Reklama

Wigilia w naszej rodzinie zawsze była głośna, tłoczna i nieco chaotyczna, ale jednak pełna jakiejś specyficznej, domowej magii. Co roku te same potrawy, te same śmiechy przy barszczu, te same narzekania ciotek na politykę i pogodę. Wszystko przewidywalne jak zegarek – aż do tamtego roku. Tamta Wigilia zaczęła się jak każda inna, ale zakończyła się zupełnie inaczej. Nikt z nas nie przypuszczał, że wystarczy jedna nieprzemyślana decyzja wujka Edwarda, by rozsadzić całe nasze rodzinne relacje. Dosłownie. Bardzo dosłownie.

Napięcie wisiało w powietrzu

Wujek Edward przyszedł jako ostatni. Jak zawsze z lekkim poślizgiem, w płaszczu, który wyglądał, jakby ktoś go trzymał przez ostatni rok w bagażniku samochodu. W jednej ręce miał torbę z prezentami, w drugiej reklamówkę z… no właśnie, wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, co w niej było. Babcia krzyknęła z kuchni, że zupa stygnie, a my wszyscy w pośpiechu zajęliśmy miejsca przy stole. Usiadłem obok kuzynki Igi, która od razu zaczęła opowiadać, że przeszła na weganizm i nie tknie niczego, co ma oczy. Dziadek prychnął pod nosem i wsunął w siebie pierwszy talerz zupy, jakby to miało rozwiązać wszystkie problemy.

Mama uciszała dzieciaki, tata przestawiał świeczniki, a ciocia Ewelina znowu mówiła o jakiejś swojej „wewnętrznej przemianie”, choć dla mnie wyglądała dokładnie tak samo jak rok temu – trochę zbyt opalona i trochę zbyt głośna. Wujek Edward usiadł na rogu stołu, jakby z dystansem do całej sytuacji. Napięcie wisiało w powietrzu, choć jeszcze nikt nie powiedział nic otwarcie. Wszyscy wiedzieliśmy, że od kiedy Edward poróżnił się z ciotką Bożeną o sprawy spadkowe, Wigilia przestała być dla niego świętem rodzinnym, a stała się raczej polem minowym.

– No i co, nikt nie chce mówić o polityce? – zagaił w końcu Edward, z szerokim uśmiechem. – Tak cicho jak w kościele.

– Może to i dobrze – odburknęła Bożena, nie patrząc w jego stronę.

To był pierwszy zgrzyt, który przeszedł przez stół jak rysa na szybie. Jeszcze delikatny, ale wyczuwalny. Ja już wiedziałem, że to nie skończy się dobrze.

Trochę humoru na święta

Prawdziwa bomba wybuchła, zanim jeszcze podano pierogi. Siedzieliśmy w lekkim napięciu, każdy zajęty udawaniem, że nic się nie dzieje. Babcia dolała barszczu do talerzy, a ja właśnie grzebałem widelcem w uszkach, gdy wujek Edward wstał, poprawił swój kraciasty sweter i sięgnął do tej nieszczęsnej reklamówki.

– Mam prezent dla wszystkich – oznajmił głośno, a jego głos miał w sobie coś złowieszczego.

Ciocia Bożena przewróciła oczami. Dziadek coś burknął pod nosem. Mama próbowała uśmiechnąć się dyplomatycznie, choć widać było, że spodziewa się czegoś niekoniecznie dobrego. Edward wyjął z torby małe pudełko – wyglądało jak opakowanie po ciastkach. Otworzył je teatralnie, a potem wyciągnął… petardę. Taką prawdziwą, grubą jak palec, z długim lontem.

– Co ty robisz?! – jęknęła babcia, podrywając się z krzesła.

– Spokojnie, to tylko dla żartu. Trochę humoru na święta jeszcze nikomu nie zaszkodziło! – rzucił Edward i zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, wsadził lont w świecę stojącą pośrodku stołu.

Lont zaczął się iskrzyć, a potem… huk. Głośny, przenikliwy, odbijający się echem po całym mieszkaniu. Petarda była tylko hukowa, ale to wystarczyło, by kieliszki z kompotem się przewróciły, dzieciaki zaczęły płakać, a babcia chwyciła się za serce.

– Ty idioto! – wrzasnęła Bożena, rzucając w jego stronę serwetką. – Czyś ty rozum postradał?!

Wujek się śmiał, jakby właśnie opowiedział najlepszy dowcip świata. Reszta stołu milczała. Nawet Iga przestała mówić o tofu. A ja? Siedziałem w środku tego wszystkiego i patrzyłem, jak nasza Wigilia rozwala się w drobny mak.

Nie był duszą towarzystwa

Po petardzie nie dało się już wrócić do atmosfery „świątecznego ciepła”. Dzieci zostały zabrane do drugiego pokoju, gdzie mama próbowała je uspokoić bajkami z netu. Dziadek poszedł do kuchni „zaczerpnąć powietrza”, co oznaczało, że potrzebował pięciu minut sam na sam z kieliszkiem nalewki. A my, pozostali, siedzieliśmy przy stole z poplamionym obrusem, jak po nieudanym spektaklu, który nie miał reżysera.

– Chciałem tylko trochę rozluźnić atmosferę – mruknął wujek, nalewając sobie kompotu, jakby nic się nie stało.

– Rozluźnić?! – Bożena aż się poderwała. – Może jeszcze zorganizujesz pokaz fajerwerków w łazience?!

– A może lepiej niech zagra kolędy na trąbce w kiblu – dorzucił ironicznie ktoś z dalszego końca stołu. Nie byłem pewien, kto. Śmiech był nerwowy, przerywany i pełen złości.

Babcia wróciła z kuchni i zarządziła, że czas na rybę po grecku. Jakby gorący dorsz w warzywach mógł uratować cokolwiek. Wszyscy jedli, ale nikt nie mówił o smaku. Jedynie ciocia Ewelina próbowała coś zagaić:

– Kochani, może skupmy się na pozytywach, no wiecie, że jesteśmy razem…

– I że prawie ogłuchliśmy razem – przerwał jej Bożena złośliwie.

Edward siedział cicho, jakby zaczynało do niego docierać, że nie był duszą towarzystwa, tylko gościem, który przyniósł granat na kinderbal. Po chwili wstał od stołu.

– Pójdę się przewietrzyć – rzucił i wyszedł na balkon.

Nikt się nie odezwał. Talerze stukały cicho o sztućce, a w tle leciała kolęda o „cichej nocy”. Ironia nie mogła być bardziej wymowna.

Nikt nie tknął nawet makowca

Gdy wujek zniknął na balkonie, nikt nie zapytał, czy wróci. Niby było nas wciąż dużo przy stole, ale atmosfera zrobiła się tak gęsta, że można by ją było kroić nożem. I to tępym. Babcia przyniosła makowiec, uroczyście postawiła go na stole, a potem sama usiadła, jakby miała już dość roli gospodyni.

– Może kawa? – zapytała cicho, ale nikt nie odpowiedział.

Zamiast tego zaczęły się pretensje. Powoli, najpierw między ciocią Bożeną a Eweliną, potem dołączyła mama. Kto kiedy pomaga w kuchni, kto zawsze tylko przychodzi i je, kto nie przynosi prezentów, a kto przesadza z ceną. I nawet ja, zwykle cichy obserwator tych rodzinnych dramatów, zostałem wciągnięty w dyskusję, kiedy Ewelina rzuciła:

– A ty, Filip, zamiast siedzieć z nosem w telefonie, mógłbyś się wreszcie odezwać.

Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.

– A co mam powiedzieć? Że kocham święta, na których petardy lecą szybciej niż życzenia?

Ciocia wzruszyła ramionami.

– Wszyscy jesteśmy zdenerwowani – powiedziała tylko.

Wtedy drzwi balkonowe zaskrzypiały. Edward wrócił. Stanął w progu, zmarznięty i z miną, która mówiła, że chyba sam nie wie, co go podkusiło.

