„Wydałam na zakupy świąteczne 2 tysiące, a jeszcze nie kupiłam prezentów. W 2026 roku nie będzie, co do gara włożyć”
„Zakończyłam rozmowę i wzięłam drugi wózek. Wtedy już wiedziałam, że będzie grubo. Wpadły do niego śledzie w kilku smakach, łosoś, kapusta kiszona, dwa rodzaje pierogów, sernik w proszku, napoje gazowane i opakowanie czekoladek, które miały być dla sąsiadki. Przy kasie zrobiło mi się słabo”.

- Redakcja
Święta miały być piękne. Tak sobie powtarzałam od listopada, kiedy tylko zaczęły się pierwsze reklamy czekoladek i pachnących świec. Chciałam, żeby w tym roku wszystko się udało: stół pełen potraw, dzieci szczęśliwe, trochę spokoju, może nawet bez kłótni przy opłatku. W pracy nie było lekko, ale obiecałam sobie, że na Świętach nie będę oszczędzać. I rzeczywiście – nie oszczędzałam. Tylko że kiedy stanęłam przy kasie z koszykiem pełnym zwykłych produktów, a cena masła okazała się jak za złoto, zrozumiałam, że coś tu bardzo nie gra. A potem było już tylko gorzej.
Wystarczyło na dwa koszyki i ser
Przed sklepem było tłoczno, jakby wszyscy rzucili się na promocje życia. Miałam dokładną listę i w głowie plan: najpierw mięso, potem warzywa, na końcu słodycze i frykasy. Poszło nieźle do momentu, gdy zatrzymałam się przy lodówkach z nabiałem. Masło – najzwyklejsze, w sreberku – kosztowało prawie 8 złotych. Spojrzałam jeszcze raz. Nie, nie była to jakaś francuska wersja z orzechami. To było to samo masło, które zawsze kupowałam. Wrzuciłam tylko trzy kostki, choć chciałam sześć.
– No i jak, dużo ludzi? – zapytała mnie przez telefon mama, kiedy pchałam pierwszy wózek w stronę kasy.
– Tłok. I drogo jak nie wiem. Masło jak za zboże – jęknęłam. – A ja jeszcze nie kupiłam ryb, maku ani nic słodkiego.
– Oj, dziecko, to weź mniej. Nie ma co przesadzać – doradziła spokojnie, ale jej ton mnie tylko podirytował.
– Mamo, ja chcę, żeby było normalnie. Raz w roku to nie grzech, chyba nie?
Zakończyłam rozmowę i wzięłam drugi wózek. Wtedy już wiedziałam, że będzie grubo. Wpadły do niego śledzie w kilku smakach, łosoś, kapusta kiszona, dwa rodzaje pierogów, sernik w proszku, napoje gazowane i opakowanie czekoladek, które miały być prezentem dla sąsiadki. Stałam przy kasie z dwoma pełnymi wózkami, trochę spocona, trochę zdenerwowana. Kiedy usłyszałam końcową kwotę, zrobiło mi się słabo.
– Czy chce pani zapakować w kilka toreb? – zapytała z przekąsem kasjerka.
Uśmiechnęłam się krzywo, kiwnęłam głową, zapłaciłam i wyszłam. To miał być dopiero początek.
Tylko raz w roku są Święta
Wieczorem usiadłam przy kuchennym stole z paragonami. Długo się nie dało – cyferki zaczęły mi się zlewać. Za same sery zapłaciłam więcej niż kiedyś za tygodniowe zakupy. Miałam jeszcze dwie wyprawy przed sobą: po prezenty i do warzywniaka. Wmawiałam sobie, że to przecież normalne. Święta są raz w roku, nie można liczyć każdej złotówki. Tylko że z konta zniknęło już ponad dwa tysiące, a na stole wciąż było jakoś pusto.
– Znowu siedzisz z tymi papierami? – zapytał mój partner, kiedy wrócił z pracy.
– Sprawdzam, ile nas to wszystko kosztuje – mruknęłam, nie podnosząc wzroku.
– No to nie sprawdzaj. Przecież wiesz, jak będzie. Pusto, ale przynajmniej rodzinnie.
Spojrzałam na niego z wyrzutem.
– Tylko że ja jestem tą rodziną, która wszystko organizuje, kupuje, gotuje i jeszcze potem słyszy, że nie ma kasy na nowe buty dla małej – rzuciłam ostrzej, niż planowałam.
– Przesadzasz – powiedział cicho i poszedł do drugiego pokoju.
Nie miałam siły za nim iść. Wzięłam kubek herbaty i usiadłam przy oknie. Na balkonie świeciła się lampka, którą powiesiłam tydzień wcześniej, myśląc, że to będzie taki miły grudzień. Teraz czułam się jak aktorka w reklamie, tylko zamiast uśmiechu miałam zaciśnięte szczęki i coraz większe zmęczenie. Wiedziałam, że to ja muszę ciągnąć wszystko. Że dzieci nie mogą wiedzieć, że coś jest nie tak. I że jak co roku, zaklajstruję rzeczywistość makowcem, opłatkiem i sernikiem z proszku.
Już nic nie dopinam
W niedzielę przed Wigilią zaczęłam gotować. Wstawiłam barszcz, przyprawiłam rybę, mieszałam farsz do uszek. Niby wszystko szło zgodnie z planem, ale co chwilę coś wypadało. A to pierogi się rozkleiły, a to dzieciaki się pokłóciły o bombki na choince. W pewnym momencie usiadłam na krześle i spojrzałam na siebie w odbiciu kuchennego okna. Rozciągnięty sweter, włosy związane w niechlujny koczek, cienie pod oczami. A przecież miałam wyglądać ładnie. Miałam mieć czas na paznokcie, na makijaż, na jakiś świąteczny błysk.
– Mamo, mogę już otworzyć czekoladkę? – zapytał mój syn, trzymając adwentowy kalendarz.
– Tylko jedną – odparłam, nie ruszając się z miejsca.
– Już wszystkie zjadłem, ale chciałem jeszcze jedną…
Westchnęłam. Jak miałam mieć wszystko pod kontrolą, skoro nawet kalendarz już cały wyjedli? Wieczorem próbowałam dopiąć sukienkę, tę czerwoną, która zawsze była moją „na specjalne okazje”. Zamek zatrzymał się w połowie pleców. Szarpnęłam raz, drugi, trzeci. Nic. Opadłam na łóżko, próbując powstrzymać łzy. Nie płakałam z powodu sukienki. Płakałam, bo byłam wykończona. Bo chciałam Świąt, które cieszą, a nie takich, które trzeba „przetrwać”.
– Kochanie, wszystko w porządku? – partner zajrzał do sypialni.
– Potrzebuję chwili – wyszeptałam, obracając się do ściany.
Usiadł obok i położył dłoń na moim ramieniu.
– Wiem, że to nie tak miało wyglądać, ale jesteśmy razem. To się liczy.
Nie odpowiedziałam. W duchu powtarzałam, że tak, to się liczy. Tylko że moje „razem” było coraz bardziej zmęczone.
Pusty talerz zamiast prezentu
Wigilia zaczęła się z opóźnieniem. Ryba się lekko przypaliła, dzieci nie mogły znaleźć białych koszul, a ja zapomniałam o śledziach w oleju, które przecież miały być „tak jak zawsze”. Usiadłam do stołu z mokrymi jeszcze włosami, w zwykłym swetrze i z bólem głowy, który narastał od rana. Na stole było wszystko: barszcz, pierogi, karp na dwa sposoby, kompot z suszu. Tylko w powietrzu wisiało coś, czego nie dało się nazwać.
– A prezenty? – zapytała moja córka, jeszcze zanim złożyliśmy sobie życzenia.
– Będą po kolacji – odpowiedziałam, zmuszając się do uśmiechu.
Wiedziałam, że będą inne niż zwykle. W ostatniej chwili musiałam zrezygnować z kilku rzeczy. Droższe klocki zamieniłam na tańsze puzzle, książkę dla syna zamówiłam z promocji, a dla partnera kupiłam po prostu skarpetki. Z żalem wykreśliłam nowy szlafrok dla mamy, bo po prostu nie starczyło. Na końcu i tak zabrakło na ten czekoladowy mikołajowy zestaw, który miałam dorzucić „na zapas”. Po kolacji dzieci rzuciły się do paczek. Ich uśmiechy były prawdziwe, nawet jeśli trochę mniejsze niż rok temu. Mama podziękowała za własnoręcznie robiony piernik, a partner pocałował mnie w policzek i mruknął:
– Najlepsze święta.
Uśmiechnęłam się, chociaż wewnątrz czułam pustkę. Wiedziałam, że ich radość była prawdziwa. Tylko dlaczego ja nie czułam tego samego? Potem wszyscy się rozeszli. Zostałam w kuchni sama. Na stole został tylko jeden pusty talerz – ten dla niespodziewanego gościa. Ja nie dostałam żadnego prezentu.
Nie tak to miało wyglądać
Pierwszy dzień Świąt zawsze był spokojniejszy. Nie było już pośpiechu, nikt niczego nie oczekiwał. A jednak tego roku czułam się bardziej pusta niż kiedykolwiek wcześniej. Dzieci bawiły się nowymi zabawkami, partner zalegał na kanapie z telefonem, a ja… ja kręciłam się po kuchni, choć nie miałam już nic do zrobienia. Wszystko było gotowe, podane, zjedzone. A mimo to nie potrafiłam usiąść. Wzięłam kubek z herbatą i usiadłam przy oknie. Śnieg padał lekko, miękko. Przez chwilę wpatrywałam się w biel, próbując znaleźć w niej coś świątecznego. W głowie miałam jedną myśl, że nie tak to miało wyglądać. Włożyłam tyle wysiłku, tyle energii, żeby było wyjątkowo. A wyszło… jak zwykle. Może nawet gorzej.
– Mamo, zagrasz ze mną? – zapytał syn, trzymając planszówkę.
Skinęłam głową, choć najchętniej schowałabym się pod koc i zasnęła na tydzień. Usiedliśmy na dywanie, dołączyła córka. Śmiali się, rzucali kostką, pokazywali karty. Patrzyłam na nich i czułam się jak ktoś z boku. Niby tam byłam, a jednak jakby nie do końca. Myślałam o tym, że rachunki jeszcze nie zapłacone, że karta kredytowa poszła w minus, że za tydzień znowu trzeba będzie wszystko łatać. Wieczorem, kiedy dzieci spały, usiadłam obok partnera.
– Dziękuję, że to wszystko ogarnęłaś – powiedział cicho.
– Tylko że ja się w tym wszystkim pogubiłam – odpowiedziałam szczerze.
Pokiwał głową. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, jakby każde z nas próbowało coś zrozumieć. Ja próbowałam zrozumieć, dlaczego święta, na które tak czekałam, zostawiły mnie z uczuciem, że coś bardzo ważnego mi umknęło.
I nadszedł słodko-gorzki styczeń
Styczeń nadszedł cicho i powoli. W domu panowała cisza, która wcześniej była niewyobrażalna. W kuchni pozostały resztki piernika, kilka okruszków po serniku i zapomniana puszka kakao. Każdego ranka patrzyłam na kalendarz, który nie oferował żadnych świątecznych przypomnień, żadnych migających lampek. Tylko puste dni i rachunki, które ciągle przypominały o tym, że minione Święta kosztowały więcej, niż planowałam. Usiadłam przy stole, otworzyłam laptopa i zaczęłam przeglądać paragony. Próbowałam analizować każdy zakup, zastanawiając się, gdzie można było zaoszczędzić. I choć kwoty były dla mnie przytłaczające, wiedziałam, że emocjonalnie straciłam więcej. Przypomniałam sobie te chwile przy stole, kiedy dzieci się śmiały, i poczułam pewien rodzaj spokoju. Było gorzko, ale nie do końca źle.
– Mamo, możesz mi pokazać, jak się robi te pierogi? – zapytała córka, przerywając moje rozmyślania. Uśmiechnęłam się po raz pierwszy od dawna.
– Jasne, pokażę ci – odpowiedziałam. Wtedy poczułam, że może nie wszystko poszło źle. Może Święta nie były idealne, może nie stać mnie było na wszystko, co chciałam, ale zostały wspomnienia, które nie kosztowały złotówki. Każdy śmiech, każdy mały gest, każdy pocałunek na dobranoc – to było coś, czego żaden rachunek nie mógł zmierzyć. Choć początek roku był trudny i wymagał naprawy finansów, poczułam, że mam coś cenniejszego niż nadmiar prezentów czy wypchane koszyki. Nauczyłam się, że święta to nie tylko zakupy, nie tylko kosztowne ozdoby, ale też chwile z tymi, których kocham. Słodko-gorzki styczeń stał się początkiem czegoś nowego – nauki doceniania małych radości, nawet jeśli nie mają ceny.
Gabriela, 37
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Utknęłam z facetem mdłym jak karp w galarecie. Oświadczył mi się w wigilię, bo tak mu mamusia kazała”
- „Po 15 latach wróciłam ze Szkocji do kraju, bo tęskniłam za ojczyzną. Niestety Polacy nie przyjęli mnie zbyt ciepło”
- „Choć mam 70 lat to nie jestem za stara na przygody. Los sprawił, że w starej windzie poczułam się jak nastolatka”