Reklama

Moja żona, Maria, mówi, że pięćdziesiątka to najlepszy wiek, bo człowiek ma jeszcze siłę, ale i rozum, żeby nie wygłupiać się jak młodzieniaszek. No, nie wiem, czy z tym rozumem to tak do końca, bo Maria wciąż powtarza, że zachowuję się jak chłopak. Ale niech jej będzie – nie będę się kłócił, zwłaszcza że to ona ma zawsze rację. Przynajmniej tak twierdzi.

Reklama

Od ponad dwudziestu lat próbujemy z Marią uchodzić za grzybiarzy. Mówię „uchodzić”, bo prawda jest taka, że z naszych koszyków częściej wystaje papier do kanapek niż dorodny borowik. Zawsze coś nam nie wyjdzie – a to przyjedziemy w nieodpowiednie miejsce, a to rozleje się termos, a to zgubimy drogę. Raz pamiętam, zamiast koszyka pełnego podgrzybków przywieźliśmy ze sobą trzy kleszcze i rozbitą butelkę po winie.

– No cóż, ważne, że wróciliśmy razem – powiedziała wtedy Maria, ale minę miała taką, że przez całą drogę siedziałem cicho jak trusia.

Dziś znowu jedziemy „na grzyby”. Oczywiście wiem, że bardziej skończy się na pikniku, bo nasze doświadczenie w tej dziedzinie można by zmieścić na dnie jednego słoika marynowanych kurek. Ale nie przeszkadza mi to – ja lubię ten cały rytuał. Koszyk, koc, herbata w termosie, a najlepiej jeszcze butelka czerwonego, żeby człowiek mógł w lesie poczuć się jak król życia. Maria ma inne podejście – chciałaby choć raz wrócić z pełnym koszem, żeby sąsiadom opadły szczęki. Ja natomiast wychodzę z założenia, że grzyby to tylko pretekst, a prawdziwa przygoda to nasze wspólne marudzenie, śmiech i to, że wciąż, po tylu latach, potrafimy się na siebie obrażać i godzić jak nastolatki.

Maria chciała dużo zebrać

– Andrzej, tylko nie pakuj tego wina na wierzch – Maria już od progu patrzyła na mnie spode łba. – Jak ktoś nas zobaczy, to pomyśli, że zamiast grzybiarzy jesteśmy pijaczkami z koszykiem.

– Ależ kochanie – uniosłem butelkę jak trofeum – nasz koszyk zawsze jest pełny. Tylko nie grzybów, a jedzenia. To też sukces, nie?

Maria westchnęła i poprawiła apaszkę na szyi. Była poważniejsza ode mnie, zwłaszcza w takich sytuacjach. Zawsze bała się, że spotkamy sąsiadów wracających z lasu z pełnymi koszami, a my… z kanapkami.

– A co, jeśli ktoś nas zobaczy i weźmie za nieudaczników? – zapytała ostro, wciskając do torby nóż kuchenny, bo scyzoryka oczywiście nigdy nie mogliśmy znaleźć.

– To im damy kanapkę, żeby też coś mieli – odparłem z uśmiechem, próbując rozładować napięcie.

Ty się zawsze wygłupiasz. A ja bym chciała choć raz znaleźć coś porządnego. Sąsiadka z trzeciego piętra co roku przynosi prawdziwki. I jeszcze się chwali, że „takie same rosną tylko w Bieszczadach”. – Maria mówiła coraz głośniej, a ja wiedziałem, że to nie grzyby są problemem, tylko jej ambicja.

– Kochanie, posłuchaj – położyłem rękę na jej ramieniu – my nie idziemy na zawody. Nie ma medalu za największego borowika.

– Ale są spojrzenia. – Maria zatrzasnęła torbę tak, że aż podskoczyłem. – I wiesz co? Ja nie chcę kolejny raz świecić oczami.

Patrzyłem na nią, jak walczy z własnym uporem. Wiedziałem, że dla niej to coś więcej niż koszyk – to duma. A ja? Udawałem wesołka i obiecałem jej solennie, że jeśli zobaczę choć jednego porządnego grzyba, to nawet padnę na kolana i będę go błagał, żeby dał się zerwać.

Ja wolałem piknikować

Las przywitał nas ciszą, przerywaną jedynie śpiewem ptaków i szelestem liści pod stopami. Słońce przedzierało się przez korony drzew, a ja, zamiast z nosem w mchu, rozłożyłem koc na pierwszej lepszej polanie.

– Ty naprawdę? – Maria aż przystanęła. – Przyjechaliśmy po grzyby, a ty od razu wyciągasz jedzenie?

– Kochanie, grzyby trzeba przyciągać zapachem szynki – oznajmiłem z powagą, rozkładając kanapki na serwetce. – Zobaczysz, zaraz same wyjdą z krzaków i poproszą, żeby je do koszyka włożyć.

Maria pokręciła głową, ale usiadła obok. Wiem, że lubi moje głupoty, choć udaje, że nie.

– Ty wszystko obrócisz w żart – mruknęła, sięgając po termos. – Ja się staram, żeby chociaż raz nam wyszło, a ty… piknikujesz.

– Bo to nasza specjalność – odpowiedziałem wesoło. – Nie każdy potrafi zrobić taki piknik w środku lasu. Inni ganiają jak wariaci, a my? Kultura, kocyk, winko, herbata.

– Winko to ty lepiej zostaw – ostrzegła mnie, ale zauważyłem, że kąciki jej ust drgnęły w uśmiechu.

Siedzieliśmy chwilę w ciszy, jedząc kanapki i słuchając lasu. A ja – choć żartowałem – czułem lekki ciężar w sercu. Maria miała rację. Ona naprawdę chciała coś znaleźć. Widzę, jak porównuje nas do sąsiadów, jak udaje, że jej nie przeszkadza, kiedy znów wracamy z pustym koszykiem. A ja udaję błazna, żeby nie widziała, że też mnie to gryzie.

– Andrzej – przerwała ciszę – obiecaj, że chociaż spróbujesz poszukać.

– Obiecuję – powiedziałem poważnie, choć w środku modliłem się, żeby las tym razem okazał się łaskawy.

Osłupienie odebrało nam mowę

Po pikniku Maria wstała energicznie, jakby od nowa nabrała sił. Ja jeszcze chciałem poleżeć, ale spojrzenie mojej żony nie zostawiało pola do dyskusji. Ruszyliśmy więc w głąb lasu. Koszyk, który do tej pory pełnił funkcję pudełka śniadaniowego, nagle zyskał na powadze.

– No to marsz – Maria szła przodem, rozgarniając gałęzie. – Jak wrócimy z pustym koszem, to mnie sąsiadka chyba zje żywcem.

– Byle nie na surowo – rzuciłem cicho pod nosem.

Długo nic się nie działo. Kilka suchych liści, mech, parę grzybków, które nawet ja – kompletny laik – rozpoznawałem jako niejadalne. Aż w końcu natura przypomniała mi, że ma poczucie humoru. Odszedłem kawałek na bok, bo… cóż, natura wzywa. I wtedy, patrząc pod nogi, zobaczyłem coś i aż mnie zatkało. Najpierw jeden dorodny prawdziwek. Potem obok drugi. A dalej całe zatrzęsienie podgrzybków, jakby ktoś rozsypał je specjalnie na moją cześć.

– Maria! – wydarłem się tak, że pewnie pół lasu usłyszało. – Rzuć to wino w cholerę, bo tu co innego mamy!

Nie wygłupiaj się – zawołała z ironią. – Pewnie znalazłeś muchomora i robisz aferę.

– Chodź tu, ale już! – krzyknąłem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.

Maria przyszła niechętnie, ale gdy zobaczyła runo leśne pełne grzybów, aż przykucnęła.

– Matko Boska… – wyszeptała. – To niemożliwe!

– A jednak – odpowiedziałem triumfalnie, machając ręką jak król lasu. – Widzisz? Wystarczyło, żebym poszedł na stronę i od razu znalazłem raj.

Najpierw patrzyliśmy na siebie w osłupieniu, a potem wybuchnęliśmy śmiechem. Śmialiśmy się tak głośno, że pewnie spłoszyliśmy wszystkie sarny w promieniu kilometra. Jeszcze przed chwilą byliśmy zniechęceni i naburmuszeni, a teraz czuliśmy się jak dzieci, które znalazły skrzynię ze złotem.

Cieszyliśmy się jak dzieci

Maria pierwsza rzuciła się na kolana i zaczęła zbierać. Jej ruchy były nagle szybkie, precyzyjne, jakby wstąpił w nią duch zawodowego grzybiarza.

– Tego nie bierz – pouczyła mnie, gdy sięgnąłem po coś z blaszkami pod kapeluszem. – Ma blaszki. A tego obetnij niżej, bo korzeń niektórzy mówią, że się zostawia.

– O proszę, ekspertka! – zaśmiałem się. – Gdzie byłaś, jak pakowaliśmy koszyk? Mogłaś od razu scyzoryk spakować i atlas grzybów.

– Widzisz, człowiek całe życie się uczy – mruknęła, ale oczy jej błyszczały. – A teraz nie gadaj, tylko tnij porządnie.

Zgiąłem się nad mchem i poczułem się jak uczeń na lekcji, gdzie nauczycielką była moja własna żona. Kto by pomyślał, że Maria – ta sama, która jeszcze godzinę temu groziła, że wrócimy z pustym koszem – teraz komenderuje jak generał na wojnie.