– Nie wiem, co mi odbiło – rzucił w przestrzeń. – Serio, przepraszam. Chciałem… nie wiem… zabłysnąć?

Nikt mu nie odpowiedział. Babcia tylko nalała sobie herbaty, jakby miała już serdecznie dość całej tej rodziny. A makowiec, mimo że był naprawdę dobry, został prawie nienaruszony.

Każde słowo było jak zarzut

Zawsze myślałem, że karp to ten symboliczny moment Wigilii – taki ostatni akt przed prezentami, kiedy już wszyscy są pełni, ale jeszcze jakoś wytrzymują ze sobą przy stole. Tego wieczoru karp był wyśmienity, ale nikt nie był już gotów na cokolwiek. Babcia próbowała go podać w ciszy, ale w tle znów zaczęła się wymiana zdań. Tym razem między tatą a dziadkiem – o to, kto rok temu obiecał zawieźć babcię do sanatorium, a potem się z tego wykręcił. Zwykła sprawa, tylko że dziś każde słowo brzmiało jak zarzut. I każdy miał coś do dodania. Wujek Edward milczał. Siedział zgarbiony, kroił kawałek ryby i nawet nie próbował się wtrącać. Może po raz pierwszy od lat poczuł, że głupio zrobił. Albo po prostu nie miał już siły się tłumaczyć. Obok mnie Iga zrezygnowana przesunęła talerz na bok.

– Już naprawdę nie mogę patrzeć na jedzenie. I na ludzi chyba też nie – mruknęła.

Z boku ciocia Ewelina przeglądała telefon i co chwila wzdychała teatralnie. Bożena zabrała swoje dzieci wcześniej, rzucając w stronę stołu jedynie:

– Wesołych świąt, naprawdę.

Na stole wciąż było jedzenie, ale nikt już nie jadł. Jedni siedzieli z pustym wzrokiem, inni z nosem w ekranie. Miałem wrażenie, że ten karp – który kiedyś łączył, dziś był jak reszta wieczerzy – przykrym obowiązkiem, do którego nikt nie miał serca. W tle leciała kolejna kolęda. Tylko nikt jej już nie słuchał.

Zrobiło mi się wstyd

Gdy zegar wybił dwudziestą, babcia wstała. Uporządkowała talerze, poprawiła świecznik i spojrzała na nas z takim zmęczeniem w oczach, że aż zrobiło mi się wstyd. Mimo tego, że niczego nie zepsułem, czułem się współwinny. Tego, że pozwoliliśmy, by święta, które kiedyś były pełne gwaru i śmiechu, zmieniły się w pole minowe emocji.

– Czas na życzenia – powiedziała cicho.

Nikt się nie ruszył. Zapanowała niezręczna cisza, jakbyśmy wszyscy czekali, że ktoś inny pierwszy wstanie. W końcu podniosłem się ja. Podszedłem do babci, uściskałem ją delikatnie.

– Zdrowia, babciu. I cierpliwości. Dużo.

Pokiwała głową, przytrzymała mnie chwilę za rękę. Potem powoli podchodzili inni. Nie było w tym czułości, jaką pamiętałem z dzieciństwa. Większość uścisków była mechaniczna, życzenia zdawkowe. Niektórzy omijali się spojrzeniami, inni wymieniali półsłówka. Edward i Bożena nie podeszli do siebie. Po prostu przeszli obok, jakby byli dla siebie powietrzem. Babcia spojrzała na nich z bólem, ale nic nie powiedziała. Może nie miała już siły. Może wiedziała, że słowa nic tu nie zmienią. Gdy wszyscy się rozeszli, zostałem jeszcze chwilę. Pomogłem posprzątać stół. Babcia podziękowała bezgłośnie. W jej oczach były łzy. Tego wieczoru zrozumiałem coś ważnego. Że rodzina to nie tylko wspólne geny i opłatek. To coś, co trzeba pielęgnować. Bo inaczej może się rozsypać tak samo łatwo jak porcelanowa figurka spadająca ze stołu po wybuchu petardy. I wcale nie potrzeba do tego sylwestra.

Filip, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama