Reklama

Pewnego dnia przywiozłam do domu trzymiesięcznego mastifa angielskiego, którego wyrwałam z łap pseudohodowcy. Drań rozmnożył psy zimą, trzymał w baraku na mrozie i gdybym szczeniaka stamtąd nie zabrała, nie miałby szans na przeżycie.

Reklama

Moje małe mieszkanko nie było wymarzonym miejscem dla zwierzęcia, więc zaczęłam szukać mu domu, najlepiej z ogrodem. Niestety, nikt nie chciał psa, który w ciągu najbliższych dwóch lat miał osiągnąć przynajmniej 80 kg. W dodatku był w kiepskiej kondycji. Wymagał leczenia, a więc wydatków. Duży pies – duży kłopot.

Mijały kolejne miesiące i po pewnym czasie, było już wiadomo, że Gordon u mnie zostanie. Rósł, ale był chudy, nie miał apetytu i gubił sierść. Lekarze nie wiedzieli, co mu jest. Byłam załamana, bo pokochałam to psisko o smutnych oczach.

Nadeszła wiosna. Jeden z moich przyjaciół powiedział, że poznał dobrego weterynarza, który co prawda jest chirurgiem, ale ma też ogromną wiedzę ogólnomedyczną. Raz w miesiącu spotykają się na brydżu, więc poradził, żebym przyszła i zabrała ze sobą wszystkie wyniki badań.

Gordon patrzył na pana doktora z uwielbieniem

Oczywiście, skorzystałam z rady. Doktor okazał się wysokim, potężnie zbudowanym i bardzo atrakcyjnym mężczyzną. Czułam się trochę głupio. Po tylu godzinach w lecznicy chciał się pewnie zrelaksować, a ja tu z chorym zwierzęciem.

Zobacz także

Na przywitanie uścisnął moją dłoń, spojrzał mi prosto w oczy i... wtedy czas się zatrzymał. Przez moment zapomniałam, po co przyszłam. Ja, wygadana dziennikarka, stałam teraz i gapiłam się na niego jak sroka w gnat. On też stał i patrzył. Sprowadziła nas na ziemię dopiero pani domu, która weszła do pokoju z tacą kanapek w dłoniach.

– Asiu, pokaż Markowi te badania, bo brydżyści się niecierpliwią – powiedziała.

Doktor przejrzał wyniki, ale stwierdził, że i tak musi psa zobaczyć. Więc umówiliśmy się na następny dzień u mnie w domu. Tak oto rozpoczęły się wielkie zmiany w moim życiu. Weterynarz okazał się najlepszy ze wszystkich dotychczasowych. Znalazł przyczynę choroby u mojego pupila i rozpoczął leczenie. Przychodził do nas tak często, jak tylko mógł. Operował w kilku lecznicach, więc bywał bardzo zmęczony, a mimo to…

Psisko zdrowiało, rosło w oczach i patrzyło na swojego doktora z uwielbieniem. Ja zresztą także. Pragnęliśmy mieć go dla siebie już na zawsze. A że doktor pokochał nas najwyraźniej równie mocno jak my jego, wkrótce zamieszkaliśmy razem.

Polubiłam to moje nowe życie

Czasem bywało ciężko. Często, w środku nocy, Marka wzywano do kliniki, by ratował psie lub kocie życie. Powinnam się tego spodziewać, był przecież rozchwytywanym chirurgiem. Ale on przynajmniej mógł się potem wyspać. Ja przeciwnie – od rana musiałam być w redakcji.

W weekendy zwykle jeździliśmy do podwarszawskiego szpitala dla zwierząt, gdzie mój ukochany składał jakiegoś połamanego nieszczęśnika. Zabieraliśmy wtedy ze sobą Gordona wraz z legowiskiem, żeby miał swoje miejsce, bo taka wyprawa trwała wiele godzin. Psisko czuło się w lecznicy jak w domu. O dziwo, ja także polubiłam to moje nowe życie.

Coraz częściej towarzyszyłam więc Markowi w pracy. Uwielbiałam go obserwować, kiedy operował. Powoli nasiąkałam atmosferą weterynaryjnego świata. Z zainteresowaniem przyglądałam się pracy lekarzy „od kuchni”. Chwilami żałowałam nawet, że sama nie skończyłam podobnych studiów. Moglibyśmy wówczas otworzyć z Markiem własną przychodnię dla zwierząt.

Ta myśl nie dawała mi spokoju. Pewnie skończyłoby się na marzeniach, gdyby nie to, że straciłam pracę. Czterdziestka na karku i żadnej propozycji w zawodzie. Niedobrze. Dziennikarzowi niełatwo utrzymać się z samego pisania. Lecz zamiast użalać się nad sobą, ruszyłam głową.

„Czas zacząć coś nowego” – pomyślałam. Miałam przecież pod nosem skarb – utalentowanego, doświadczonego lekarza – chirurga, który znany był z tego, że sterylizował kotki, wykonując cięcie wielkości dwugroszówki z boku ciała! Ranka błyskawicznie się goiła, bez powikłań. I taki zdolny chirurg operował u innych!

Nadeszła pora, by zarabiać na swoje konto. Przecież nie muszę być lekarzem, żeby zarządzać biznesem weterynaryjnym. Doświadczenie, jakie zdobyłam, będąc klientką takich miejsc (przed Gordonem miałam kilka innych psów) i wiedza, którą nabywałam, towarzysząc Markowi podczas jego pracy, dawały mi możliwość zorganizowania idealnej lecznicy.

