Reklama

Zawsze byłam kobietą, która wierzyła w miłość – mimo że życie dwa razy pokazało mi, jak bardzo można się pomylić. Z pierwszego małżeństwa mam dwoje dzieci, z drugiego też dwoje, a najmłodsze urodziłam, będąc z trzecim mężem, Romanem. A on z kolei miał czwórkę z poprzedniego związku, które dziś razem wychowujemy. Nasz dom przypomina czasem stację kolejową, pełną hałasu, pośpiechu, śmiechu i... płaczu. Ale mimo zmęczenia i chaosu, kocham ten bałagan. Problem w tym, że inni nie patrzą na nas z podziwem – raczej oceniają i plotkują za plecami.

Musieliśmy nauczyć się takiego życia

– Mamo, a on znowu zabrał moje klocki – wrzasnął Kacper, wbiegając do kuchni z miną, jakby wydarzyła się tragedia stulecia.

– Bo to były moje – zza jego pleców wychylił się Michał, syn Romana. – Tylko że ty, jak zawsze, musiałeś się wtrącić.

Westchnęłam i odstawiłam garnek z makaronem na bok. Wiedziałam, że taka sytuacja wydarzy się jeszcze wiele razy. Dzieci – moje i Romana – próbowały się nawzajem dotrzeć, choć szło im to jak po grudzie. Mieliśmy razem dziewiątkę. Troje już nastolatków, reszta w wieku szkolnym i przedszkolnym. Każde z nich nosiło inne wspomnienia, inne przyzwyczajenia, inne rany.

Kiedy zamieszkałam z Romanem, wiedziałam, że nie będzie łatwo. Ale nie przewidziałam, jak trudne może być łączenie dwóch światów. Nawet nasz pies, stary Maks, przez pierwsze tygodnie patrzył na wszystkich z niedowierzaniem.

Roman starał się, jak mógł. Był obecny, gotował, odrabiał lekcje z dzieciakami, jeździł na zebrania. Ale czułam, że czasem coś w nim pęka. Był zmęczony, tak jak ja. Wieczorem, gdy dzieci w końcu spały, usiedliśmy razem przy stole. Bez słów wzięliśmy się za ręce.

– Jeszcze się pozabijają – powiedział cicho, z wymuszonym uśmiechem.

Albo pokochają – odparłam.

Wiedziałam, że stoimy na krawędzi czegoś wielkiego. Że musimy nauczyć się żyć od nowa – nie tylko jako para, ale jako cała, duża, rozszalała rodzina.

Ludzie ciągle gadali

Pierwszy raz poczułam ten wzrok, kiedy poszliśmy całą dziewiątką na festyn szkolny. Dzieci biegały, śmiały się, jedno z moich potknęło się i płakało, drugie – z tych od Romka – podbiegło, żeby przytulić. I wtedy to zobaczyłam. Kobieta z sąsiedztwa, taka typowa – ze spojrzeniem w stylu „wszystko wiem najlepiej”. Zerkała na nas, potem szepnęła coś koleżance, która obróciła się z tą samą, dobrze znaną miną.

– Ty to chyba masz coś z głową, że się w to pakujesz – powiedziała potem moja znajoma z pracy, kiedy wspomniałam, że mamy dziewiątkę dzieci.

– Serio, po co ci to było – dodała, krzywiąc się tak, jakby usłyszała, że dobrowolnie zamieszkałam na śmietniku.

Czułam, jak rośnie we mnie złość. Przecież nikt nie zaglądał do naszego domu, nie widział, ile miłości dajemy tym dzieciom każdego dnia. Ile rozmów, cierpliwości, kompromisów. Ale ludzi to nie interesowało. Widzieli liczbę, nie historie. Widzieli zamieszanie, nie uśmiechy. W sklepie, kiedy stałam z czwórką dzieci przy kasie, ekspedientka rzuciła:

To wszystko pani? Ojoj… No, powodzenia...

