Reklama

Mieszkanie po rodzicach miało potencjał. Wystarczyło je odświeżyć i sprzedać. Wiedziałem, że połowa należy do mojego młodszego brata, ale on od początku nie wykazywał żadnego zainteresowania. Nie przychodził, nie dzwonił, nie pytał. A ja – zmęczony, ale zdeterminowany – dzień po dniu po pracy remontowałem to wszystko sam.

Reklama

Ściany były rozprute do gołego betonu, instalacja elektryczna pamiętała Gierka, a okna wypaczyły się od wilgoci. Wszystko trzeba było wymienić. Sam znosiłem worki z gruzem, sam malowałem sufity. Co tydzień odkładałem na materiały, choć żona już przebąkiwała, że przecież moglibyśmy przeznaczyć to na własne mieszkanie. Tomek przyszedł tylko raz. Usiadł na parapecie w kuchni i patrzył przez okno, jakbym go tam posadził za karę.

– No, coś powiesz? – spytałem, starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie to wszystko boli.

– Zrób, co chcesz – rzucił i wzruszył ramionami. – Ja się nie znam.

– A ja niby się znam?! Po prostu robię, bo nie chcę, żeby się to wszystko rozleciało. Myślałem, że ci zależy. To też twoje!

– No i co z tego?

Nie odpowiedziałem. Miałem ochotę wrzasnąć, ale zamiast tego wziąłem do ręki wałek i wróciłem do malowania. Czułem, że jestem sam z tym wszystkim. Może i połowa mieszkania była jego, ale ja płaciłem za całość. Z czasem coraz częściej myślałem, że brat wcale nie chce nawet swojej połowy.

Coś było nie tak

Po sześciu miesiącach mieszkanie wyglądało jak z katalogu. Nowe panele, ciepłe światła w przedpokoju, jasne ściany. Włożyłem w to wszystko tyle pracy, że patrząc na efekt końcowy, czułem coś na kształt dumy. Ale była to dumna samotna – Tomek nie dzwonił, nie zaglądał, nie pisał. Zadzwoniłem do niego, kiedy miałem już pierwszego kupca. Odebrał dopiero po trzecim razie.

– Trzeba to sprzedać mieszkanie, zysk dzielimy na pół i koniec tematu – powiedziałem bez zbędnych uprzejmości.

Nie teraz. Mam urwanie głowy – burknął i się rozłączył.

Tydzień później poszedłem do niego do domu. Otworzyła Ola. Patrzyła na mnie zmieszana, ale z uśmiechem.

– Tomek jest jeszcze w pracy. Chcesz wejść?

– Nie, tylko powiedz mu, że czekam na decyzję. To nie może trwać wiecznie.

– On ma swoje powody – powiedziała cicho, jakby chciała coś dodać, ale się powstrzymała.

– Jakie powody? Przecież to proste. Albo sprzedajemy, albo... – urwałem, bo sam nie wiedziałem, co dalej.

Coś było nie tak. Tomek nie był tylko zagubiony. On coś ukrywał. Czułem to w sposobie, w jaki uciekał wzrokiem, jak odkładał rozmowę, jakby bał się, że jak tylko powie prawdę, wszystko się posypie. Moja cierpliwość się kończyła.

Zostałem oszukany

Na spotkanie z notariuszem Tomek przyszedł spóźniony. Wszedł do gabinetu, jakby go ktoś siłą przyprowadził. Byłem już tam wcześniej, przygotowałem wszystkie dokumenty. Chciałem sfinalizować sprzedaż. Dla mnie to był koniec etapu. Ale dla niego – jak się okazało – dopiero początek.

– Możemy? – zapytałem, podsuwając mu dokumenty do podpisu.

Nie mogę tego podpisać – powiedział, unikając mojego wzroku.

– Dlaczego?

Zamiast odpowiedzieć, wyjął z torby kilka kartek. Położył je na stole między nami.

– Co to ma być?

– Wziąłem kredyt. Masz tu potwierdzenie przelewu. Spłacam cię. Mieszkanie zostaje przy nas.

Zaniemówiłem.

– Co?!

– Nie miałem wyjścia. Próbowałem ci powiedzieć, ale ciągle gadałeś o sprzedaży, o kupcach, o Basi. Ja... nie chciałem tego sprzedawać. Ola też nie. Potrzebujemy tego mieszkania.

– Ale ono było też moje.

– I nadal masz swoją część. Finansowo. Oddaję ci wszystko, co ci się należy.

Chciałem coś jeszcze powiedzieć, ale nie wiedziałem, czy krzyknąć, czy po prostu wyjść.

Nie umiałem wybaczyć

Kilka dni później podjechałem pod blok, gdzie kiedyś z ojcem szorowałem klatkę schodową. Teraz stało tam auto Tomka, na tylnej szybie przyklejona naklejka z rysunkiem dziecięcych postaci. Zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła Ola. Była zaskoczona, ale nie zdziwiona.

– Wejdziesz?

– Tylko na chwilę.

Wszedłem. Mieszkanie pachniało inaczej – dziecięcymi kosmetykami, czymś domowym, miękkim. Po moich farbach i lakierach nie było śladu. W salonie siedział Tomek, trzymał młodszego syna na kolanach, starszy coś rysował przy stole.

– Hej – powiedział cicho, jakby bał się, że zaraz znów go zaatakuję.

Chciałem tylko zobaczyć... jak tu teraz jest.

– Normalnie. Lepiej, dzięki tobie.

Ola podała mi herbatę. Milczeliśmy chwilę, słuchając, jak dzieci opowiadają coś o przedszkolu.

– Tomek nie spał po nocach przez ten kredyt – odezwała się Ola. – Nie chciał cię ranić. Po prostu... nie wiedział, jak to z tobą załatwić.

– Trzeba było powiedzieć. Po prostu.

Spojrzałem na brata. Miał sińce pod oczami. Nie wyglądał na wygranego. Ale miał dzieci. Miał dom. W końcu po prostu wstałem i wyszedłem bez słowa.

Czułem pustkę

Przelew był już zaksięgowany, dokumenty podpisane, a pieniądze leżały na moim koncie – dokładnie wyliczone, zgodnie z wartością mieszkania. Formalnie nie mogłem się przyczepić. A jednak w środku czułem się oszukany. Jakby ktoś wziął wspomnienia, które razem tworzyliśmy w tym mieszkaniu, i zamknął je w sejfie, do którego już nie miałem klucza.

Basia zapytała, czy teraz coś kupimy. Ale ja tylko wzruszałem ramionami. Odsuwałem temat, bo nie miałem w sobie energii do budowania czegoś nowego. Ona jednak oczekiwała ode mnie czegoś innego. Kilka tygodni później wyprowadziła się z naszego mieszkania. Jakiś czas później przypadkiem spotkałem brata pod sklepem. Zatrzymał się, niepewny, czy może się odezwać.

– Cześć – powiedział w końcu. – Przepraszam. Nie zrobiłem tego dobrze. Ale... zrobiłem, jak umiałem.

– Wolałbym, żebyś był biedny, ale uczciwy – odpowiedziałem.

– Wiem. Wiedziałem, że cię stracę, ale nie mogłem inaczej.

Nie odpowiedziałem. Wsiadłem do auta i odjechałem. W lusterku widziałem, jak stoi tam jeszcze chwilę, po czym rusza dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Z zewnątrz wszystko było uporządkowane. W środku czułem pustkę.

Pozbyłem się złudzeń

Wyjechałem kilka miesięcy później. Spakowałem wszystko, co miałem, do wynajętego vana i nie oglądałem się za siebie. Żona już wtedy mieszkała gdzieś indziej, może z kimś, kto umiał podejmować decyzje. Nie miała siły na moje wieczne „jeszcze nie teraz”. I nie mogłem jej za to winić. Zamieszkałem na obrzeżach innego miasta. Zacząłem od nowa – inna praca, inne rytuały, inne twarze. Mieszkanie było mniejsze, ale moje. Wieczorami siadałem przy stole i patrzyłem przez okno. Niby wszystko było w porządku – byłem spłacony, formalnie niczego mi nie zabrano. A jednak czułem się, jakbym coś zgubił i nie potrafił tego nazwać.

Raz próbowałem napisać do brata.

„Nie wiem, czy jeszcze jesteśmy rodziną, ale wiem, że byliśmy nią kiedyś”.

Siedziałem nad tym zdaniem godzinę, a potem schowałem kartkę do szuflady. Nie wysłałem jej. Bałem się, że nie odpowie. Czasem myślę o tym, że może to, co dobre dla jednej rodziny, potrafi zniszczyć inną. Tomek dał swoim dzieciom im dach nad głową. Ja – straciłem coś, co nie miało ceny: zaufanie, wspólną historię. Ale może na tym polega dorosłość – że już nie walczysz o sprawiedliwość. Tylko uczysz się żyć z tym, co zostało.

Remik, 39 lat


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama