„Wydawało się, że mam fart – świetną przyszłą teściową. Jednak przed ślubem odstawiła taki cyrk, że głowa mała”
„Na hasło >>ślub
- Weronika, lat 32
Prawie każda dziewczyna rozmyśla o tym, jak będzie wyglądał jej ślub. Często już od małego ma wizję, jak ten wielki dzień powinien wyglądać – wizję zazwyczaj opartą na ślubie starszej siostry lub kuzynki albo pary jakichś celebrytów, by nie rzec arystokratów, których zaślubiny oglądała w telewizji z wypiekami na twarzy. Potem obmyśla w marzeniach własny strój, bo wiadomo, że suknia panny młodej jest najważniejszym elementem; wybiera kwiaty, niekoniecznie zważając na porę roku; ustala menu, w którym najważniejszy jest tort; waha się między limuzyną a karocą ciągniętą przez białe rumaki; podobnie jak nie może się zdecydować, czy wesele odbędzie się w pałacu (jak dla księżniczki), czy w ogrodzie (jak dla wróżki).
Potem to wszystko się zmienia, bo dziewczynka dorasta, bo zmieniają się świat wokół niej i moda, pojawiają się nowe rzeczy, których nie było, gdy była mała, albo coś znika, także złudzenia… Ale mimo wszystko każda z nas od dawna ma w głowie jakiś plan. Ja może nie wiedziałam dokładnie, czego chcę, ale na pewno wiedziałam, czego nie chcę.
Trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno
Kiedy Mateusz poprosił mnie o rękę, popłakałam się. Niby byliśmy razem ponad dwa lata, kochaliśmy się, chcieliśmy założyć rodzinę, zbudować dom, posadzić drzewo, spłodzić dzieci i dochować się wnuków; niby rozmawialiśmy o przyszłości wiele razy… Ale gdy Mateusz kupił cudowny, delikatny pierścionek i spytał, czy zostanę jego żoną, poryczałam się jak bóbr. Między jednym chlipnięciem a drugim nie omieszkałam się zgodzić. To był mężczyzna mojego życia i właśnie z nim chciałam się zestarzeć.
Mama Mateusza bardzo mnie lubiła. Trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno, myślałam. Gdy znajome opowiadały o swoich teściowych, spodziewałam się, że i moja będzie patrzeć na mnie wilkiem i wiecznie zgłaszać jakieś anse. Słyszałam o nieodciętych pępowinach, ciągnących się jak guma za synusiami tak uzależnionymi od mamusi, że nie umieli jednego kroku bez niej zrobić. O mamusiach wydzwaniających dosłownie codziennie, wtrącających się we wszystko i krytykujących żonę swojego wyrośniętego przedszkolaka za byle pierdołę.
O teściowych zachowujących się jak stalkerki, grzebiących w rzeczach osobistych, znoszących własne jedzenie i wyrzucających z lodówki jedzenie zrobione przez synową, bo jeszcze Pysiaczkowi zaszkodzi, i prasujących gacie Pysiaczka, bo rancik mu dupkę odparzy. I tak dalej, i jeszcze gorzej czasem, bo socjopatki też się zdarzają…
Tymczasem mama Mateusza była normalną, ciepłą kobietą, taką jak moja mama. Miło mnie traktowała jako dziewczynę swojego syna, a gdy dowiedziała się o zaręczynach, wyściskała nas obydwoje i łzę radości tudzież wzruszenia uroniła. Zresztą tata Mateusza, spokojny, zwykle milczący człowiek, też się ożywił i wycałował nas z dubeltówki, powtarzając pod nosem: „A to ci pyszna nowina”.
Możecie zrobić takie piękne przyjęcie…
– Wybraliście już datę? – spytała przejęta przyszła teściowa, kiedy otworzyliśmy wino, by uczcić nasze zaręczyny.
– Jeszcze nie – odparłam zgodnie z prawdą. – Najpierw chcemy się nacieszyć tym nowym etapem naszego związku. Nie ma pośpiechu. Narzeczonymi nie będziemy zawsze.
– Och, Boże, teraz możecie zrobić takie piękne przyjęcie… – mama Mateusza złożyła ręce jak do modlitwy. – Kiedy my braliśmy ślub, za głębokiej komuny, ech… Szkoda gadać. W sklepach pustki, rodzice skądś załatwili świniaka, więc mieliśmy czym w ogóle nakarmić gości. Ale ile roboty było z tym wszystkim! Boże drogi, nikt nie myślał o jakichś supermakijażach, fryzurach, manikiurach. Kwiaty były takie, jakie się ojcu udało kupić na targu. Więc szłam do ślubu z gerberami. Sukienkę uszyła mi mama, bo potrafiła. Och, mówię wam, tyle lat minęło, a człowiek pamięta każdy szczegół. Może dlatego, że teraz zrobiłabym wszystko zupełnie inaczej. Wielkie przyjęcie w luksusowej sali, powóz, piękna suknia, wykwintne jedzenie, a nie kiełbasa robiona w domu. Cieszę się, że wy możecie spełnić swoje marzenia o tym najważniejszym dniu waszego życia.
Osobiście uważałam, że przed mną wiele równie ważnych dni, ale Helena miała sporo racji. Za tamtych czasów wesela szarych ludzi z konieczności wyglądały zupełnie inaczej. Organizowano je w domach, bo mało kogo było stać na wynajęcie lokalu. Chyba tylko badylarzy i partyjnych notabli. Zresztą restauracji też nie było tyle co teraz. Jeszcze na wsi mieli do dyspozycji remizę albo jakąś świetlicę Koła Gospodyń, ale w mieście? No i kto normalny kupowałby suknię za kilka pensji, by włożyć ją raz w życiu? Nie zapraszało się połowy świata i nie relacjonowało wszystkiego w internecie, więc nikt nie robił wielkiego dramatu, gdy coś poszło bardziej kulawo niż idealnie.
Teraz natomiast często odbywa się festiwal kiczu i tandety. Przerost formy nad treścią. Ja, wyobrażając sobie swoje wesele, myślałam o skromnej, intymnej uroczystości. Chciałam, by najbliżsi świętowali z nami ten dzień, ale jego wyjątkowość nie wymagała wielkiej fety na pokaz, wręcz przeciwnie. Już nie wspominając o tym, że nie uśmiechało mi się ciułać przez kilka lat grosz do grosza, odmawiając sobie każdej przyjemności, tylko po to, żeby wydać to wszystko na jeden dzień. Mój narzeczony myślał podobnie. Jak już szastać forsą, to na porządną podróż, żeby zwiedzić kawałek świata, albo na zakup własnego kawałka podłogi.
– Kochanie, muszę z tobą porozmawiać. – Mateusz wrócił z pracy i był jakiś nieswój, ni to zdenerwowany, ni zawstydzony. – Bo widzisz, moja mama… Wiem, że nie powinna, i powiedziałem jej to, ale ona…
Pogoniłam go spojrzeniem, bo coś długo krążył wokół meritum.
– Zarezerwowała nam termin w kościele i zaklepała wynajem sali weselnej – wypalił.
– Słucham? – omal nie zachłysnęłam się herbatą, którą akurat piłam. – Przecież nie chcemy brać ślubu kościelnego!
– No tak, ale stwierdziła, że co nam szkodzi, że wnętrza katedry są piękne, więc wyjdą piękne zdjęcia, że nie będziemy się musieli wszystkim tłumaczyć, czemu nie chcemy kościelnego…
– Ma-te-usz – wystarczyło to jedno słowo, wypowiedziane ostrzegawczym tonem, by urwał i westchnął ciężko.
Nie dawała mi dojść do słowa
Nie zamierzałam brać ślubu w kościele katolickim, świątyni buddyjskiej ani meczecie, o czym doskonale wiedział, bo byłam agnostyczką, bez względu na rodzaj wyznania oraz niezależnie od urody zdjęć.
– I salę zarezerwowała? Nie pytając nas o zdanie? Na kiedy?
– Nie wiem. Kazałem jej rzecz odwołać, gdy powiedziała, że zmieści się w tej sali tylko dwieście osób, więc może lepsza byłaby taka na trzysta.
– Trzy…sta? – czułam, że krew odpływa mi z twarzy. – Wiesz co, ja sama z nią porozmawiam.
Chwyciłam za telefon i wybrałam numer do mojej przyszłej teściowej.
– Dzień dobry, dzwonię, bo Mateusz powiedział… Hm… Tak, ale… No tak, rozumiem, ale… Nie, nie… Proszę…
Nie dawała mi dojść do słowa. Ćwierkała, bo nie dało się tego nazwać mówieniem, zatem ćwierkała z zachwytem na temat katedry, sali weselnej oraz terminu ślubu za trzy lata. Nie to było jednak najgorsze.
– Nie uwierzysz, na co jeszcze udało mi się załapać. Dosłownie w ostatniej chwili. Załatwiłam dorożkę z czterema końmi! Szczęście, że wpłaciłam zaliczkę pierwsza!
Spojrzałam na narzeczonego z popłochem w oczach. Wpadliśmy w kłopoty. Oboje. Włączyłam tryb głośnomówiący, żeby Mateusz był na bieżąco.
– Tak, wspaniale, jak ktoś lubi, ale my…
– No i suknia – przerwała mi. – Nic nie mów, wiem doskonale, czego ci trzeba. Mam namiary na tę moją panią Wiesię, krawcową z powołania, ona takie piękne garsonki mi szyła, że nie uwierzysz. Teraz jest już na emeryturze, ale mnie nie odmówi i uszyje ci takie cacko, że niech się kiecki od paryskich projektantów schowają!
Fakt, nie wierzyłam.
Wygląda na to, że moja teściowa już mnie nie lubi
To jakaś ukryta kamera? – myślałam. Czyj to ślub, u diaska?
– Ale ja…
– No i powiedz, ile mniej więcej osób będzie z twojej strony, bo nie wiem, czy tej sali nie zmienić jednak na taką, co pomieści trzysta osób. Bo od nas sto pięćdziesiąt sztuk to jak w pysk strzelił się nazbiera. Nie martwcie się o koszty, całe życie oszczędzałam na wesele jedynaka, więc grosza za to nie zapłacicie. Tylko się zjawcie, a ja już wszystko załatwię.
– Poczekaj, hola. Przepraszam, że ci przerywam, ale chciałabym to podsumować. Zarezerwowałaś nam termin ślubu w kościele, wróć, w katedrze, salę weselną na dwieście albo nawet trzysta osób, dorożkę z końmi, panią Wiesię do uszycia mi sukni…
– Zespół też już mam, więc kolejną rzecz sobie odhacz. Kwiaty i dekoracje gdzieś się zamówi, jakąś bramę z balonów czy coś, teraz to żaden problem.
– Nie wątpię. A nie myślałaś, Helenko, żebyśmy do ślubu też balonem polecieli? – spytałam z całą powagą, na jaką było mnie stać. – No bo skoro wy wszystko opłacicie, to o wszystkim decydujecie…
– No przecież!
Była z siebie tak zadowolona, tak pełna dumy, że nie słyszała ironii w moim głosie. Nie widziała też w swoim postępowaniu niczego niestosownego. Absolutnie. Nadeszła więc pora, żeby upuścić trochę pary z tego balonika…
– W takim razie dziękuję, ale nie. Nie skorzystamy. Co nie znaczy, że terminy i rezerwacje muszą się zmarnować. Możecie sobie ze Stefanem urządzić odnowienie przysięgi ślubnej, bo to najwyraźniej twój wymarzony ślub, Helenko, nie nasz.
Przez chwilę po drugiej stronie panowała martwa cisza.
– Co za niewdzięczność! – wybuchła nagle. – Czułam, że Mateusz wybrał najgorzej, jak tylko mógł! Ale głupio się łudziłam, że nie wybierał tylko oczami! – Helena wygłosiła tę tyradę zupełnie innym tonem.
Skończyło się ćwierkanie.
W pakiecie z mało przyjazną teściową
– No to mamy przynajmniej jasność w temacie naszych przyszłych stosunków – oznajmiłam pół żartem, pół serio, gdy się rozłączyła. – Twoja mama będzie teściową ze stereotypów, czyli taką, która nie lubi synowej i obwinia ją za wszelkie zło tego świata. Przykro mi, kochanie, ale nawet dla ciebie nie wzięłabym udziału w takim cyrku. Katedra, konie, balony? No, błagam…
Mateusz przewrócił oczami.
– Zapomniałaś o stuletniej pani Wiesi, która od razu uszyłaby ci zabytkową sukienkę – zachichotał.
– Czyli nie będziesz mnie wymieniał na lepszy model jeszcze przed ślubem? – upewniłam się.
– Nawet nie będę tego komentował – obruszył się mój kochany facet.
Ostatecznie nie czekaliśmy trzech lat, a pół roku. Zorganizowaliśmy ślub cywilny w urzędzie, który też ładnie prezentował się na zdjęciach. Niewielkie przyjęcie, które skończyło się przed północą, udało się znakomicie, choć odbyło się w restauracji naprzeciwko urzędu, więc mogliśmy tam dotrzeć na piechotę. Sukienkę kupiłam na wyprzedaży. Bukiet florystka uwiła taki, że każda panienka chciała go złapać.
Choć mama Mateusza kręciła nosem, nie ośmieliła się nie przyjść, bo ani mąż, ani syn by jej tego nie wybaczyli. Ślub odbył się na naszych warunkach i zgodnie z naszymi oczekiwaniami, stając się po prostu pierwszym dniem całej reszty naszego wspólnego życia. W pakiecie z mało przyjazną teściową, ale damy radę.