„Spaliłam buraka na widok przystojniaka. Poprosił mnie tylko o barszcz, a ja oddałam mu swoje serce”
„Stałam za ladą jak zwykle – ze znudzoną miną, ale grzeczną. Przez szybę patrzyłam, jak światło odbija się w zamarzniętej kałuży przed sklepem. Godzina szesnasta, pora na popołudniowych emerytów i jedną mamę z dzieckiem w wózku. Tyle z ekscytacji. Aż tu nagle drzwi się otworzyły. I wszedł on”.

- Redakcja
Nigdy nie sądziłam, że barszcz może być początkiem czegoś więcej niż obiadu. A już na pewno nie przypuszczałam, że stanie się początkiem zamieszania, które przewróci wszystko do góry nogami. Prowadziłam spokojne, przewidywalne życie. Moja codzienność to regały w sklepie, rozmowy z klientami i kawy wypite w przerwie. Czasem nawet lubiłam tę rutynę. Wszystko zmieniło się, gdy pewnego dnia do warzywniaka wszedł mężczyzna, który wyglądał jak z plakatu reklamującego wodę mineralną – nieziemsko przystojny, nonszalancki, z tym błyskiem w oku. Chciałam mu dać coś więcej niż rabat. I to był mój błąd.
Gapiłam się jak jakaś idiotka
Stałam za ladą jak zwykle – z miną, którą nazywałam „grzecznie znudzona”. Przez szybę patrzyłam, jak światło odbija się w zamarzniętej kałuży przed sklepem. Godzina szesnasta, pora na popołudniowych emerytów i jedną mamę z dzieckiem w wózku. Tyle w temacie ekscytacji. Aż tu nagle drzwi się otworzyły. I wszedł ktoś, kto wyglądał jak żywa reklama perfum – skórzana kurtka, ciemne włosy, zarost jak u bohatera serialu i… barszcz w dłoni.
– Przepraszam, czy ten barszcz jest z koncentratu czy może domowy? – zapytał niskim, chropowatym głosem, który sprawił, że przez sekundę zapomniałam jak się oddycha.
Zamiast odpowiedzieć, gapiłam się na niego jak ostatnia idiotka. Serio. Próbowałam sklecić jakąś składną odpowiedź, ale mój mózg postanowił wziąć urlop.
– Domowy, świeży, zawekowany. Mamy dostawy dwa razy w tygodniu. Poniedziałek i czwartek – wymamrotałam w końcu, jakbym zdawała egzamin z warzyw korzeniowych.
– To świetnie – uśmiechnął się. I nie wiem, co bardziej mnie rozbroiło – ten uśmiech czy sposób, w jaki trzymał siatkę z bananami. Jakby one były zrobione ze szkła.
Zbliżył się do kasy. Pachniał jak drewno i coś cytrusowego. Mogłabym go wąchać godzinami. Przeskanowałam produkty z namaszczeniem, jakby to był jakiś rytuał. Dałam mu nawet zniżkę – ot, taka promocja dla... wyjątkowych.
– Należy się dwadzieścia osiem osiemdziesiąt – powiedziałam miękko.
Nie miał drobnych. Podał mi stówkę. Próbując wydać resztę, drżały mi ręce. Nie wiem, co było grane, ale miałam wrażenie, że zrobiliśmy zakupy we dwoje.
Serce mi totalnie zmiękło
Następnego dnia wypatrywałam go już od rana, chociaż rozsądek próbował krzyczeć, że to głupie. Przystojni faceci od barszczu nie wracają. Oni pojawiają się jak meteor – błysk, zachwyt i po wszystkim. A jednak, tuż po czternastej, drzwi zadźwięczały znowu. I stał. Ten sam. Tym razem z koszykiem.
– Dzień dobry – powiedział i podszedł prosto do mnie, choć obok była druga kasa. – Pani z wczoraj, prawda?
Pani z wczoraj. Serce mi zmiękło. Uśmiechnęłam się. Głupio, szeroko.
– Rachunek za wczoraj chyba coś się nie zgadza. Chyba dała mi pani rabat specjalny – rzucił z tym swoim uśmiechem i spojrzał tak, jakbyśmy byli w jakimś kiepskim romansie, a ja właśnie rozlałam zupę na obrus.
– Zdarza się – odparłam, próbując brzmieć normalnie. – Czasem system się myli. Albo... ludzie.
– Ja tam nie narzekam – powiedział. – Miło, jak ktoś zauważy, że klienci to nie tylko chodzące bankomaty.
