Reklama

Pracuję zdalnie, co z pozoru daje dużą swobodę. W praktyce oznacza, że od rana do nocy staram się pogodzić pracę z ogarnianiem dzieci, domu i... życia na końcu świata. Bo tak właśnie czuję.

Reklama

Gdy teściowie podsunęli nam pomysł, żebyśmy się budowali – byłam w euforii. Młodzi, zakochani, z planami na przyszłość. Dostajemy od nich działkę. Dzieci miały mieć przestrzeń, my – święty spokój i ogródek z hamakiem. Tak sobie to wyobrażaliśmy. Tylko już wtedy coś mnie uwierało. Jakby zamiast radości, czułam ukłucie niepokoju. Bo działka leżała daleko – nie było asfaltu, nie było sąsiadów, nie było nawet porządnej drogi dojazdowej. Teściowa twierdziła, że „droga ma być robiona za dwa lata, już uchwalili”, ale jakoś nigdy tego nie widzieliśmy na papierze. Z każdym kolejnym etapem budowy było coraz ciężej. Tomek zarywał noce, ja jeździłam z dzieciakami po sklepach budowlanych, próbując jednocześnie projektować kampanię reklamową dla klienta. Kredyt rósł, a my oddalaliśmy się od siebie.

Wprowadziliśmy się do domu, w którym pachniało jeszcze farbą i nie było ciepłej wody. Do miejsca, które miało być spełnieniem marzeń, a stało się początkiem cichej wojny. Pamiętam rozmowę z sąsiadką pierwszej zimy. Stałyśmy obie w kurtkach przy furtce, śnieg po kolana, a ona patrzyła na mnie z politowaniem i powiedziała:

– Tu trzeba mieć charakter, kochana. I zapas jedzenia na miesiąc.

Wtedy się roześmiałam. Dziś bym się rozpłakała.

Zacisnęłam zęby

Obudziłam się jeszcze przed budzikiem. W pokoju było zimno, jakby nocą ktoś zostawił otwarte okno. Przeciągnęłam się i spojrzałam na zegarek. W pokoju dzieci cicho. Jeszcze spali. Oby. Poszłam do kuchni, włożyłam wodę na herbatę i ruszyłam po Tomka.

– Wstawaj – szepnęłam, pochylając się nad nim. – Trzeba odśnieżyć podjazd, dzieci zaraz będą się szykować do przedszkola.

– Jeszcze chwilę... – mruknął z zamkniętymi oczami.

Nie ma czasu. Przedszkole nie czeka – powiedziałam już głośniej.

Spojrzał na mnie nieprzytomnie, potem na okno, za którym śnieg sięgał połowy drzwi wejściowych. Jęknął.

– No pięknie. I znowu ja. Gdybyśmy zostali w mieszkaniu w mieście, nie musiałbym codziennie tyrać z łopatą o szóstej rano!

Zrobiło mi się przykro. Wszystko, co robiliśmy, było nie tak.

– Bo tam byśmy się nigdy nie doczekali swojego kąta! Ty też chciałeś domu! – odburknęłam, choć już sama nie byłam pewna, czy to była prawda.

Tomek wyszedł na zewnątrz z łopatą, a ja poszłam do dzieci. Starszy zaczął marudzić, że nie chce do przedszkola. Płacze, ubieranie, śniadanie w biegu – wszystko jak zwykle. A za oknem wciąż biało, cicho i pusto. W drodze do miasta jechaliśmy w milczeniu. Zgrzyt opon na lodzie, trzask wycieraczek, cisza między nami. I wtedy Tomek powiedział to jedno zdanie:

To był twój pomysł.

Zrobiło mi się duszno. Nagle poczułam się winna za wszystko – za teściową, za kredyt, za śnieg, za ten dom, który miał być początkiem czegoś nowego, a był tylko źródłem kłótni i zmęczenia. Wtedy dotarło do mnie coś, o czym wcześniej nie chciałam myśleć. Może wcale nie tak bardzo chciałam ten dom. Może po prostu bałam się powiedzieć „nie”. Bo działka była od teściów. Bo „tak wypadało”. Bo chcieliśmy pokazać, że jesteśmy zaradni, że damy radę.

Może chciałam być kimś, kim nigdy nie byłam.

Byłam rozczarowana

Był koniec lipca. Powietrze stało w miejscu, parne i ciężkie. Dzieci biegały po trawie, krzyczały, a ja siedziałam na tarasie i wachlowałam się gazetą, bo wiatrak w salonie znów odmówił współpracy. Tego wieczoru próbowałam przewietrzyć sypialnię. Otworzyłam okno na pięć minut. Wystarczyło. Gdy tylko zgasiliśmy światło, zaczęło się bzyczenie. Tomek mruknął coś pod nosem, przewrócił się na bok. Ja wstałam, zapaliłam lampkę i zaczęłam polowanie. Jednego zabiłam o ścianę, drugi uciekł. Wyszłam na taras, usiadłam na schodku. Za mną skrzypnęły drzwi.

– Nie śpisz?

– Nie da się – odpowiedziałam. – W domu duszno, komary wszędzie. Czuję się jak w pułapce. Gdybym wiedziała, że będzie tak źle...

– Nie zaczynaj znowu – uciął, siadając obok. – Nie mamy wyjścia. Dom stoi, kredyt wisi. Musimy tu być.

Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Dwa metry od nas leżała rozrzucona zabawka. Trzy tygodnie temu przyjechali goście, dzieci się bawiły. Nikt jej nie podniósł.

Od paru tygodni zaczęłam przeglądać ogłoszenia wynajmu mieszkań w mieście. Robiłam to wieczorami, kiedy dzieci już spały, a Tomek myślał, że pracuję. Nie mówiłam mu o tym. Wiedziałam, że nie możemy sobie pozwolić na przeprowadzkę, a mimo to szukałam. Jakby sam widok tych mieszkań miał mnie jakoś uratować. Przypomnieć, że istnieje inny świat, nie tylko ten z gryzoniami w piwnicy i brakiem sąsiadów w promieniu kilometra. Spojrzałam na Tomka. Zastanawiałam się, czy on też przegląda ogłoszenia.

Myśli kłębiły się w mojej głowie

Tego dnia dzieci były wyjątkowo spokojne. Leżały na dywanie, układały puzzle, a ja patrzyłam na zegarek. Minęła osiemnasta, potem dziewiętnasta. O dwudziestej wyciszyłam telefon. Tomek znów nie uprzedził, że zostanie dłużej w pracy. W końcu wrócił zmęczony. Zdjął buty, rzucił klucze na komodę. Nie powiedział nic. Z kuchni dobiegał dźwięk zmywarki. Dzieci już spały.

– Wiesz, która jest godzina? – zapytałam.

– Przepraszam, korki były – rzucił, nie patrząc na mnie.

– Nie o korki chodzi. Od tygodni cię nie ma. Przychodzisz, jesz, śpisz. Jesteś gościem we własnym domu.

– A co mam zrobić? Z czegoś trzeba spłacać ten dom. Nie siedzę w ciepłym mieszkanku przed komputerem – uniósł głos.

– Nie siedzę, tylko pracuję. Cały dzień z dziećmi, z klientami, z domem. Wszystko na mojej głowie, a ty tylko narzekasz.

Spojrzał na mnie z rezygnacją.

Od miesięcy tylko marudzisz, że tu źle, że nie tak.

– Czy w ogóle chcesz być z nami? – zapytałam cicho, choć wiedziałam, że nie jestem gotowa na odpowiedź.

– Nie wiem – powiedział po chwili. – Może nie. Może już nie potrafię.

Odsunęłam się, jakby ktoś mnie popchnął. Weszłam do łazienki i zamknęłam drzwi. Usiadłam na zimnych płytkach i oparłam głowę o ścianę. Nie płakałam. Nie od razu. Dopiero po chwili. Myśli kłębiły się w mojej głowie. Czy to koniec? Czy to wina tego miejsca, tego domu? A może nigdy nie było dobrze, tylko baliśmy się to zobaczyć? Rozważałam rozwód. Tę myśl trzymałam w sobie już od kilku tygodni, ale teraz po raz pierwszy powiedziałam ją sobie wprost. Rozwód. Sprzedaż domu. Nowy start. Tylko gdzie? Z czym? Z kim? Jeszcze nie wiedziałam, co zrobię. Ale wiedziałam, że już nic nie będzie takie jak dawniej.

Poczułam ulgę

Poszłam do nich sama. Tomek nie chciał, dzieci zostały u mojej mamy. Dom teściów wyglądał tak samo jak zawsze – zadbany, z małym ogródkiem, czerwonymi pelargoniami na ganku i starą huśtawką z oponą zawieszoną na drzewie. Kiedyś to wszystko wydawało mi się sielskie. Teściowa zaprosiła mnie do środka. Pachniało rosołem. Teść siedział w fotelu, oglądał coś w telewizji. Usiadłam w kuchni, z kubkiem herbaty, której nie chciałam.

Coś się stało? – zapytała, nalewając sobie zupy z garnka. – Tomek mówił, że masz kryzys.

– Tak – odpowiedziałam. – Ciężki od dawna. Nie daję już rady.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

– Ale przecież macie piękny dom. Działka jest duża, oddychacie świeżym powietrzem. Kiedy my się budowaliśmy, to nawet wody nie było. I jakoś żyliśmy.

– Ale my mamy dzieci – powiedziałam spokojnie. – Pracujemy. Potrzebujemy drogi, światła, normalności. Zasięgu. Przedszkola, lekarza w pobliżu. Tu nie ma nic z tego.

– Wy młodzi to byście chcieli wszystko na gotowe – machnęła ręką. – Za naszych czasów...

– To nie są wasze czasy! – przerwałam jej, może zbyt ostro. – Wzięliśmy kredyt, utknęliśmy w miejscu bez komunikacji. Tomek nie ma siły, ja nie mam siły. Czuję, jak się od siebie oddalamy. A wy to przedstawialiście jak prezent.

– Bo to był prezent – powiedziała sztywno. – Chcieliśmy wam pomóc.

Zamilkłam. Wiedziałam, że nie ma sensu dalej tłumaczyć. W ich oczach byliśmy niewdzięczni, leniwi, niezaradni. Nie widzieli, że ten „prezent” to był początek końca. Że potrzebowaliśmy nie tylko ziemi, ale wsparcia, którego nigdy nie dostaliśmy. Wyszłam z kuchni. Nawet nie dopiłam herbaty. Pożegnałam się chłodno. Mimo wszystko w drodze powrotnej poczułam ulgę. I złość. Zrozumiałam, że nie mogę na nich liczyć. Że w tym wszystkim jesteśmy sami.

Monika, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama