„Wycieczka na targowisko wywróciła życie kolegi o 180 stopni. Znalazł miłość, czosnek i nowy plan na życie”
„Naprawdę dobrych targowisk jest coraz mniej. Na szczęście do mojego „parafialnego” bazarku nie jest daleko. Weszliśmy między stragany. Mijając kolejne stoiska, tłumaczyłem Witkowi, co i gdzie najlepiej kupować”.

- Krzysztof, 39 lat
Chodzę na bazar, bo tam można znaleźć wszystko w najlepszym gatunku. Przekonał się o tym także mój sceptyczny przyjaciel ze straganu. Witek tak się zapatrzył na dziewczynę za ladą, że zapomniał języka w gębie.
Wziąłem go na wycieczkę
Witek długo miał mnie za zakupowego dziwoląga. Powodem było to, że nie lubię super- i hipermarketów, snobistycznych delikatesów i sklepów spod szyldu „zdrowa żywność”.
– No, to gdzie ty robisz zakupy?! – zapytał kiedyś mój przyjaciel. – Pewnie zamawiasz w internecie gotowe żarcie…
– Mało to razy jadłeś moje żarcie i piałeś z zachwytu?! – zirytowałem się. Ty myślisz, że skoro sam nie odróżniasz pora od selera, to inni też są takimi ignorantami. Chętnie ci pokażę, jak to się robi. A zakupy – to bazar, mój drogi!
– Bazar?! A jeszcze są takie przybytki? – zdziwił się Witek. – W porządku, chętnie się przekonam…
Pogroziłem mu palcem i wróciliśmy po przerwie do oglądania meczu.
Minęło kilka dni i kiedy nadszedł piątek, zadzwoniłem do Witka.
– Cześć, ignorancie – zacząłem. – Idę jutro na bazar, wybierzesz się ze mną? Tak, jasne, że rano, bo potem przyłazi dziki tłum. Startuję o 8:30. Będziesz o 8:15? Super, do jutra…
No, i zasiadłem do sporządzania spisu zakupów. Lubię ten moment wymyślania menu i szalonych pomysłów kulinarnych. A jutro – pokażę temu nieukowi, jak się robi prawdziwe zakupy.
Witek przyjechał przed czasem. Uśmiałem się, bo nie przypuszczałem, że będzie aż tak zainteresowany niemęskimi zajęciami.
– Nie śmiej się – mówił pojednawczo. – Kiedy próbuję twoich wynalazków, po prostu ci zazdroszczę.
– Do gotowania, drogi Witku… – pastwiłem się nad kumplem – potrzebne są nie tylko garnki i kuchenka, ale również wyobraźnia i wyrobiony smak. Przeciętny zjadacz fastfoodów nie ma szans na sukces kulinarny.
– Spróbuj więc nie gwiazdorzyć, OK? – odparował zniecierpliwiony.
– Nie złość się – odpowiedziałem. –To tylko żart. Jeśli będziesz miał pytania – wal śmiało. Pomogę.
Był zachwycony tym, co widział
Ruszyliśmy na bazarek samochodem. Trzeba przyznać, że naprawdę dobrych targowisk jest coraz mniej. Na szczęście do mojego „parafialnego” bazarku nie jest daleko. Weszliśmy między stragany. Mijając kolejne stoiska, tłumaczyłem Witkowi, co i gdzie najlepiej kupować.
–Mógłbyś tu być przewodnikiem – powiedział Witek z uznaniem.
– Szybko zorientujesz się, gdzie znaleźć towar, który ci odpowiada, i potem nie szwendasz się jak dziecko w lesie, tylko idziesz w konkretne miejsca. Zaczniemy od wędlin i mięsa, potem nabiał i sery, a na koniec warzywa i rarytasy.
Szliśmy zatem zgodnie z planem, aż dotarliśmy do dużego straganu z warzywami.
– Tu są najlepsze produkty – szepnąłem do ucha Witka. – Dlatego zawsze jest tu ogonek. Ale warto – jakość pierwsza klasa. I obsługa przemiła – pani Ludmiła zawsze doradzi.
– Rosjanka? – zdziwił się Witek.
– No, z Rosji, ale bardziej ze wschodnich rejonów. Zobaczysz… – odpowiedziałem. – A tak w ogóle, zdradź mi, co cię popchnęło w stronę zakupowo-kulinarną? Zawsze byłeś tylko konsumentem.
– Będziesz się może śmiał, ale to chyba nuda –Witek mówił poważnie. – Dni są podobne do siebie jak krople wody. Nie zawsze chce się wyjść, spotkać, a gotowanie to relaks. Jest twórcze, rozwija wyobraźnię…
– No, proszę – plastykowi i muzykowi mało tworzenia…
– A tak! – Witold był zdeterminowany.
– No, jeszcze trochę i kuchnia okaże się spełnieniem życiowego marzenia! – wykrzyknąłem z uniesieniem.
– Kto wie, mój drogi. Kto wie…
Zakochał się nie tylko w bazarku
Dotarliśmy do mojego ulubionego straganu. Wyróżniał się nie tylko bogactwem produktów, ale i elegancją. Zwykłe rzodkiewki, cebula czy ogórki były czyste i efektownie poukładane. Tworzyły barwne kompozycje pełne dynamiki i polotu. Stragan Ludmiły bardziej przypominał fantastyczną galaktykę niż stoisko z warzywami. Nic dziwnego, że Witka pochłonęły witaminowa paleta i galeria aromatów.