– Dziękuję, przyda się – odpowiedziałam, choć miałam ochotę zapytać, co ją to obchodzi.

Wieczorem, przy zmywaniu, powiedziałam Romanowi:

– Czuję się, jakbym miała się z czegoś tłumaczyć. Jakbym robiła coś dziwnego, choć po prostu... żyję.

– Bo ludzie boją się tego, czego nie rozumieją – odparł.

Nie chciałam się więcej tłumaczyć. Nie przed nimi.

To był pierwszy krok

Pierwsza wspólna Wigilia to była prawdziwa próba ognia. Dziewięcioro dzieci, dwa zestawy rodzinnych tradycji i jeden stół, przy którym miało się zmieścić całe nasze patchworkowe życie. W kuchni pachniało barszczem, a na stole stały pierogi, które lepiłam z Zosią i Basią – jedną z moich dziewczyn, jedną od Romana.

– U nas się dzieliło opłatkiem dopiero po kolędzie – powiedziała Basia.

– A u nas zaraz po pierwszej gwiazdce – odburknęła Zosia.

– No to może teraz zrobimy po swojemu – zaproponowałam z uśmiechem, choć czułam, jak napięcie narasta.

Roman wniósł karpia i popatrzył na nas z niepewnością.

– Może po prostu usiądźmy razem i spróbujmy... być.

W salonie czekał stół, który składaliśmy z dwóch mniejszych i przykryliśmy jedną, za krótką ceratą. Dzieci wciąż się kłóciły o miejsca. Michał obraził się, że siedzi obok „tej od mamy”, a Patryk fukał na najmłodszą, że rozlała kompot. Było głośno. Niezręcznie. Trochę śmiesznie. I wcale nie jak z reklamy. Ale potem wydarzyło się coś małego, co zostanie ze mną na zawsze. Najstarszy, Igor – syn Romana – podał opłatek mojemu Kubie.

– Przepraszam, że się z ciebie ostatnio śmiałem – powiedział cicho.

Kuba skinął głową. Nie odrzekł nic, ale uścisnął jego rękę. Nie było fajerwerków, ale to był pierwszy krok. Kawałeczek drogi, który pokonali razem. Wiedziałam, że to będzie długa droga, pełna zakrętów. Ale tamtego wieczoru przy jednym stole poczułam, że może damy radę.

Nie rozdwoję się

Zawsze myślałam, że dziecięce konflikty kończą się szybciej niż dorosłych. Ale kiedy Alicja – moja córka – zaczęła zamykać się w pokoju na całe popołudnia i przestała odzywać się do mnie, wiedziałam, że coś jest nie tak. Próbowałam z nią rozmawiać. Bezskutecznie.

– Może daj jej czas – powiedział Roman, gdy wieczorem siedzieliśmy w ciszy przy zimnej herbacie.

– Ale ja nie chcę czekać. Ja chcę ją zrozumieć. Tęsknię za nią, chociaż jest dwa pokoje dalej.

Najgorsze było to, że jednocześnie w naszym domu było dziecko, które krzyczało głośno, o byle co. Michał. Potrafił urządzić awanturę o źle pokrojoną kanapkę. Ilekroć próbowałam do niego dotrzeć, odbijałam się od ściany.

Nie jesteś moją matką – wrzasnął raz, kiedy zabroniłam mu wychodzić wieczorem.

– Ale jestem dorosła w tym domu – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku miałam ochotę wybiec i się rozpłakać.

Między nimi, między tym milczeniem Alicji a krzykiem Michała, próbowałam znaleźć równowagę. Nie zawsze mi się udawało. Czasami miałam ochotę zamknąć się w łazience i udawać, że mnie nie ma. A potem, po kilku dniach, Alicja sama podeszła. Usiadła obok mnie i powiedziała:

– Ja po prostu nie chcę z nikim tobą dzielić.

