Reklama

Wujek Kazik napuszczał swojego ukochanego psa na starą ciotkę Sabinę. Chyba po to przygarnął wrednego szczekacza – żeby w razie czego gryzł żonę w jego zastępstwie, żeby wykorzystywał kły, przez wuja bezpowrotnie już stracone, i wrażał je w mięsiste łydki małżonki. A też pewnie z powodu podobieństwa. Założę się, że w czarnej bestii od razu zobaczył to, co widzieli wszyscy inni: odbicie siebie samego. Może nie lustrzane, ale jednak. Te same brwi ponad wybałuszonymi, groźnie patrzącymi ślipiami, te same wielkie uszy. Dwa pinczery, tyle że jeden w bardziej ludzkiej szacie. Przynajmniej na pozór.

Reklama

Sabina była najstarszą siostrą mojej mamy, starszą od niej o kilkanaście lat, i najbardziej przez nią kochaną. Do wszystkich innych (pięć ich było razem, mama najmłodsza) miała rozliczne zastrzeżenia, ale do Bini – tak na nią mówiła – nigdy. Cokolwiek Binia wymyśliła, mama akceptowała to z entuzjazmem. Na przykład – że po szkole będę u nich czekać na powrót rodziców z pracy, mimo że już wszystkie moje koleżanki z kluczami na szyjach same wracały do swoich domów. Ku własnej rozpaczy musiałam jeść z wujostwem obiad i pod ich okiem odrabiać lekcje.

Ciotka Sabina miała zastąpić mi babcię

Każdego powszedniego dnia o godzinie trzeciej po południu rytualnie myłam ręce i wspólnie, we trójkę zasiadaliśmy do stołu. Ciotka w szarej sukience, ze starannie ułożonymi wokół twarzy srebrnymi lokami i z czerwoną pomadką na ustach. Wujek w kraciastej flanelowej koszuli i nisko opadniętych spodniach od dresu, skórzane kapcie, kupione w Zakopanem przed ćwierćwieczem, dziurawe na wielkim palcu. Pod stołem, na kąsek mięsa czekał czwarty, nieformalny uczestnik obiadu, czyli Małpiszon. W miarę upływu posiłku stawał się coraz bardziej pobudzony, dokładnie jak jego pan, choć z innego powodu.

Duże okna jadalni całe przesłonięte były gęstymi firanami, a w połowie – dziwacznie upiętymi, ciemnymi i bardzo grubymi zasłonami. Ponieważ wujek kategorycznie zabraniał zapalania światła za dnia, zwykle nawet nie widziałam, co mam na talerzu. Nie skarżyłam się, wystarczyło, że piekliła się ciotka.

– Jeśli chcesz widzieć, co jesz, ściągnij z okna te przeklęte szmaty, Saba – zagajał rozmowę wujek. – Może przy okazji zobaczysz kawałek nieba, a nawet słońca.

Zobacz także

– Chcesz patrzeć na niebo, rusz tyłek z domu i zabierz ze sobą tę bestię – odpowiadała ciotka. – Dom nie służy do astronomicznych obserwacji. I nie po to mam lampy, by ich nigdy nie zapalać.

– Ciągle je palisz, tylko ciekawe, kto za ten cały prąd płaci!

– Żyję w egipskich ciemnościach. Jakbym niewidoma była.

Siedziałam cichutko i bezradnie grzebałam w talerzu. Wujek za to bez pudła wyciągał z kredensu właściwą flaszkę. Nie ma trunku, nie ma obiadu – wygłaszał tę złotą myśl codziennie i z namaszczeniem, opróżniając pierwszy kieliszek, zanim jeszcze zaczął zupę. Nigdy nie kończył na pierwszym.

– Jeśli to jest żur, to ja jestem król Jordanii. Żeby się nigdy nie nauczyć, przez całe życie, zwykłego żuru ugotować. Filaru polskiej kuchni! Ach, moja matka to dopiero robiła żur! Oczywiście na zakwasie. Przy nim to, co mi podajesz, to pomyje jakieś. Niejadalne nawet dla psa! Małpiszon na pewno by tego nie zżarł, prawda, piesku?

Dźwięki dochodzące spod stołu zdawały się wyrażać absolutną akceptację.

– Mnie tam smakuje. A tobie, Aldonko? – pytała ciotka.