Ludmiła – była, jak zwykle, uśmiechnięta. Piękne oczy i złocista karnacja nadawały jej urodzie egzotycznego charakteru, a ciemne włosy spięte w koński ogon dodawały uroku. Witek dostrzegł wreszcie dziewczynę za ladą i zaniemówił. Zrobiła na nim wrażenie większe niż orientalne przyprawy i swojska włoszczyzna. Gapił się na nią jak na święty obrazek. Wreszcie zapłaciłem, a Ludmiła wdzięcznym głosem z uroczym akcentem zauważyła:
– Wasz kolega, to aby zdrowy? Nie zasłabł? Bo wcale nie rusza się i kolejkę tylko blokuje…
Dopiero wtedy Witek ocknął się, powiedział cicho „przepraszam” i odskoczył sprzed straganu. Ludmiła zaśmiała się i pomachała mu na pożegnanie.
– Do widzenaa – powiedziała. – Niech pan uważa na siebie!
Popchnąłem oszołomionego Witka i poszliśmy do samochodu.
– Fajne zakupy? Zapamiętałeś coś? – spytałem ze śmiechem.
– Jasne – odpowiedział kumpel. – Coś niesamowitego. Będę gotował.
– Świetnie! No, to do garów!
Przez następne trzy godziny uważnie słuchał i obserwował moje popisy. Ja gadałem, on przytakiwał, dopytywał, mieszał i nawet próbował. Siedliśmy do jedzenia.
– To nie jest takie trudne – oznajmił mój kumpel artysta.
– Jasne – potwierdziłem. – Żadne czary-mary, tylko odrobina wiedzy i wyobraźnia. Masz potencjał – zaśmiałem się.
– Mhm, i motywację… – mrugnął okiem i zabrał się do zmywania.
– Wielkie dzięki! – dodał.
Przez najbliższe tygodnie odebrałem chyba dwieście telefonów od Witka. Pytał najpierw o banały, ale z czasem coraz częściej zaskakiwał mnie pytaniami o niuanse. Był coraz lepszy, przynajmniej w teorii.
– I jak ci idzie? – spytałem któregoś razu.
– Jeszcze trochę i zaproszę cię na degustację, ok? Dasz jeszcze chwilę…
Dałem, nie nalegałem. Ale wreszcie się doczekałem.
– Zapraszam cię na kolację z niespodzianką – Witek zaśmiał się w słuchawkę. – Tylko obiecaj, że nie będziesz grymasił!
Obiecałem. Byłem naprawdę ciekawy, czym mnie uraczy mój „uczeń”. Przecież minęły już cztery miesiące od naszych pierwszych wspólnych zakupów.
To rzeczywiście była niespodzianka
Zjawiłem się punktualnie. Chciałem wetknąć nos do kuchni przed podaniem kolacji, ale Witek od razu poprowadził mnie do salonu. No, i od razu mnie zatkało. Stół był nakryty bardzo ładnie, nowocześnie i elegancko. Plastyk… – pomyślałem i wdychałem niezwykłe aromaty przekąsek. Aż mi zagrało w żołądku…
– No, Witek, tak wykwintnie to ja nie jadam – zażartowałem, ale nie kryłem uznania. – Super to wygląda. No i będziesz mi musiał opowiedzieć, co to za frykasy – większości nie rozpoznaję.
– Ot, drobne niespodzianki – uśmiechnął się kumpel. – Największa jest jeszcze w kuchni. Siadaj.
Próbowałem wyczuć tę tajemnicę nosem, ale bogactwo zapachów było zbyt silne. Siedziałem zaskoczony i przekonany, że czeka mnie prawdziwa uczta. I w pewnej chwili po prostu zdębiałem. Do stołu podeszła… Ludmiła.
Ubrana w czerwoną sukienkę, lekko umalowana, z włosami rozpuszczonymi na ramiona, wyglądała wspaniale.
– Dzień dobry, panie Krzysztofi – powiedziała z uśmiechem. – Ludmiła S. Bardzo mi miło.
Zerwałem się i uścisnąłem jej dłoń.
– Dzień dobry, tak… – jąkałem się. – Krzysztof B., ale Krzysztof wystarczy.
Witek patrzył na mnie ze śmiechem, najwyraźniej bawiąc się moim zakłopotaniem.
– Krzysiu – zwrócił się do mnie. – To moja narzeczona – oznajmił krótko. –Siadajmy.
Kolacja była wyśmienita! A czebureki z baraniną – były po prostu pyszne.
– Czy dacie przepis na te cuda? – poprosiłem Ludmiłę.
– To Witek musi dać – odpowiedziała skromnie. – Ja tylko trochę pomagałam.
– Mam przygotowany! – krzyknął z dumą Witek. – Widzisz, Miłka – wiedziałem, że będzie chciał! – wręczył mi złożoną kartkę z przepisem na placki z mięsnym farszem i dodatkiem czeremszy, czyli czosnku siatkowatego.
Wieczór był wspaniały. Wyszedłem od kumpla tuż przed północą. Cieszyłem się razem z nim, bo przypadkiem znalazł fantastyczną dziewczynę. Dwa miesiące później byłem świadkiem na ich ślubie. A potem oni wyjechali. Miała to być podróż poślubna, ale nie wrócili. Prowadzą w Los Angeles knajpkę z polskim i rosyjskim jedzeniem. Zapraszają. Pewnie kiedyś pojadę. Ale póki co, bilans mam ujemny – straciłem kumpla, straciłem świetne miejsce zakupów, zyskałem za to rewelacyjny przepis na syberyjskie czebureki.