Uściskałam ją tak, jak potrafiłam najmocniej. Byłam mamą dziewięciorga dzieci. Ale każdemu z nich musiałam poświęcić czas. I nie zawsze wiedziałam, jak to zrobić dobrze.

Byliśmy prawdziwą rodziną

Wydawało mi się, że z czasem ludzie się przyzwyczają. Że jak zobaczą nas razem na spacerze, jak dzieciaki pomagają sobie nawzajem na placu zabaw, to w końcu przestaną szeptać. Ale nie przestali. Pewnego dnia na wywiadówce jedna z matek, którą znałam jeszcze z czasów mojego pierwszego małżeństwa, podeszła do mnie po zebraniu.

Ty to masz tupet – powiedziała z uśmiechem, który tylko udawał życzliwość. – Zbierać dzieci i mężów jak znaczki.

Nie odpowiedziałam. Nie chciałam jej dawać satysfakcji. Ale w środku czułam gulę, która nie schodziła przez pół dnia. Inna sytuacja – podczas komunii jednego z naszych dzieci – usłyszałam, jak babcia jednego z kolegów mówiła do swojej wnuczki:

– Uważaj na tę dziewczynkę, ona to z takiej... patchworkowej rodziny. Różne dzieci, różni ojcowie. Kto ich tam wie.

Patchwork. To słowo powinno oznaczać różnorodność, współistnienie, drugą szansę. A często brzmiało jak wyrok. Jakbyśmy wszyscy byli jakąś sklejką z resztek, którą tylko naiwni uważają za dom. Wieczorem, kiedy dzieci już spały, Roman spojrzał na mnie i zapytał:

– Czy to wszystko jest tego warte?

Spojrzałam na te porozrzucane skarpetki, na kredki pod stołem, na zdjęcia w ramkach – nasze dzieci, w różnym wieku, z różnymi uśmiechami. I odpowiedziałam:

– Dla nich? Tak. Zawsze.

Bo nawet jeśli cały świat miałby nam nie wierzyć, to ja widziałam, jak rosną. Widziałam, jak uczą się siebie nawzajem. Jak powoli stają się rodziną.

Niczego się nie wstydzę

Czasem, kiedy patrzę na naszą rodzinę z boku, myślę, że naprawdę trzeba mieć w sobie coś więcej niż cierpliwość, by to wszystko unieść. Dziewięcioro dzieci, każde z własnym temperamentem, historią i oczekiwaniami. Trzy małżeństwa, mnóstwo błędów i jeszcze więcej prób naprawienia tego, co się kiedyś posypało.

Ale nigdy nie patrzyłam na żadne z tych dzieci jak na „czyjeś”. One są nasze. Moje, Romana, świata. Dla mnie nie liczy się, kto kogo urodził, tylko kto kogo codziennie przytula, komu podaje herbatę, komu śpiewa kołysankę i z kim płacze nad niezdanym sprawdzianem.

Nie zawsze jest kolorowo. Czasem jedno dziecko mówi, że mnie nienawidzi, a drugie – że jestem najlepszą mamą na świecie. Czasem Roman i ja mijamy się w kuchni w milczeniu, bo oboje jesteśmy zbyt zmęczeni, by cokolwiek powiedzieć. Ale potem przychodzi taki moment – jedno spojrzenie, jeden śmiech, jedno wspólne śniadanie, kiedy wszyscy są przy stole – i wiem, że to ma sens.

Nie potrzebuję, żeby sąsiedzi nas podziwiali. Nie muszą nas rozumieć. Chciałabym tylko, żeby przestali oceniać. Bo to, co mamy, nie jest idealne. Ale jest prawdziwe. Zbudowane na drugich szansach, nieprzespanych nocach i decyzji, by kochać mimo wszystko. Mam dziewięcioro dzieci. I to nie jest powód do wstydu. To mój dom. Moje życie.

Elżbieta, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama