każdym razem Waldorkowa powtarzała te same informacje, nieznacznie modyfikując słowa swej opowieści. – Jak żeśmy się sprowadziły na swoje miastowe, to miesiąc przeżyłyśmy w spokoju i jużem zaczęła myśleć, że Pana Naszego Najwyższego na błękitnych niebiesiech chwyciliśmy za poranione gwoździami od krzyża nogi. Ale później piętro wyżej sprowadził się ten Błażej. Początkowo nic nie wskazywało, że to uczeń diabła, który specjalnie został nasłany na naszą kobiecą krzywdę. Aż razu pewnego, gdy wracałam z zakupami, zobaczyłam, jak czarnoksiężnik stał w oknie z wielkim lustrem i łowił nim światło, coby na ziemi zapadła wieczna ciemność. Kiedy mnie zobaczył, to najwidoczniej się zestrachał, że poznałam jego tajemnicę, i zamiast łapać, zaczął odbijać słoneczne błyski w moją stronę! Ale czułam, że to już było światło ciemności

Zobacz także

Waldorkowa wbiła we mnie wyblakłe spojrzenie; pokiwałem więc głową w udawanym zamyśleniu.

– Dlaczego? – ciągnęła. – Bo w tamtej chwili coś weszło mi w nogi, stały się ciężkie, jakby odlane z kamienia! Nie mogłam ruszyć się ani do przodu ani nazad. A tamten z góry tylko ślepił na mnie lustrzanymi błyskami i cieszył się z mojego nieszczęścia. To żem wtedy szybko trzepnęła w myślach zdrowaśkę i kamień odjęło mi w jednej chwili po słowie „amen”. Wtedy rzuciłam siatki i pobiegłam z krzykiem do domu, żeby ostrzec córkę Renatkę.

Ale ta już leżała na łóżku cała w gorączce. To niby czyja to była sprawka? E?

Zaczynałem mieć już tego gadania po dziurki w nosie. Ale w końcu za to mi płacili, wszyscy Polacy składali się na moją pensję. Tak to przynajmniej sobie tłumaczyłem, inaczej, nie czekając na Waldorkową, sam bym poszedł do czubków i poprosił o jakąś zaciszną izolatkę. Wezwany na przesłuchanie Bartłomiej O. dokładnie opisał moment, kiedy to pamiętnego dnia trzymał lustro w dłoniach i stał w otwartym oknie.

– Moja mama zawsze mówiła, że w lustrach niekiedy robią się smugi i zaciemnienia, dlatego od czasu do czasu trzeba je wystawić na blask słoneczny. Dotąd nigdy nie zważałem na to gadanie, ale tamtego dnia pomyślałem sobie, że może mama ma rację. No i zdjąłem lustro ze ściany i postawiłem w otwartym oknie. W pewnej chwili nawet mnie rozbawiło puszczanie „zajączków” po ulicy. Kiedy zobaczyłem sąsiadkę z dołu, pomyślałem, że będzie zabawnie, jak zamigoczę jej odblaskiem słonecznym pod nogami. Kiedy to zrobiłem, baba wrzasnęła wniebogłosy, rzuciła zakupy i pobiegła do domu. No i następnego dnia dowiedziałem się od dozorczyni, że Waldorkowa oskarża mnie o czary. Ale odkąd się tu sprowadziła, wszyscy zorientowali się, że ma nierówno pod sufitem, wie pan kapitan, o czym mówię – zakręcił palcem koło głowy.

– Nie jestem kapitanem, tylko komisarzem – sprostowałem.

– No, właśnie mówię, że Waldorkowa musi być chora na głowę, i tyle.

Dwa lata wcześniej, kiedy kobieta złożyła w prokuraturze pierwsze doniesienie o popełnieniu czarnoksięskiego przestępstwa, prowadzący sprawę prokurator zasugerował, żebym skierował Waldorkową na obserwację psychiatryczną. Niestety, nie było do tego żadnych podstaw prawnych. Kobieta nikomu nie zagrażała, a jej pieniactwo nie jest zdefiniowane w kodeksie jako przestępstwo, które wymaga psychiatrycznego sprawdzenia.

Po drugiej skardze poprosiłem znajomego psychiatrę, żeby ten usiadł w pokoju, gdzie po raz drugi miałem spisywać zeznanie Waldorkowej. Dwie godziny później lekarz stwierdził, że według jego opinii kobieta cierpi na urojenia, które mają związek z rozwijającą się chorobą psychiczną.

No dobrze, a jak szybko ta choroba nasili się do etapu, w którym kobieta będzie zagrażać innym? – spytałem.

Lekarz wzruszył ramionami.

