„Wszystko w domu robiłam sama, dla męża i dzieci znaczyłam tyle, co odkurzacz. Los tupnął nogą i odzyskałam rezon”
„Niemal się zaharowałam, ale takie wzorce wyniosłam z domu. W dodatku nikt nie potrafił nic zrobić tak dobrze jak ja. Więc sama prałam, gotowałam, sprzątałam. Nie, nie burczałam na domowników, po prostu w zbolałym milczeniu robiłam swoje. Okazało się, że sama sobie zgotowałam taki los”.
- Weronika, lat 40
Ani razu w życiu się nie nudziłam. Nie miałam na to czasu. W domu rodzinnym trzeba było pomagać mamie, która pracowała na etacie, miała trójkę dzieci i męża. A mąż jak to mąż – po pracy zalegał na kanapie z pilotem albo siedział w garażu trzy ulice od bloku i naprawiał. Nieważne co, byleby tylko nie siedzieć w domu i nie słuchać awantur między dzieciakami albo gderania żony.
Mój mąż był klasycznym mężczyzną
Nienawidziłam narzekania mamy, więc postanowiłam sobie, że w moim domu czegoś takiego nie będzie. Prawda jest jednak taka, że jeśli nie gderasz, to większość pracy w domu musisz wykonać sama. Coś za coś. Więc pracowałam na etacie, zajmowałam się dwójką dzieci, a w domu robiłam wszystko to, co zgodnie z tradycją przynależy do kobiety. Mój mąż był klasycznym mężczyzną, tylko nie miał garażu, więc po pracy zamykał się w sypialni, gdzie stało biurko z komputerem, i wsiąkał w sieć. Inaczej mówiąc – moje życie nie różniło się wcale od życia większości kobiet. I jak większość kobiet, nie byłam z niego zadowolona.
Pamiętam, jak w sobotnie popołudnie odwiedziłam mamę, która od tygodnia leżała w szpitalu po operacji biodra.
– Nie wyglądasz najlepiej – powiedziała na mój widok z troską.
Pakowałam do torby przeczytane książki, a także słoiczki i pudełeczka z jedzeniem i owocami. Gotowałam to wszystko pół nocy, bo mama ze swoją cukrzycą nie mogła jeść tego, co się je u nas w domu. Tata oczywiście stołował się u nas. A ponieważ bolał go kręgosłup, więc obiady zawoziłam mu do domu. Codziennie.
Zobacz także
– Jestem trochę zmęczona – przyznałam i wreszcie usiadłam na krześle. Błogość. – Ktoś by pomyślał, że jak ma się niemal dorosłe dzieci, to w czymś pomogą – westchnęłam.
– Źle je wychowałaś. Jakbym ja nie suszyła wam głowy, też wyglądałabym jak z krzyża zdjęta – powiedziała mama.
– Miałaś szczęście, że ja potrafiłam sprzątać – westchnęłam. – Moi nie widzą brudu. Do gotowania mają dwie lewe ręce. Jacek kiedyś nawet proponował, że odkurzy, ale, proszę cię, on nawet nie potrafi zetrzeć porządnie stołu.
Życie nie ma już mi nic do zaoferowania
Posiedziałam jeszcze kilka minut, ponarzekałam na męża, który całymi wieczorami gra na komputerze albo razem z synem gra na konsoli. Było mi coraz smutniej. Miałam przecież dopiero czterdzieści siedem lat, a odnosiłam wrażenie, że życie nie ma już mi nic do zaoferowania. Nawet jak czasem Jacek proponował kino czy wyjazd na weekend, to ja po prostu nie miałam na to ani czasu (robota sama się nie zrobi, a ja jestem jedna), ani sił. Nie pamiętałam już, kiedy ostatni raz się kochaliśmy. A nie, pamiętałam… Zgodziłam się, bo widziałam desperację w oczach Jacka. No i zasnęłam w trakcie. Byłam zmęczona!
Wreszcie się podniosłam, pocałowałam mamę w policzek, wzięłam torbę i ruszyłam do windy. Jakoś ciężko mi się szło po korytarzu, moje nogi nie chciały współpracować. Wsiadłam do windy i chciałam prawą ręką nacisnąć guzik parteru, ale ręka mi zdrętwiała i nie mogłam jej unieść. Postawiłam torbę na ziemi i nacisnęłam guzik lewą. Byłam strasznie zmęczona. Trochę kręciło mi się w głowie. Kiedy winda się zatrzymała, ruszyłam do przodu – i się przewróciłam. Nie odczułam upadku, bo zanim doleciałam do ziemi, ktoś moim w mózgu wyłączył światło.
Przeżyłam tylko dzięki temu, że zasłabłam w szpitalu. Pomoc przyszła natychmiast. Szczęście w nieszczęściu. Miałam paraliż lewej strony ciała. Byłam załamana. Nienawidziłam być zależna od innych. Nienawidziłam siebie i swego bezradnego ciała.
– Co ten mąż pani takiego strasznego zrobił? – usłyszałam.
Spojrzałam na kobietę, która leżała w tej samej sali. Mariola. To było tydzień po tym, gdy wypadłam z windy jak worek kartofli. Trochę przez te dni rozmawiałyśmy o różnych sprawach. Razem miałyśmy zajęcia rehabilitacyjne. Miałam wrażenie, że jej idzie lepiej niż mnie. Już potrafiła chodzić o kulach. A może trafiło ją słabiej.
Jacek właśnie poszedł na parter do sklepiku kupić mi colę.
– Nie rozumiem – zmarszczyłam brwi.
– Traktuje pani męża, jakby był pani najgorszym wrogiem. I jednocześnie niepełnosprawnym umysłowo dzieckiem. Podziwiam go, że on w ogóle jeszcze tu przychodzi. Z obiadami, kwiatami. Pani go obsobacza, a on panią kąpie, czesze, karmi. Zazdroszczę pani. Sama pani wie, że mój mąż był tu tylko raz. Pożyczyć pieniądze, bo mu zabrakło na jedzenie. Pewnie wydał na piwo. Gdybym miała takiego męża jak pani… – pokręciła głową.
– Wcale nie traktuję go jak idioty – odparłam. – Po prostu jeśli chcę, żeby coś w domu było zrobione dobrze, muszę mu powiedzieć, co i jak.
– Pani jest nieprzemakalna, prawda? Jaki ten świat pokręcony.
Czasami coś nie wychodzi, ale ćwiczenie czyni mistrza
Chciałam coś odpowiedzieć – nie pamiętam co, ale nie było to nic przyjemnego – kiedy Jacek wrócił z puszką coli.
– Otworzyć ci? – spytał. – Czy wolisz wypić później?
Już miałam warknąć, że nie po to wysłałam go po zimną colę, żeby czekać, aż się ociepli, kiedy usłyszałam chrząknięcie Marioli. Ona wiedziała, że odpowiem coś w tym stylu – przeszło mi przez głowę. A niedoczekanie, zołzo.
– Otwórz – powiedziałam. – Dziękuję.
Jacek uśmiechnął się, otworzył puszkę i nalał mi do szklanki. Wypiłam, mrużąc z rozkoszą oczy. Zimna, bąbelkowa słodycz rozlała się błogą falą po moim wnętrzu. Otworzyłam oczy i popatrzyłam na męża.
Zołza miała rację – przychodził codziennie, mył mnie, czesał. Przynosił jedzenie, obiady, które ratowały mi życie, bo szpitalne jedzenie… sami wiecie. Musiałam jeść pożywnie, a to, co on mi przynosił, takie właśnie było. Do tego naprawdę smaczne. Na pewno nie gotowała moja mama, bo jeszcze sama nie chodziła.
– Kto gotuje? – spytałam Jacka, który składał ręcznik i wieszał na oparciu łóżka.
– Ja z dziećmi – powiedział. – Smakowały ci pierogi z mięsem?
– Tak – przyznałam.