– Pycha – mruczałam cichutko, chociaż niezupełnie szczerze.

No cóż, ciotka rzeczywiście nie była dobrą kucharką.

– Ta dziecina to akurat dużo wie o żurku, he. Od ziemi toto nie odrosło, więc niech lepiej siedzi cicho.

– Nie to co twój pies, prawda? Opiniotwórczy koneser! I czy ty może coś masz przeciw mojej siostrzenicy? Córce Oleńki? Może w ogóle ci się moja rodzina nie podoba? Co? Moje siostry? Leć do swojej, niech ci najlepszy żurek na świecie ugotuje. W końcu niczego innego nie potrafi. Niby dlaczego mąż ją kopnął? Dlatego! Proszę bardzo, drzwi otwarte, nikt cię tu nie zatrzymuje. Wyprowadzaj się! Świetną parę stworzycie, dwoje nieudaczników. Możesz się też wyprowadzić do tej lafiryndy, swojej byłej sekretarki. Tylko tę wstrętną małpę, tego kundla weź ze sobą, bo któregoś dnia wywalę go przez okno. Nawet firany ściągnę w tym celu!

– Aha, już byś się mnie pozbyła z mojego własnego domu, którego byś nigdy nie miała, gdyby nie ja, gdyby nie moja pensja, moja emerytura. Ciekawe, bardzo ciekawe, co byś beze mnie i moich pieniędzy poczęła.

Wujek demonstracyjnie odkrawał wielki kawałek ze swojego kotleta i brał go w rękę, która bez żadnych ceregieli wędrowała pod stół. Słychać tam było radosne mlaskanie i coś w rodzaju wycia z rozkoszy.

– Jedz, Małpiszonku, jedz kochany piesku. Smacznego!

– Jeśli nadal będziesz karmił moimi kotletami tę żałosną kreaturę – ciotka mówiła coraz wolniej i dobitniej, przesadnie akcentując każde słowo – to ja już na pewno przestanę gotować. Cokolwiek. Zobaczysz! A pomrzyjcie z głodu, ty i ten twój potwór – kończyła gwałtownym wybuchem.

Spod stołu natychmiast dochodziło groźne warknięcie.

– Małpiszon, idziemy. Nie chcą nas tu w tym głupim babińcu.

Wujek wstawał od stołu, nie skończywszy obiadu, obrażony, szurając dziurawym kapciem. Po drodze przystawał przy barku i jeszcze raz napełniał kieliszek. Obok jego nóg podskakiwał pinczer. Ciotka wiodła za nimi stalowym spojrzeniem. Jej tęczówki miały ten sam kolor co włosy.

– Małpiszon!

Starczyło jedno spojrzenie wuja, rzucona półgłosem komenda, a pies rzucał się w stronę Sabiny. Nie był duży, za to bardzo szybki, dopadał do niej w sekundę.

– Ratunku! Ludzie, na pomoc! Ja zwariuję chyba w tym domu!

Ostatecznie pinczer okrążał kilkakrotnie nogi ciotki, to podskoczył, to odskoczył, warknął, szczeknął, kły obnażył, ale po chwili wycofywał się w pogoni za wujkiem, który w tym czasie zdążył opróżnić już ostatni kieliszek i śmiał się do łez.

– Nie jesteś dla niego wystarczająco miła, Saba – rechotał. – Bądź milsza, a nie będzie cię podgryzał.

Tak go ta sytuacja bawiła, że dosłownie płakał ze śmiechu i trząsł się cały: głowa, podbródek, wątłe chuderlawe ramiona. A ciotka? Zaciskała wąskie usta z resztkami szminki i rzucała w moją stronę:

– Aldonko, koniec przedstawienia, kochanie. Do lekcji.

Przedstawienie faktycznie się kończyło, a przynajmniej jego główna część. Tak je dzisiaj pamiętam. Szczegóły różniły się, menu i dialogi również.

Scenariusz pozostawał zawsze ten sam

Jeszcze musiałam wytrzymać tylko dwie godziny i ktoś z „moich” ratował mnie z opresji. Zwykle mama. Wypijały z ciotką w kuchni kawę, a ja czaiłam się w przedpokoju, nie mogąc doczekać się wyjścia.

– Ależ, Biniu, jak ty go w ogóle znosisz? – oburzała się mama. – Przez tyle lat! Ja nigdy go nie lubiłam. Gbur.

– Gburem był zawsze, ale teraz to nawet nie wiadomo, jak go nazwać. Żadne słowo nie przychodzi mi do głowy. Mówię ci, to wszystko jest straszne, straszne. Nie mam już siły na tego człowieka.

– Tak… Moja Biniu kochana… I te jego okropne kapcie. I ten pies…

– No właśnie. Boję się go.

– Jak to? Naprawdę boisz się Kazika?

– Nie, Małpiszona. Zresztą, to na jedno wychodzi.

– Słusznie.

Czasami zniżały głos tak, że ledwo mogłam dosłyszeć co mówią, jedynie wyrwane strzępy zdań. Zawsze jednak tematem było straszne życie ciotki z wujem.

– …potwór… masz prawo żyć… ile tak można… więzień we własnym domu.

Potem wychodziłyśmy z mamą dyskretnie, przy akompaniamencie wściekłego szczekania dochodzącego z pokoju wuja. Małpiszon żegnał nas w swoim i jego imieniu. Minęło trochę czasu. Rok, może dwa. Pewnego dnia po powrocie ze szkoły zastałam ciotkę siedzącą w kuchni, całą zapłakaną. Nigdy wcześniej to się nie zdarzyło. Była dumną kobietą, zimną i wyniosłą.

– Tylko popatrz – dramatycznym gestem wystawiła łydkę i uniosła spódnicę.

Zobaczyłam czerwonofioletową ranę, a w jej środku – ślady po zębach.

– Małpiszon?!

– Tak – Binia zaniosła się szlochem.

– Ale co się stało? Przecież nigdy naprawdę nie gryzł. Jedynie udawał, że chce to zrobić.

– Sama nie wiem, to było takie niespodziewane. Jakiś nagły, wściekły atak.

W całym mieszkaniu panowała śmiertelna cisza.

– Wujek wie?

– Czy wujek wie? Oczywiście, był przy tym. Chociaż raz nie było mu do śmiechu. A potem poszli gdzieś, nie wiem nawet gdzie.

Tego dnia nie było obiadu. Wzięłam sobie coś z lodówki i zasiadłam do lekcji, a ciotka położyła się z zimnym okładem na nodze. Milczała. Wujek wrócił do domu bez Małpiszona, przybity, zgnębiony.

– Czy już ci lepiej, Sabciu?

– A co to ma znaczyć? Gdzie pies? – ciotka nie ukrywała zaskoczenia, głos miała surowy, patrzyła srogo.

– Zostawiłem go u Madzi.

– Jak to u Madzi? Twoja siostra ma mieć NASZEGO psa? Ta zołza?

– Pomyślałem, że po tym, co się stało, nie będziesz chciała go już w ogóle widzieć, nigdy. Miałem nawet zamiar zaprowadzić go do weterynarza… – głos mu się nagle załamał, więc dokończył dramatycznym szeptem: – Wiesz po co… To niedopuszczalne, co zrobił. Ale nie byłem w stanie, Sabciu, nie byłem w stanie go uśpić, przepraszam…

– Nie waż się! Nawet nie myśl o tym. To był wypadek. Po prostu jakiś głupi przypadek. I masz mi go tu jutro z powrotem przyprowadzić.

– Naprawdę, Sabciu, naprawdę? I czujesz się lepiej? Kochana moja!

– Czuję się doskonale.

Małpiszon wrócił następnego ranka

Wkrótce po tym wróciły też obiadowe przedstawienia. A kilka lat później, po śmierci pinczera, wujek, bardzo już stary, sprawił sobie sznaucera. Ale ja już wtedy nie przychodziłam do nich na obiady. W ogóle rzadko bywałam w tym mrocznym ciemnym domu. Co innego mama. Za każdym razem wracała przerażona.

– Biedna Binia! Wiesz, Aldonko, ten Kazik to naprawdę wariat. A jego nowy pies jest identyczny jak poprzedni, tylko że szary taki i kudłaty. I do tego wielki i silny. Potwór!

– Więc tego ciocia też się boi?

– O wiele bardziej!

– A to dopiero.

Reklama

Dzisiaj nie żyje już ani ciocia, ani wujek. Nieraz o nich myślę i wychodzi mi, że jednak bardzo się kochali. Do końca, do ostatniego tchnienia. Tak bardzo i tak nieoczywiście.

Reklama
Reklama
Reklama