„Wygrałem kokosy na loterii, ale nie chciałem dzielić się pieniędzmi z żoną. Przecież ona nie musi o wszystkim wiedzieć”
„Zamiast powiedzieć żonie... po prostu schowałem telefon do kieszeni. Nagle pomyślałem, że pierwszy raz w życiu mam coś tylko dla siebie. Coś, z czego nie muszę się nikomu tłumaczyć. Nie muszę się dzielić. Nie muszę nic wyjaśniać. Może jestem podłym człowiekiem. Może”.

- Redakcja
Zawsze myślałem, że takie rzeczy przydarzają się innym. Tym z telewizji, z internetu. A jednak pewnego szarego poranka, między kawą a kanapką z szynką, moje życie wywróciło się do góry nogami. Wpisałem liczby zupełnie przypadkowo. Ot, żeby przez chwilę pomarzyć, że coś w moim życiu może się jeszcze wydarzyć. I wydarzyło się. Wygrałem milion złotych.
Patrzyłem na ekran telefonu, a serce waliło mi jak młot. Marta – moja żona – jeszcze spała. I zamiast obudzić ją z krzykiem, rzucić się w ramiona i śmiać się do rozpuku... po prostu schowałem telefon do kieszeni.
Zaparzyłem sobie drugą kawę. Usiadłem przy stole. I nagle pomyślałem, że pierwszy raz w życiu mam coś tylko dla siebie. Coś, z czego nie muszę się nikomu tłumaczyć. Nie muszę się dzielić. Nie muszę nic wyjaśniać. Może jestem podłym człowiekiem. Może.
Ale tamtego poranka, z tą kartką w dłoni i sercem w gardle, byłem tylko Mirkiem. Facetem, który całe życie robił wszystko, jak trzeba – aż w końcu coś dostał. I nie wiedział, co z tym zrobić.
Ukrywałem sekret
– A to co, nowy zegarek? – Marta wpatrywała się w mój nadgarstek z podejrzliwością, której nie znałem wcześniej.
– A, szef dał premię. Długo robiłem nadgodziny, to się zebrało – machnąłem ręką, jakby to było nic takiego.
W rzeczywistości to był pierwszy zakup z wygranych pieniędzy. Niby drobiazg, ale cholernie ważny. Pierwszy raz kupiłem coś drogiego tylko dla mnie.
Dalej postanowiłem działać rozważniej. Kupiłem małe, niepozorne biuro – dwie przecznice od naszej dzielnicy, żeby mieć miejsce, gdzie mogę na spokojnie ogarniać inwestycje i siedzieć z dala od domu. Powiedziałem Marcie, że dorabiam po godzinach jako „specjalista od logistyki”. Brzmiało mądrze.
Nowy samochód? Leasing firmowy. Garnitur? „Na spotkania z klientami”. Konto w innym banku? Przecież „firma” musi jakoś działać. Każde kłamstwo było coraz łatwiejsze. A może po prostu stawałem się w tym coraz lepszy.
Tylko że Marta nie była ślepa.
– Mirek, ty coś przede mną ukrywasz – powiedziała pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy przy kolacji. – Coś jest nie tak.
– O co ci chodzi?
– Wracasz późno. Telefon zawsze masz wyciszony. Ubrania nowe. Samochód pod domem zmieniasz jakoś często. Serio myślisz, że jestem jakaś głupia?
– Przecież mówiłem... to ta firma. Mam teraz więcej obowiązków, chcą mnie przesunąć wyżej. Marta, daj mi trochę czasu, wszystko się ułoży.
Patrzyła na mnie długo. Milczała. A potem tylko rzuciła:
– Jasne. Firma.
Wyszła z kuchni, trzaskając drzwiami. Wiedziałem, że nie uwierzyła ani przez chwilę. Wiedziałem też, że zaczęła mnie obserwować. A ja... nie zrobiłem nic, żeby to zatrzymać. Po raz pierwszy w życiu miałem władzę. Pieniądze. Sekret.
Ale każdy sekret ma swoją cenę. Ją miałem swoją dopiero zapłacić.
Zaczynała coś podejrzewać
Zaczynałem się gubić we własnych kłamstwach. Każdego dnia dokładałem kolejną cegiełkę do tej konstrukcji i czułem, że zaczyna się chwiać.
Marta patrzyła na mnie inaczej. Już nie z podejrzliwością, ale z czymś bardziej niepokojącym – z chłodną, wycofaną obojętnością. Jakby była w środku burzy, o której ja nawet nie wiedziałem.
– Gdzie idziesz? – zapytała pewnego wieczoru, niby mimochodem, kiedy zakładałem buty.
– Do klienta. Nowy projekt. Logistyka magazynowa. Trochę się przeciąga.
Skinęła głową, ale nie oderwała wzroku od kubka, który trzymała w dłoniach. Czułem to napięcie w powietrzu, jak przed uderzeniem pioruna.
Wyszedłem z domu, ale zanim odpaliłem samochód, spojrzałem w lusterko. I zobaczyłem światła auta, które ruszyły dokładnie wtedy, co ja. Nie, nie... To paranoja. Przecież Marta nie... nie mogłaby.
Później, kiedy wróciłem z biura – gdzie naprawdę tylko sprawdzałem dane inwestycji i analizowałem rynek nieruchomości – zauważyłem, że przeszukiwała mój telefon. Historia przeglądania była wyczyszczona, jak zawsze. Sam ją czyściłem. Ale odciski palców na ekranie, inne ułożenie ikon – Marta może i nie była informatykiem, ale była kobietą. Kobiety wyczuwają wszystko.
Nie chciałem ujawnić prawdy
Kiedyś przez przypadek zostawiłem w kieszeni potwierdzenie przelewu za najem biura. Znalazła je. Nic nie powiedziała. Ale dwa dni później rzuciła niby od niechcenia:
– A ta twoja firma... to duży lokal? Ciekawa jestem, bo jakoś nigdy mnie nie zaprosiłeś.
Zatkało mnie. Upiłem łyk kawy, która momentalnie stała się gorzka jak trucizna.
– Mały. Tylko biurko, komputer i czajnik. Nie ma czego pokazywać – wymamrotałem.
Nic nie odpowiedziała. Tylko się uśmiechnęła. Chyba najsmutniejszym uśmiechem, jaki w życiu widziałem.
Czułem, że Marta zaczęła własne śledztwo. Pewnie rozmawiała z kimś, może z Izą. Może sama gdzieś pojechała za mną. Znałem ją – jeśli czegoś się domyślała, nie odpuści, póki nie będzie miała pewności.
Ale nie rozumiałem jednego: po co? Przecież nie robiłem nic złego. Nie zdradzałem jej. Nie kręciłem z żadną kobietą. Chciałem tylko mieć coś swojego. Coś, czego nikt nie kontroluje. Nawet ona.
Tylko że w oczach Marty ta tajemnica już wyglądała jak zdrada. A ja nie potrafiłem – nie miałem odwagi – powiedzieć prawdy.
Myślała, że ją zdradzam
Nie sądziłem, że wejdzie bez pukania. Że po prostu stanie w progu mojego biura i nie powie nic przez dobre pięć sekund.
A potem...
– To tutaj się spotykacie? – zapytała cicho, ale w jej głosie dźwięczało coś ostrego, jakby każdy wyraz był żyletką.
Podniosłem głowę znad laptopa. Marta. Stała w drzwiach w dżinsach, które zakładała, gdy chciała wyglądać pewnie. Oczy miała szkliste. Trzymała coś w ręku – może kluczyki, może telefon – ale dłonie jej drżały.
– Co ty tu robisz? – zapytałem głupio, jakby wtargnęła na Marsa, a nie do mojego sekretnego azylu.
– Chciałam tylko zobaczyć, co to za firma, do której codziennie biegasz z wypiekami na twarzy. I wiesz co? Nie wygląda na logistykę magazynową – rzuciła i zaczęła chodzić po pomieszczeniu. Otwierała szuflady, zaglądała za biurko.
– Marta, poczekaj... Proszę, usiądź. Wyjaśnię ci wszystko – podniosłem się, ale nie podchodziłem. Wyglądała, jakby miała ochotę mnie uderzyć.
– Tak? Wyjaśnij mi. Ale nie jak idiotce. Wyjaśnij mi, dlaczego od miesięcy kłamiesz. Dlaczego ukrywasz przede mną każdy ślad twojego drugiego życia.
– To nie jest drugie życie – zacząłem spokojnie. – Ja… wygrałem w totka.
Zamilkła. Kompletnie. Patrzyła na mnie, jakby powiedział, że jestem kosmitą.
Prawda wyszła na jaw
– Wygrałeś... co?
– Miliony. Kilka miesięcy temu. I nie powiedziałem ci, bo... nie wiedziałem, co się stanie. Bałem się. Że to wszystko się rozpadnie. Że pieniądze nas zniszczą.
– A więc postanowiłeś zrobić to sam, bez ich pomocy?
– Marta...
– Nie – przerwała. – Nic już lepiej nie mów.
Wydobyła z torebki jakiś papier i rzuciła go na biurko. Rozpoznawałem to. Pozew rozwodowy. Imię, nazwisko, sygnatura sądowa.
– Oszukiwałeś mnie miesiącami. Nie chodzi o pieniądze, Mirek. Tylko o to, że wolałeś kręcić za moimi plecami, niż usiąść i powiedzieć: „Zaufaj mi”. Jak mam ufać komuś, kto nawet nie chciał ze mną dzielić szczęścia?
– Myślałem, że robię to dla nas...
– Nie. Robiłeś to dla siebie. I powiem ci więcej – wolałabym, żebyś miał kochankę. Przynajmniej wtedy wiedziałabym, że chodzi o kogoś innego. A tak... Zdradziłeś mnie z własnym ego.
Wyszła, nie oglądając się za siebie. Nawet drzwi nie zatrzasnęła. Zostawiła je uchylone. Jakby jeszcze zostawiała sobie margines. Ale ja wiedziałem – ten margines się właśnie zamknął.
Byłem bogaty i samotny
Wróciłem do pustego domu, który już nie wyglądał jak mój. Wszędzie coś było nie tak – krzesło przesunięte o centymetr, zmięty koc na kanapie, brak zapachu Marty. W kuchni leżał kubek z niedopitą herbatą. Dotknąłem go. Jeszcze był ciepły.
Siadłem sam w ciszy. Przez chwilę myślałem, że to wszystko tylko sen. Że Marta zaraz wejdzie, zażartuje, że dałem się złapać jak dzieciak, a potem siądziemy razem i pogadamy. O wszystkim. Ale telefon milczał. Czekałem na wiadomość. Na „pogadajmy”, na „daj mi chwilę”. Nic.
Zadzwoniłem pierwszy. Sygnał. I nagle ten chłodny, automatyczny głos poczty. Zadzwoniłem drugi raz. Trzeci. Dziesiąty. Za którymś razem po prostu odrzuciła połączenie. Siedziałem w salonie, otoczony ciszą, jakiej nie znałem. Gdy jesteś biedny, nie masz wielu opcji, ale przynajmniej czujesz się komuś potrzebny. Gdy jesteś bogaty i sam... zostaje ci tylko echo.
Na chwilę wszedłem na konto inwestycyjne. Kilkaset tysięcy zysku. Świetnie. Cudownie. Kapitalizacja, nieruchomości, procenty – i ani jednej osoby, z którą mógłbym o tym pogadać. Nie mogłem się nawet cieszyć. Wszystko było bez sensu.
Otworzyłem butelkę whisky, takiej, jakiej wcześniej nie miałem odwagi kupić. Usiadłem z nią na tarasie i wpatrywałem się w noc. Wtedy dopiero naprawdę zrozumiałem, co zrobiłem. Nie zdradziłem Marty z inną kobietą. Zdradziłem ją z lękiem. Z potrzebą kontroli. Ze swoim przekonaniem, że mogę sam wszystko ogarnąć. Że nie potrzebuję nikogo, nawet jej.
Tylko że teraz... nie miałem już nikogo. I miałem cholernie dużo pieniędzy, które nie dawały mi już nic.
Tajemnica nas zniszczyła
„Spotkajmy się. Proszę” – napisałem jej wiadomość po tygodniu ciszy.