– Nie mam zielonego pojęcia i żaden lekarz nie odpowie ci na to pytanie bez szczegółowych badań klinicznych. Może to się stać za miesiąc, a i równie dobrze za lat dziesięć. Nie mam pojęcia…

Oczywiście jego opinia nie była oficjalna, więc nic z tą wiedzą nie mogłem zrobić.

Szczerze mówiąc, nie dziwiłem się kobiecie, która składała skargi na sąsiada, skoro była przekonana, że on czyha na jej życie i zdrowie z diabelskim lustrem.

– On ma w nim takie trzy pstryki – za każdym razem twierdziła z uporem. – Jak naciśnie pierwszy, to strach czuję w całym ciele i mam wrażenie, że zaraz gaz wybuchnie albo woda nas potopi, lub szyba pęknie i odetnie mnie lub córce głowę. Drugi pstryk jest od tego, cobyśmy nocami spać nie mogły, a trzeci zakłada blokadę między nami i niebem, żeby Bóg nie usłyszał naszych błagalnych wołań i nie wysłał anioła Gabriela z mieczem ognistym, coby rozbił to piekielne lustro.

Mieszkanie oczyści egzorcysta, rodzinę trzeba spalić na stosie!

Tak więc strach Waldorkowej był jak najbardziej realny, nawet jeśli jego przyczyna była urojona. Jednak Bartłomiej O. również miał swoje racje.

– Ja jestem, panie kapitanie kochany, po dwóch zawałach.

– Nie jestem kapitanem, a…

– No, właśnie mówię, że jakby większe napięcie albo kłótnia była między mną a tamtą, to żona moja zostanie wdową, a dzieci sierotami, bo serce mam chore. Już nawet rozmawiałem z komitetem blokowym, żeby tę wariatkę wysłali na badania. Ale nie ma takiego prawa, które by zmusiło jedną osobę, żeby przestała dręczyć swoimi fobiami cały blok. A wie pan, co ona wczoraj zrobiła? Ekskrementami wymalowała na moich drzwiach rogi diabła!

– Widział pan, że to ona?

– A kto inny mógł wpaść na taki pomysł?

– Muszę mieć dowód… A tak przy okazji, nie myślał pan o tym, żeby pozbyć się tego lustra i mieć święty spokój?

Bartłomiej O. na tak postawione pytanie pokręcił głową, a następnie zaczął argumentować, że nie ma zamiaru poddać się presji wariatki.

– Jakbyśmy ulegali otaczającym nas idiotom, to wie pan, co by się na tym świecie wyrabiało? – zapytał. – Musicie coś z tym zrobić, to rola policji, nie? Waldorkowa już wykrzykuje na ulicy za moimi dziećmi, że są z diabelskiego nasienia. Chłopcy boją się wychodzić na podwórko, bo ta baba już raz goniła ich z kijem w ręce.

Pewnego dnia zadałem sobie pytanie, czy wyrzucenie lub też rozbicie lustra cokolwiek by dało? Czy Waldorkowa zapomniałaby o swoich oskarżeniach, uwierzyła, że sąsiad już nie ma układów z diabłem? Nawet w czasie ostatniego przesłuchania nawet ją o to spytałem.

– A skąd ja mam pewność, że diabeł nie wyposażył go w szklanego bliźniaka, co gorszy będzie od poprzednika? Ha?

– Ale w końcu jakoś ta sprawa musi być wreszcie rozwiązana…

– No, właśnie o to już któryś tam raz zwracam się do sądu! O nic innego mi nie chodzi tylko o sprawiedliwość.

– A według pani, pani Waldorkowa, to niby jak sprawiedliwość ma wyglądać? – spytałem zrezygnowany.

– Najpierw policja powinna go aresztować i z całą rodziną wyprowadzić związanych z mieszkania – oznajmiła pewnym głosem. – Potem trzeba sprowadzić egzorcystę, coby mieszkanie wyczyścił.

– A potem Bartłomieja spalić z rodziną na stosie? – zażartowałem.

Reklama

W odpowiedzi Waldorkowa poważnie skinęła głową. Przestraszyłem się i zrozumiałem, że psychiatra miał rację. Patrzę na leżącą przede mną stertę akt. Osiem razy tyle zduplikowanych dokumentów znajduje się już w archiwach. Za kilka miesięcy, po oddaleniu przez sąd skargi Waldorkowej, ta znowu zjawi się w prokuraturze z kolejnym oskarżeniem. Jak długo będziemy bawili się w sprawiedliwość, której nie otrzymuje żadna ze stron konfliktu? A kiedy dojdzie do nieszczęścia, wszyscy będą starali się znaleźć winnych. Czy komukolwiek przyjdzie wówczas do głowy, że winnymi jesteśmy my wszyscy, bo nie potrafimy poradzić sobie z tego typu sprawami?

Reklama
Reklama
Reklama