Wiedziałam, czego oczekuje właściciel zwierzaka, na co zwraca uwagę, miałam zdolności organizacyjne i zapał. Pomysł wydawał się więc świetny. Marek nie jeździłby z torbą lekarską po całym mieście, a swoje umiejętności mógłby przekazać młodym medykom we własnej sali operacyjnej, o czym zawsze marzył. Bylibyśmy razem od rana do nocy, no i psisko nie siedziałoby samo w domu. Już widziałam oczami wyobraźni, jak wielki mastif, łagodny jak cielę, leży na swoim posłaniu w lecznicy, pełniąc rolę maskotki. Ludzie będą przychodzić choćby z ciekawości.

Trzeba było tylko namówić Marka. Założymy spółkę – dziennikarz i weterynarz. Pokażemy, jak ma wyglądać idealna przychodnia weterynaryjna. Miejsce, gdzie kocha się zwierzęta, a nie pieniądze; gdzie z takim samym poświęceniem walczy się o życie rasowego kota, co i chomika.

– To znaczy, że będziesz teraz dziennikarzem, który zszedł na psy? – zapytał mój ukochany. – Naprawdę tego chcesz? A twoje doświadczenie redaktorskie, talent, nie szkoda ci? Na początku nie stać nas będzie na recepcjonistkę, sprzątaczkę ani zaopatrzeniowca. Te obowiązki będą należeć do nas. Za to trzeba będzie zatrudnić lekarza ogólnego, bo sam nie dam rady. Przecież głównie operuję.

– Ze wszystkim dam sobie radę – zapewniłam go. – Najpierw polatam na miotle, potem zamówię leki z hurtowni, na koniec usiądę „na kasie”. Mopem macham w mieszkaniu, mogę i we własnej lecznicy.

„A liczenie pieniędzy to sama przyjemność” – dodałam w myślach, choć wiedziałam, że na miły dla ucha szelest banknotów przyjdzie nam jeszcze poczekać, bo zadłużeni będziemy po uszy.

I rzeczywiście, nie było łatwo. Szukanie lokalu, podpisywanie umów, remont, gromadzenie sprzętu... Dla dwojga niedoświadczonych osób okazało się to wspinaczką na Mount Everest. Niezrażeni trudnościami, twardo podążaliśmy do celu.

Dzieciaki przyciągały do naszej lecznicy rodziców

W niedługim czasie, nad świeżo odmalowaną witryną pojawił się napis: Lecznica weterynaryjna GORDON. Gdy mocowaliśmy szyld, z okna wychyliła się sąsiadka i nieco gderliwym tonem zapytała:

– Co tu właściwie będzie?

– Lecznica dla zwierząt – odparliśmy.

– Szkoda, że nie dla koni – warknęła.

Jakież musiało być jej zdziwienie, kiedy już nazajutrz przed naszymi drzwiami pojawiła się... klacz. Po drugiej stronie ulicy, w osiedlu pomiędzy blokami pozostał kawałek prywatnego terenu, na którym od lat pasła się Baśka. Klaczkę znali i lubili wszyscy w okolicy. Jej pan wybrał się do nas, gdy tylko zauważył nowiutki szyld.

Poprosił Marka o załatwienie leku, którego nie mógł nigdzie kupić. Klacz stała w tym czasie pod samym balkonem gderliwej sąsiadki. Trochę to trwało, bo Marek wyszedł do Baśki, by nacieszyć oko jej widokiem. Na początku weterynaryjnej kariery pracował w stadzie ogierów. Miłość do koni pozostała w jego sercu na zawsze.

Na innych pacjentów trzeba było jeszcze trochę poczekać. Zanim o przychodni dowiedzieli się okoliczni mieszkańcy, bywały dni, kiedy jedynym zwierzęciem, którego widział doktor, był własny pies.

Na szczęście pomysł z Gordonem, jako maskotką, szybko zaprocentował. Wkrótce rozeszła się wieść, że siedzi tu wielkie zwierzę, które można pogłaskać. Dzieciaki przyciągały rodziców. A oni z kolei przychodzili z kotami, świnkami morskimi, królikami. Niebawem trzeba więc było zatrudnić drugiego lekarza.
I tak w recepcji siedziała dziennikarka, która nie zeszła na psy (bo pisywała w wolnych chwilach do gazet), w gabinecie przyjmowała śliczna lekarka Marta (zaraz po studiach), a w sali operacyjnej ratował zwierzęce życie doktor Marek.

Gordon okazał się niezwykle rozumnym psem, ucieleśnieniem spokoju. Całe dnie leżał na swym posłaniu, nie wykazując zainteresowania innymi psami. Trochę bał się kotów, ale z godnością angielskiego mastifa dyplomatycznie udawał, że ich nie widzi. Stresował się tylko wtedy, gdy pojawiała się suka przed porodem. Chował się w najciemniejszy kąt, a mina na jego wielkim, smutnym pysku mówiła „mnie w te brudy proszę nie mieszać”. Kiedyś, zaraz po porodzie, wzięłam maleństwo i zaniosłam mu je. Nie wyglądał na zachwyconego. Gapił się na mnie, jakby chciał powiedzieć. „Nie nadaję się na ojca. Wystarczy, że jestem ojcem-założycielem tej lecznicy”.

Reklama

Mijają kolejne lata. Wielki, poczciwy pies ma się nieźle, mimo że skończył już 11 lat. Kiedyś połączył mnie z ukochanym mężczyzną i zmienił całe moje życie. Dał mi miłość, nowy zawód, własną firmę. Walka o jego życie i zdrowie, gdy był jeszcze szczeniakiem, nie poszła więc na marne. Mam dowód na to, że za dobre uczynki dostajemy od losu nagrodę.

Reklama
Reklama
Reklama