Nie odpowiedziała od razu. Dopiero wieczorem przyszło krótkie: „Jutro o 18:00. Kawiarnia obok rynku”.
Przyszedłem dziesięć minut wcześniej. Dłońmi przeczesywałem włosy, których nie miałem już zbyt wiele, ubrany w marynarkę, która wydawała się zbyt elegancka na tę rozmowę. Gdy weszła, serce mi przyspieszyło. Nie tak jak kiedyś, z miłości. Teraz – z lęku.
Usiadła naprzeciwko mnie bez słowa. Zamówiła herbatę z cytryną. Wzięła ją do rąk, nie patrząc na mnie. W końcu odezwała się cicho:
– Dlaczego?
Westchnąłem.
– Bałem się. Bo miałem wrażenie, że to moje jedno jedyne wyzwanie w życiu. Że mogę mieć sam nad tym kontrolę. I że jak się podzielę, to wszystko zniknie.
– My też byliśmy „jedynym” wyzwaniem. Przynajmniej tak myślałam.
Milczała chwilę. Potem spojrzała na mnie. Była w niej łagodność, ale i mur. Niewidzialny, nieprzebijalny.
– Wiesz, to nie chodzi o to, że mnie okłamałeś. To byłoby do przeżycia. Ale ty po prostu nie chciałeś, żebym tam była z tobą. W tej radości, w tym planie. Zabrałeś wszystko dla siebie, bo mi nie ufałeś.
– Nieprawda – szepnąłem. – To właśnie dlatego, że bałem się, że jak to wszystko się rozejdzie, to nas zmieni.
– I miałeś rację – odpowiedziała, spokojnie mieszając herbatę. – Bo mnie to zmieniło. Ja już nie jestem tą samą Martą, którą trzymałeś w nieświadomości.
Wziąłem głęboki wdech.
– Czy to już koniec? Czy nie moglibyśmy jeszcze... spróbować?
Zamyśliła się. Długo. A potem powiedziała coś, czego nigdy nie zapomnę:
– To nie pieniądze nas zniszczyły. To twoja tajemnica.
Zapadła cisza. Ludzie wokół śmiali się, jedli ciasta, żyli. My siedzieliśmy w martwym punkcie. W końcu wstała.
– Potrzebuję czasu – powiedziała. – Ale nie wiem, czy to cokolwiek zmieni.
Wyszła. Zostawiając po sobie tylko zapach herbaty i cichy, nieukojony ból.
Zostałem zupełnie sam
Dostałem oficjalne pismo z sądu dwa miesiące później. Marta nie potrzebowała więcej czasu. Albo miała go już dosyć ze mną. Rozwód z orzeczeniem o mojej winie. Bez histerii, bez krzyków, bez prób walki. Jakby ta decyzja zapadła w niej dawno temu, a wszystko, co wydarzyło się później, było tylko potwierdzeniem. Nie walczyłem. Nie próbowałem już przekonywać. Nie miałem w sobie siły, żeby błagać.
Pieniądze? Owszem, zostały. Kilka nieruchomości, konto inwestycyjne, pełne portfele. Każdego miesiąca wpływa nowy przelew z najmu, kolejny raport z zyskiem. Księgowa uśmiecha się szeroko, chwali mnie za „dojrzałe zarządzanie majątkiem”. Ale jakim majątku mowa? Mam dom, w którym nikt nie czeka. Auto, którym nie mam dokąd jechać. I czas. Strasznie dużo czasu.
Czasem nachodzi mnie myśl, że może wszystko mogło potoczyć się inaczej. Że gdybym powiedział Marcie tamtego ranka – „Wygrałem!” – to siedzielibyśmy dziś na tarasie w Hiszpanii, popijając kawę i śmiejąc się z tej naszej nagłej fortuny. Ale nie powiedziałem.
Zostałem sam. Z pieniędzmi, których nie mogę z nikim dzielić. Z ciszą, której nie zakłóca żaden jej krok. Z łóżkiem, które jest zawsze za duże. I z pytaniem, które wraca co noc: co mi po wszystkim, jeśli nie mam z kim się z tego cieszyć?
Mirek, 45 lat