Zatkało mnie. Naprawdę. Bo kiedy chwycił znowu ten swój barszcz i dołożył jeszcze pół kilo ziemniaków i opakowanie pierogów z kapustą, to pomyślałam, że może on nie jest tylko przystojny. Może jest też samotny. Albo głodny. Albo – co za szaleństwo – jedno i drugie.
– Może kawa kiedyś? – wyrwało mi się, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
Spojrzał na mnie, jakby nie dowierzał. A potem uniósł brwi.
– Wiesz, że właśnie miałem to samo zaproponować?
Zamurowało mnie. Wydusiłam tylko:
– To... po pracy?
I tak zaczęło się coś, co powinno pachnieć cynamonem i zupą. A pachniało trochę jak kłopoty.
Poczułam jego usta na swoich
Spotkaliśmy się po mojej zmianie. Umówiliśmy się spontanicznie, ale oboje wiedzieliśmy, że nie chodzi o kawę. Przyszedł punktualnie, w tej samej kurtce, z tym samym spojrzeniem, które robiło mi sieczkę z myśli. Usiadł naprzeciwko mnie, zamówił espresso, a ja przez pierwsze pięć minut tylko grzebałam łyżeczką w piance, bo nie wiedziałam, jak zacząć.
– Często tu przychodzisz po pracy? – zapytał.
– Rzadko. Nie mam z kim – odpowiedziałam zbyt szczerze. Jego usta uniosły się w kącikach. Spojrzał na mnie jak na kogoś, kogo właśnie zaczyna rozumieć.
– To może czas to zmienić?
Zamrugałam. Nie wiedziałam, co bardziej mnie zaskakuje – to, jak szybko przechodzi do rzeczy, czy to, jak bardzo nie chcę go stopować. Rozmawialiśmy potem jeszcze długo, o byle czym: że nienawidzi gotować, że pracuje zdalnie jako grafik, że ma psa, który chrapie. A ja mówiłam o sklepie, o nudzie, o ludziach, którzy wchodzą i wychodzą. I poczułam, że nie jestem przezroczysta. Następnego dnia wpadł znowu. Tym razem po same jabłka.
– Masz chwilę? – rzucił i skinął w stronę zaplecza.
– Oszalałeś? Szef siedzi na monitoringu! – syknęłam, ale serce już waliło mi jak dzwon.
– To szybko – uśmiechnął się.
I nim zdążyłam pomyśleć, co robię, stanęłam za zasłoną z firanki prowadzącej na tyły sklepu. A potem poczułam jego usta na swoich. Ciepłe, miękkie, zdecydowane. Nie był to buziak na dzień dobry. To było coś, co sprawia, że człowiek przestaje widzieć towar na półkach i zaczyna myśleć... o czymś więcej.
Lubił dużo pieprzu w zupie
Od tej pory wpadał codziennie. I zawsze coś kupował. Raz tylko jabłka, innym razem butelkę soku, którego wcześniej nigdy nie tykał. I zawsze, jak tylko miał okazję, mrugnął do mnie przy kasie albo rzucił cicho:
– Spotkamy się dzisiaj?
Byłam jak nastolatka. Przebierałam się trzy razy przed wyjściem, szukałam w torebce perfum, których używałam tylko na święta. On wciągał mnie w siebie powoli, uważnie, jakby wiedział, że wystarczy parę kroków więcej, a zapomnę, jak wyglądało moje życie przed nim. I może tak właśnie było. Po tygodniu znałam nazwę jego perfum, rytm jego oddechu i to, że lubił dużo pieprzu w zupie. Spotykaliśmy się po mojej pracy, czasem u mnie, czasem na kawie, a czasem po prostu szliśmy razem w milczeniu.
Lubił dotykać moich włosów. Ja lubiłam to, że pytał, czy nie jestem zmęczona. To było coś więcej niż flirt. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Jednak pewnego dnia przyszła kobieta. Zamknęła za sobą drzwi sklepu i od razu ruszyła w moją stronę, niosąc siatkę pełną rzeczy, które zwykle kupował on. Była ładna. Nie taka jak ja – bardziej wyważona, pewna siebie. I miała podobną kurtkę co on, tylko w damskiej wersji.
– Dzień dobry – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy. – Mój chłopak zawsze kupuje tu barszcz. Dziś nie mógł przyjść, więc przejęłam pałeczkę.
Chciałam zapytać: „A ten twój chłopak to ten, co tak całuje na zapleczu?” Ale tylko uśmiechnęłam się sztucznie i nabiłam barszcz na kasę.
– Dwadzieścia osiem osiemdziesiąt – powiedziałam tym samym tonem co zawsze. Tylko że wszystko inne się zmieniło.
Rabatu już mu nie nabiłam
Następnego dnia nie przyszedł. Ani następnego. Znikał z mojej głowy, ale bardzo niechętnie. Każdy dźwięk otwierających się drzwi sprawiał, że serce stawało mi w gardle, a potem z rozczarowaniem spadało w dół żołądka, jakby nie mogło znaleźć miejsca. Zaczęłam mieć do siebie pretensje, że uwierzyłam w bajkę. Że ktoś taki, wyglądający jak z okładki, miałby się zadurzyć w zwykłej ekspedientce z warzywniaka. A potem nagle – po trzech dniach – wrócił. Wszedł jak gdyby nigdy nic. Z tą samą nonszalancką pewnością siebie i siatką w ręku.
– Hej – rzucił. – Wiem, że pewnie jesteś zła.
– To była twoja dziewczyna czy narzeczona? – zapytałam od razu. – Chociaż w sumie, to jedno i to samo. Kłamstwo.
Zamilkł na chwilę. Jakby próbował dobrać słowa.
– Była dziewczyna – powiedział. – Mieszkaliśmy razem, ale to już koniec. Nie mówiłem, bo nie chciałem cię straszyć jakimiś niedomkniętymi drzwiami.
– I co, wysłałeś ją tu po barszcz?
Uśmiechnął się krzywo.
– Zrobiła to specjalnie. Wiedziała, że tu przychodzę. Wiedziała, że cię poznałem. Chciała pewnie pokazać, że może mi wejść z butami wszędzie. I chyba jej się udało, co?
Patrzyłam na niego długo. Ten sam zapach. Te same oczy. Tylko że ja już nie byłam tą samą kobietą.
– Może i jej się udało – powiedziałam cicho. – Ale ja nie jestem produktem z półki, który można wyjąć i odstawić, jak się znudzi.
Odwróciłam się na pięcie i wróciłam do pracy. Nie patrzyłam na niego, Barszcz mu nabiłam. Rabatu już nie dałam.
Niech sobie kupuje gdzie indziej
Minął tydzień. Potem drugi. Nie wrócił. Nie kupował barszczu, nie przechadzał się po sklepie z tą swoją nonszalancją, nie rzucał spojrzeń spod rzęs, od których miękły mi kolana. Przez chwilę jeszcze czekałam. Patrzyłam w szybę, jak głupia. A potem przestałam. Zaczęłam wcześniej przychodzić do pracy. Robiłam porządki w magazynie, przestawiałam towary, których nikt nie kupował, tylko po to, żeby nie mieć czasu myśleć. Wbrew pozorom, to właśnie myśli najbardziej męczą człowieka. Nie praca. Praca bywa zbawieniem.
Raz tylko zobaczyłam go z daleka. Szedł przez parking, przy nim szła ona. Z tą samą torbą, tym samym krokiem. Śmiali się do siebie. Mijali mnie nieświadomi, że stoję za szybą, z pudełkiem groszku konserwowego w dłoni i miną kogoś, kto przypomina sobie, że jednak zawsze była tylko dodatkiem do czyjegoś dnia. Wtedy pierwszy raz się nie rozkleiłam. Pomyślałam tylko, że dobrze, że wszystko się skończyło, zanim zdążyłam w to wejść po uszy. Że jeden buziak na zapleczu i kilka wieczorów przy herbacie nie zrobią ze mnie głupiej romantyczki. Chociaż przez chwilę naprawdę miałam nadzieję...
Kiedyś powiedziałam mu, że lubię dawać ludziom rabaty, bo może to jedyna przyjemność, jaką dostają danego dnia. On dostał ich kilka. I nie zapłacił za żaden. Teraz już nie dostaje. Teraz jestem tą, która przelicza wszystko z dokładnością do grosza. Nawet uczucia. Niech sobie kupuje ten cholerny barszcz gdzie indziej. Może tam dostanie coś za darmo. Ja już więcej rabatów nie udzielam.
Kaja, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na Wigilii przyjaciółka zaczęła bezczelnie podrywać mi męża. Pokazałam tej babie, która z nas ma więcej klasy”
- „Teściowa na Wigilii odstawiła istne rewolucje. Wypluła pierogi, śledzie jej śmierdziały, a barszcz był jak z kartonu”
- „Przed świętami ujrzałam męża w objęciach innej. Zrozumiałam, że mój związek się sypie jak poświąteczna choinka w salonie”