– Lila robiła farsz, ja ciasto, a Tomek lepił – mąż uśmiechnął się z dumą. – Kupiłem taką frytkownicę, w której do smażenia używa się gorącego powietrza, a nie tłuszczu. A Lila znalazła mnóstwo ciekawych przepisów w internecie. Czasami coś nie wychodzi, ale, jak sama powtarzasz, ćwiczenie czyni mistrza.
Jak to tak – mogą dobrze funkcjonować beze mnie?
Mówił szybko, nerwowo, jakby się bał, że mu przerwę. Po kilkunastu minutach Tomek zabrał puste pojemniki i pocałował mnie w czoło.
– Przyjdę jutro. Dzieciaki też wpadną po szkole – powiedział na pożegnanie.
Gdy zniknął za drzwiami, poczułam, jak wilgotnieją mi oczy. Byłam… zmieszana. Oni sobie radzili. Sami. Beze mnie. Przez kilka następnych godzin byłam na nich obrażona. Jak to tak – mogą dobrze funkcjonować beze mnie?
Gdzieś w połowie nocy, gdy już zasypiałam zmęczona myśleniem, wspominaniem i analizowaniem mojej przeszłości, przyszła mi do głowy okropna myśl. Oni sobie radzą mimo mnie. Mimo tego, że nigdy nie dawałam im szansy, żeby mogli się wykazać. Wyjmowałam im z rąk miotłę, ścierkę, nóż, garnek – bo przecież nie zrobią czegoś tak samo jak ja, a więc zrobią źle. No i w końcu przestali próbować. A ja uznałam, że im się nie chce i że wszystko zostawili na mojej głowie. Nie gderałam, to prawda. Po prostu w milczeniu zajmowałam się wszystkim sama. I byłam z tego powodu zła. Bo robię wszystko, a oni nic. Chodziłam wściekła jak osa.
I nagle przypomniałam sobie, co powiedziała kiedyś o mnie młodsza siostra.
– Ty, Wera, jesteś strasznym domowym tyranem. Nie zdziwię się, jak twoje dzieciaki wyfruną z domu na studia i już nigdy więcej nie wrócą.
Było tak, jakbym to ja posprzątała
Uznałam wówczas, że ona gada od rzeczy. Jaki tyran? To przecież ja jestem tu ofiarą! Ale teraz…
Do domu wróciłam po trzech tygodniach. Jeszcze nie byłam tak szybka jak wcześniej, czasami mówiłam niewyraźnie i miewałam zaniki pamięci, ale lekarze powiedzieli, że to wszystko powinno minąć w ciągu kilku miesięcy.
W domu lśniło czystością. Było tak, jakbym to ja posprzątała. Umyła okna. Poprała i poprasowała. Na stole cudownie pachniało ciasto. A moje dzieci i mąż patrzyli na mnie z wyczekiwaniem… i wydało mi się, że także z lękiem – że znajdę coś nie do końca doskonałego i się do tego przyczepię. Rozpłakałam się.
– Nie jestem tyranem – szlochałam, kiedy posadzili mnie na kanapie i cała trójka usiadła obok. – Kocham was. I chciałam, żeby było jak najlepiej. Myślałam, że tylko ja mogę tak zrobić… A wy jesteście cudowni… a ja jestem idiotką.
Od tamtych dni minęły już trzy lata. Muszę przyznać, że trudniej było mi zmienić swoje zwyczaje i nastawienie, niż pokonać fizyczne skutki udaru. Czasem i teraz bywa tak, że zauważam niedoróbki w tym, jak Jacek posprzątał w kuchni, czy jakąś smugę na umytym przez Tomka oknie. Ale kiedy marszczę brwi i biorę do ręki ścierkę, by coś poprawić, wyjmują ją z mojej dłoni i sadzają mnie na krześle.
– Poczytaj sobie, mamo – mówi Tomek.
– Zrób sobie paznokcie – radzi Lila.
– Nie masz co robić? Obejrzyjmy film – Jacek ciągnie mnie na kanapę.
I kiedy tak siedzę wtulona w męża, myślę sobie, że czasem każdemu potrzebny jest piorun z jasnego nieba, żeby mu pokazał, jak nie należy żyć.