– To chyba najszybsza metamorfoza w historii – podpuściłem ją. – Z piknikowej damy w królową grzybobrania.

Roześmiała się tak szczerze, że aż echo odbiło się między drzewami.

– Ty się lepiej ciesz, że w końcu mamy czym się pochwalić – odparła, pakując kolejne podgrzybki do koszyka.

Z każdą minutą koszyk stawał się coraz cięższy, a my – coraz lżejsi z radości. Śmialiśmy się, droczyliśmy, a w przerwach między zbieraniem Maria co chwila pokazywała mi, jak rozróżniać kapelusze, jak odcinać nóżki. A ja, choć udawałem, że się buntuję, w środku cieszyłem się jak dziecko, że robimy to razem. Pomyślałem wtedy, że to właśnie o to chodziło – nie o sam koszyk, nie o sąsiadów, tylko o nasz wspólny śmiech i ten dziwny zachwyt, który wrócił po tylu latach jak pierwsza randka.

Sąsiadowi szczęka aż opadła

Wracaliśmy do domu zmęczeni, ale szczęśliwi. Koszyk aż uginał się od ciężaru – pierwszy raz od lat! Gdy weszliśmy na klatkę, poczułem, że to będzie nasza wielka chwila. I nie pomyliłem się. Sąsiad z pierwszego piętra akurat zamiatał przed drzwiami. Spojrzał na nasz koszyk i aż mu szczęka opadła.

– A wy to gdzie byliście? W lesie czy w sklepie? – zagadnął, udając, że żartuje, ale widziałem ukłucie zazdrości w jego oczach.

– A jak! – odparłem, wypinając pierś jak paw. – Najlepsze miejsce… nie powiem gdzie, tajemnica!

Maria parsknęła śmiechem, a sąsiad jeszcze chwilę się gapił, zanim wrócił do swojej miotły. Ja za to poczułem się jak bohater dnia – ten, który w końcu nie wrócił z pustym koszem. W mieszkaniu Maria od razu rozłożyła grzyby na stole i zaczęła segregować. Patrzyłem na nią, jak z powagą układa podgrzybki, prawdziwki i maślaki w osobne stosiki.

– Ty wiesz, Andrzej – powiedziała nagle – że teraz nie ma odwrotu?

– Jak to nie ma? – zdziwiłem się.

– Bo od dzisiaj będziemy musieli chodzić na grzyby co roku. – Podniosła na mnie oczy i uśmiechnęła się tak, że wiedziałem, że to nie prośba, tylko wyrok.

– No pięknie – westchnąłem teatralnie. – Czyli skazałaś mnie na coroczne wędrówki po lesie.

– Nie narzekaj – mrugnęła. – W końcu od czegoś musisz być mistrzem.

W środku poczułem ciepło. Prawda była taka, że nie chodziło wcale o te grzyby. Cały sens tkwił w tym, że znowu mogliśmy się razem śmiać i cieszyć jak dzieci. A sąsiedzi? Niech patrzą i zazdroszczą.

Ważne, by się odnaleźć na nowo

Wieczorem, gdy grzyby już leżały rozłożone do suszenia, a kuchnia pachniała lasem, usiadłem w fotelu z kieliszkiem wina i spojrzałem na Marię. Krzątała się przy stole, jeszcze raz sprawdzając, czy wszystko dobrze posegregowane, jakby od tego zależały losy świata.

– Zaczęliśmy od pikniku, a skończyliśmy jako mistrzowie lasu – mruknąłem pod nosem, bardziej do siebie niż do niej.

Uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała. Ja za to pogrążyłem się w myślach. Życie po pięćdziesiątce nie jest już sprintem, raczej spokojnym marszem. Człowiek mniej goni za cudami, bardziej docenia drobiazgi. I właśnie dziś dostałem taki drobiazg – zwykły dzień, który stał się niezwykły. Wiem, że nie zawsze jest lekko. Bywają dni, kiedy kłócimy się o bzdury, kiedy cisza w domu ciąży bardziej niż ciężki koszyk. Ale ten dzień będzie jednym z tych, które warto zapamiętać – dla śmiechu w lesie, dla spojrzeń sąsiadów, dla uśmiechu Marii, gdy triumfalnie kładła pierwszego prawdziwka na stole. Podniosłem kieliszek w stronę żony.

– No i co, kochanie? Po grzyby czy na piknik? – zapytałem.

– Na wszystko naraz – odpowiedziała, a w jej głosie brzmiało coś, co sprawiło, że serce znów zabiło mi jak na pierwszej randce.

I wtedy zrozumiałem – nieważne, ile grzybów uda się znaleźć. Ważne, żeby wciąż znajdować siebie nawzajem.

Andrzej, 53 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama