„Wygrałem fortunę, ale kasa błyskawicznie zniknęła z mojego konta. Do tej pory się zastanawiam, gdzie popełniłem błąd”
„Zaraz po sprawdzeniu wyników stałem jak osłupiały. Myślałem, że to jakiś błąd, że coś pomyliłem. Jeszcze raz spojrzałem na liczby, potem na kupon, znowu na telefon. Wszystko się zgadzało. Przez chwilę nie wiedziałem, co robić – krzyczeć, płakać, skakać z radości?”.

- Redakcja
Nigdy nie miałem szczęścia do pieniędzy. Przez czterdzieści pięć lat mojego życia pracowałem jak wół, a i tak ledwo wiązałem koniec z końcem. Mieszkałem w kawalerce w starej kamienicy, pracowałem w magazynie, długi rosły szybciej, niż moja wypłata. Unikałem telefonów z banku, kombinowałem, czy w tym miesiącu wystarczy mi na rachunki, czy może lepiej nieco się spóźnić z opłatą za prąd. Czasem myślałem o tym, żeby rzucić wszystko i wyjechać za granicę. Może tam miałbym szansę na coś lepszego?
Ale nie miałem odwagi, choć marzyłem o innym życiu. O nowym samochodzie, podróżach, o tym, żeby nie budzić się w nocy z myślą, że komornik zapuka do drzwi. Ale to były tylko mrzonki. Kiedyś śmiałem się z ludzi, którzy wydawali ostatnie grosze na losy na loterii, a potem sam zacząłem to robić. Taki mały rytuał – raz na miesiąc, przy kasie w spożywczym, kupowałem jeden los. Dla żartu. Aż pewnego dnia, gdy sprawdziłem wyniki, serce zaczęło mi walić jak szalone.
– To niemożliwe... – wyszeptałem do siebie, wpatrując się w ekran telefonu.
Cyfry się zgadzały. Wygrałem. Siedemset tysięcy złotych.
W końcu byłem kimś
Zaraz po sprawdzeniu wyników stałem jak osłupiały. Myślałem, że to jakiś błąd, że coś pomyliłem. Jeszcze raz spojrzałem na liczby, potem na kupon, znowu na telefon. Wszystko się zgadzało. Przez chwilę nie wiedziałem, co robić – krzyczeć, płakać, skakać z radości? Zamiast tego siedziałem na starym, obdrapanym krześle w mojej kuchni i gapiłem się w ekran.
– Siedemset tysięcy... – powiedziałem na głos, jakby to mogło mi pomóc uwierzyć.
Wziąłem kilka głębokich oddechów i sięgnąłem po telefon. Nie miałem wielu osób, którym mógłbym się tym pochwalić. W końcu wybrałem numer Roberta, starego kumpla, z którym kiedyś spędzałem więcej czasu, ale od lat nasz kontakt był sporadyczny. Odebrał po drugim sygnale.
– Co tam? – rzucił swobodnie, jakbyśmy gadali wczoraj.
– Stary, nie uwierzysz... – głos mi drżał. – Wygrałem w cholernej loterii.
– Co?! – wybuchnął śmiechem. – Ty? Nie rób sobie jaj, bo prawie się zakrztusiłem kawą.
– Siedemset tysięcy. Mam przed sobą kupon. Sprawdziłem kilka razy.
Nastała chwila ciszy, potem Robert się roześmiał, ale inaczej niż wcześniej.
– Stary, ale ci się poszczęściło! No to co, teraz możesz inwestować. Mam taki biznes, który przyniesie ci kolejne miliony.
Westchnąłem.
– Chyba najpierw chciałbym trochę odpocząć. Wiesz, zawsze marzyłem o podróżach.
– Podróże nie uciekną, ale okazje – tak – powiedział szybko. – Wiesz, że zawsze miałem nosa do interesów.
Robert nigdy nie miał normalnej pracy. Zawsze "coś kombinował", zawsze miał jakiś „pewny” interes, który miał mu przynieść fortunę. A jednak mieszkał w wynajmowanym mieszkaniu i co chwilę narzekał na brak kasy.
– Pomyślę o tym – odparłem wymijająco.
Nie musiałem długo czekać, by inni znajomi też się dowiedzieli. Nagle telefon zaczął dzwonić częściej niż kiedykolwiek wcześniej. Najpierw Waldek – kolega z pracy, który jeszcze wczoraj traktował mnie jak powietrze.
– Trzeba uczcić taką wygraną! Wpadnij do baru, zapraszam.
Potem Anka – dziewczyna, w której podkochiwałem się od lat, ale nigdy nie była mną szczególnie zainteresowana.
– Jak się cieszę twoim szczęściem! Musimy się spotkać, koniecznie!
I jeszcze kilku innych, o których nawet nie pamiętałem, że mam ich numer. Poczułem się... wyjątkowy. Przez całe życie byłem nikim – zwykłym magazynierem z długami i pustym kontem. A teraz? Teraz nagle wszyscy chcieli ze mną rozmawiać, pić, świętować.
Poczułem adrenalinę
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było spłacenie długów. Przelewy szły jeden za drugim – bank, zaległy czynsz, raty za telewizor, karta kredytowa. W końcu, po raz pierwszy od lat, nie byłem nikomu nic winien. Potem przyszła kolej na nagrodę dla samego siebie. Pojechałem do salonu samochodowego. Nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu – w nowiutkich, pachnących autach odbijały się moje niepewne kroki. Sprzedawca, elegancki facet w drogim garniturze, przywitał mnie uśmiechem.
– W czym mogę pomóc?
– Szukam czegoś... ładnego – odpowiedziałem niepewnie.
Nie miałem pojęcia o samochodach. Przez całe życie jeździłem starym, dwudziestoletnim gratem, który więcej czasu spędzał u mechanika niż na drodze.
– Może ten? – sprzedawca wskazał na sportowy model.
Czerwona karoseria błyszczała jak świeżo polakierowane paznokcie Anki. Kiedy usiadłem za kierownicą, poczułem, jak przyspiesza mi tętno.
– Biorę – powiedziałem, zanim zdążyłem się zastanowić.
Wyszedłem z salonu z kluczykami w dłoni i uczuciem, jakbym wreszcie wszedł do innego świata – świata ludzi bogatych.
Nie martwiłem się o jutro
Byłem w euforii. Ale nie wszyscy się cieszyli moim szczęściem. Mama patrzyła na mnie z tym swoim spojrzeniem, które znałem od dzieciństwa – spojrzeniem, które mówiło:
„Mój syn znowu robi głupoty”.
– Ty chyba nie myślisz, że te wszystkie osoby są z tobą, bo cię lubią?
– Mamo, pierwszy raz w życiu nie muszę się martwić o każdy grosz. Pozwól mi się cieszyć.
– A co będzie, jak się skończą?
– Nie skończą się.
Przewróciła oczami i pokręciła głową.
– Pamiętasz wujka Staszka? Wygrał w totka i pięć lat później nie miał nic.
Machnąłem ręką.
– Mamo, przestań. Ja nie jestem wujkiem Staszkiem.
Ale jej słowa gdzieś we mnie zostały. Nie na długo. Bo kolejne imprezy i „świetne okazje inwestycyjne” Roberta skutecznie zagłuszały rozsądek. Pieniądze były po to, żeby je wydawać. Życie było po to, żeby się nim cieszyć. Tak wtedy myślałem.
Imprezowanie przestało mnie bawić
Początkowo nie zwracałem uwagi na stan konta. Przecież miałem dużo, bardzo dużo. Spłaciłem długi, kupiłem auto, imprezowałem, inwestowałem. Cieszyłem się życiem, na które nigdy wcześniej mnie nie było stać. A potem, pewnego dnia, otworzyłem aplikację bankową i coś mnie zaniepokoiło. Saldo było... chudsze, niż powinno. Nie panikowałem. To tylko chwilowe. Jeszcze trochę, jeszcze jedna dobra inwestycja i znowu będę na plusie. Robert, jak zawsze, miał rozwiązanie.
– Stary, luz. Pieniądze to tylko cyferki. One się kręcą. Jak się inwestuje, to się je wydaje. A potem wracają, z nawiązką.
– No tak... – mruknąłem, ale coś mi nie grało. – Tylko wiesz, ta nasza ostatnia inwestycja... Kiedy zacznie przynosić zyski?
Robert spojrzał w bok, jakby unikał mojego wzroku.
– Wiesz, sytuacja na rynku trochę się zmieniła... Ale cierpliwości, człowieku. Wiesz, kto zarabia na inwestycjach? Ci, którzy się nie wycofują przy pierwszym spadku.
Uspokoiłem się. Robert zawsze wiedział, co mówi. Do czasu. Ostatnie tygodnie były inne. Coś się zmieniało. Imprezy przestały mnie bawić, zaczynałem liczyć wydane pieniądze.
– Kochanie, widziałam piękne kolczyki... – Anka uśmiechnęła się do mnie słodko, przysuwając się bliżej.
Od jakiegoś czasu nie prosiła już, żebym kupił coś „nam”. Teraz mówiła o prezentach „dla niej”.
– Może później – rzuciłem, wyciągając telefon.
Spojrzała na mnie uważnie.
– Coś się dzieje?
– Nie, wszystko okej.
Ale nie było. Bo gdy sprawdziłem konto, zobaczyłem, że z siedmiuset tysięcy zostało mniej niż sto. A to było stanowczo za mało na życie, które prowadziłem. Tego wieczoru Waldek znowu zadzwonił.
– Dzisiaj stawiasz kolejkę! Przecież cię stać!
Zawahałem się.
– Taa... pewnie... – powiedziałem i sięgnąłem po kurtkę.
Bo co miałem zrobić? Powiedzieć, że się kończy? Że ten sen się rozpływa? Nie. Jeszcze nie.
Dwa lata po wygrane na moje konto znowu świeciło pustkami. Samochód sprzedałem. Anka przestała odbierać telefony. Robert znalazł „nową okazję”, ale już beze mnie. Waldek? Bawił się z kimś innym. Siedziałem w pustym mieszkaniu i patrzyłem na ściany. Jeszcze niedawno było tu pełno ludzi, śmiechu, muzyki. Teraz – cisza. Pewnego dnia zapukałem do drzwi matki. Otworzyła. Nie powiedziała: „A nie mówiłam?”. Tylko patrzyła na mnie smutno.
– Mamo... miałem wszystko.
– Nie, synku. Miałeś tylko pieniądze.
Krzysztof, 45 lat