„Wygrana w totka ściągnęła nade mnie czarne chmury. Wymarzony biznes zmienił się w brudną gierkę”
„Opowiedziałem mu w krótkich słowach o wizytach jego wysłanników. Kiedy skończyłem, zmarszczył czoło, co wyglądałoby może komicznie, bo poruszyła mu się przy tym cała skóra na głowie, ale mnie nie było do śmiechu”.
- Michał, 40 lat
Od zawsze kochałem książki. Wiem, że to w dzisiejszych czasach nietypowa pasja, ale tak już mam. Może dlatego, że moje dzieciństwo nie upływało pod znakiem komputera i smartfona. Gdy byłem mały, nowe technologie dopiero w Polsce raczkowały, a telefony komórkowe przypominały raczej cegły niż eleganckie płaskie notesiki z milionem funkcji. W każdym razie, przez całe życie marzyłem, żeby prowadzić księgarnię. Pragnąłem przebywać wśród książek, oddychać powietrzem nasyconym zapachem papieru i druku, nasiąkać duchem literatury.
Niestety, przyszło mi pracować w biurze projektowym. To nieźle płatne zajęcie, ale niezmiernie dalekie od moich pragnień. Nieraz marzyłem o tym, że wygrywam w jakąś grę losową i mogę założyć sklep z książkami. Rzuciłbym pracę dosłownie z dnia na dzień i zajął się urządzaniem interesu. Prawdę mówiąc, miałem już nawet upatrzony punkt w mojej dzielnicy. Taki lokal, w którym ciągle powstawało coś nowego, ale nic nie mogło się utrzymać. Miałem jakieś dziwne wewnętrzne przekonanie, że właśnie księgarnia mogłaby się tam zadomowić na dłużej.
Tylko najpierw trzeba byłoby wygrać, a mnie jakoś nigdy nie ciągnęło ani do kolektury, ani tym bardziej do zakładów bukmacherskich. Jednak pamiętałem stary dowcip o biednym Żydzie, który skarżył się Bogu, że nigdy nic nie wygrał. Wreszcie Pan Bóg stracił cierpliwość i przemówił do malkontenta: „Izaak, ty daj mi szansę. Chociaż raz wyślij kupon!”. Dlatego od czasu do czasu grałem. Tylko że liczyć na szczęście w grze naprawdę trudno, a kredytu w należytej wysokości wziąć ani nie mogłem, ani też nie chciałem. Rodzina na utrzymaniu czyni człowieka mniej skłonnym do ryzyka.
– Jeśli tak bardzo o tym marzysz, spróbujmy – proponowała czasem żona, gdy narzekałem na monotonię pracy i brak perspektyw awansu.
Wiedziałem jednak, że tylko tak mówi, a naprawdę nie byłaby zadowolona z wyzwania, obawiałaby się zaryzykować. Tak samo jak ja.
Marzenia pomógłby mi zrealizować tylko cud. I cud się stał.
– Wygrałem!
Zobacz także
Wpadłem do mieszkania pewnego letniego dnia. Porwałem w objęcia zaskoczoną żonę, zakręciłem nią jak wtedy, gdy mieliśmy po osiemnaście lat i pstro w głowie.
– Co wygrałeś? – zapytała, uwalniając się z moich ramion.
– W lotto! Trzysta tysięcy!
Oczywiście, pierwszą myślą po tym, jak minęło oszołomienie, było to, że mam wreszcie środki na realizację marzeń! A właściwie jednego marzenia. Największego. Żona z początku nie dowierzała, że spotkało nas coś tak dobrego, ale wreszcie do niej dotarło, że nie żartuję, ani się nie pomyliłem. Oczywiście pewności oboje nabraliśmy dopiero, kiedy pieniądze spłynęły na specjalnie przygotowane konto.
Mogłem zacząć działać. Ale robiłem to z głową. Poszedłem do doradcy finansowego, żeby ustalić plan działania, oszacować koszty. Okazało się, że wygrana to wprawdzie spory wkład, ale muszę wziąć jeszcze kredyt. A to oznaczało, że na razie nie mogę porzucić pracy.
Właściciel konkurencyjnej księgarni nie krył złości
Dopadła mnie nawet refleksja, że trochę to szczęście złośliwe, bo gdybym trafił szóstkę, wystarczyłoby na wszystko i jeszcze by zostało, ale odegnałem takie głupie myśli. Właściciel księgarni położonej dwie ulice dalej przyszedł do mnie, zanim jeszcze otworzyłem interes.
– Nie wydaje się panu, że dwa takie lokale w niewielkiej odległości od siebie to trochę za dużo? – zapytał bez wstępów.
– Ja tak nie uważam – odparłem, uśmiechając się serdecznie.
– Zabierze mi pan część klientów!
– Widzę, że jest pan nastawiony raczej na podręczniki, mapy, poradniki. Ja chcę handlować typową literaturą wszelkiej maści, a to, co stanowi pana główny asortyment będę miał w ilościach śladowych – tłumaczyłem spokojnie.
Pokręcił głową, skrzywił się. To był chuderlawy pięćdziesięciolatek o ziemistej cerze. Poszedłem kilka razy do tej jego księgarni, ale niewiele miał do zaoferowania takiemu molowi książkowemu jak ja.
– Prędzej czy później zacznie mi pan wchodzić w drogę – burknął. – Przekona się pan, że z literatury pięknej się nie wyżyje i zacznie pan wprowadzać inną ofertę.
– Zapewniam, że jeśli tak by się miało stać, albo zwinę księgarnię, albo – zastanowiłem się – zacznę sprzedawać tutaj marchewkę.
Nie wydawał się przekonany.
– Niech pan to jeszcze przemyśli – powiedział. – Trzeba opłacić duży czynsz, a wyskakują też inne wydatki… Ja sam już teraz ledwie wiążę koniec z końcem. Jeśli pan otworzy swój interes, pójdę z torbami. Obaj pójdziemy.
– Zobaczymy – odparłem, nieco już zniecierpliwiony. – Rynek opiera się w końcu na konkurencji. Jestem przekonany, że obaj spokojnie sobie poradzimy.
Poszedł, mrucząc coś pod nosem, ale go nie słuchałem. Miałem sporo roboty z pracami wykończeniowymi, a chciałem otworzyć księgarnię w następnym miesiącu. Przecież wciąż jeszcze chodziłem do pracy i to na razie nie miało się zmienić. Obliczyliśmy z żoną, że korzystniej będzie zatrudnić sprzedawcę na część etatu. On miał handlować od dziesiątej do szesnastej, a potem my na zmianę resztę dnia do dziewiętnastej. Pracę postanowiłem porzucić dopiero wtedy, gdy sklep zacznie przynosić godziwy dochód. Na razie musiałem się jeszcze pomęczyć. Przyszli po dwóch dniach od otwarcia, zaraz po zmroku. Absolutnie nie wyglądali na czytelników. No chyba żebym miał w ofercie czasopisma tylko dla panów. Adrian, którego zatrudniłem, wspominał, gdy przekazywał mi kasę, że zaglądali rano i pytali o właściciela, ale zupełnie o tym zapomniałem, pochłonięty pracą.
– Całkiem ładny sklepik – zauważył ten niższy, szerszy w ramionach. – Sporo towaru.
– Dziękuję – bąknąłem, przeczuwając coś złego.
– Szkoda by było, gdyby ktoś to ukradł, nie? – mrugnął wyższy.
– Albo spalił – dodał jego koleś.
– Różne rzeczy na dzielni się zdarzają. Napady, wiesz pan, podpalenia, pobicia…
– To przecież bardzo spokojna dzielnica – zaprotestowałem. – Mieszkam tu od dzieciństwa i rzadko coś się dzieje.
Niższy spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
– Zawsze może się zacząć dziać, kumasz, wujek? – porzucił uprzejmość, z którą i tak wcale nie było mu do twarzy… Jeśli tę pooraną bliznami, tępą facjatę można w ogóle nazwać twarzą.
Przełknąłem ślinę, wziąłem głęboki oddech
– Przyszliście po haracz?
– Co za nieładne słowo! – oburzył się osiłek. – Pobieramy po prostu drobną opłatę za ochronę.
– Opłatę? To znaczy ile? – zapytałem lekko drżącym głosem.
– Na początek osiem stówek.
Odetchnąłem z ulgą. Na odczepnego mogłem miesięcznie tyle dać. Jakoś sobie poradzimy. Lepiej zapłacić, niż mieć problemy.
Ale typ dorzucił po chwili:
– Co tydzień.
– Słucham?! – przeraziłem się. – Przecież to majątek! Księgarnia w ogóle nie przynosi wielkiego zysku, a ja w dodatku dopiero zaczynam. Panowie, zlitujcie się!
– Mój dziadek mawiał, że jak się ma na konia, trzeba mieć też na bat – pochwalił się znajomością mądrości ludowych wyższy bandzior.
– Właśnie. Osiemset to nie jest wiele. Spytaj tych od restauracji, ile muszą odpalać za ochronę. Chcemy tak mało, bo jesteś nowy, a bajzel z papierami to nie knajpa. Doceń nasze dobre serducho.
Milczałem, porażony perspektywą takich opłat.
– I słuchaj, wujek – dodał.– Jak poleziesz do psów, żeby przykonfidencić, to my wiemy, gdzie mieszkasz, do jakiej szkoły chodzą twoje dzieciaki, i którędy urocza żonka wraca do domu. Chyba nie chcesz, żeby coś im się stało?
Wyglądał, jakby moje kłopoty bardzo go cieszyły
Zrobiło mi się słabo. Na pytanie, czy się zgadzam, mogłem tylko niemrawo skinąć głową. Właściciel konkurencyjnej księgarni zjawił się kilka dni później.
– Byli już? – zapytał. A kiedy uniosłem brwi w udawanym zdziwieniu, strzepnął niecierpliwie ręką. – Na pewno byli! Przecież przychodzą do wszystkich. Dużo zażądali?
– Wychodzi około czterech tysięcy miesięcznie – zrezygnowałem z udawania głupiego.
Pokiwał głową.
– To i tak nieźle. Ale spokojnie, jak się przekonają, że sobie pan radzi, podwyższą stawkę.
Podejrzewałem, a nawet miałem pewność, że nie przyszedł mi współczuć, tylko napawać się moimi problemami.
– Uprzedzałem, że wyskoczą dodatkowe wydatki – stwierdził z krzywym uśmiechem, potwierdzając moje przypuszczenia.
– Spokojnie, poradzę sobie – wycedziłem. – Jeszcze wyjdę na swoje. Interes bardzo dobrze się kręci.
Oczywiście kłamałem. Chciałem podrażnić tego obłudnie współczującego faryzeusza. Niech sobie nie myśli, że tak łatwo mnie wykurzą jacyś bandyci. Tyle że po dwóch tygodniach byczki powiadomiły o podwyżce.
– Biznesik podobno dobrze idzie – rzekł ten niższy. – W takim razie podniesiemy opłatę. Niedużo – uniósł łapę, żeby mnie uspokoić. – Tylko o dwie stówki na tydzień. Dasz radę, wujek, nie?
Potrząsnąłem głową.
– Obawiam się, że mnie to zabije – odparłem szczerze. – Już ledwo ciągnę przy dotychczasowej opłacie. Jeśli będzie więcej…
– Nie jęcz, wujek! – napomniał mnie bandyta. – Nie lubimy jękolenia. A najbardziej nie lubi tego nasz szef. Jak cię nie stać na ochronę, nie prowadź interesu! Wszyscy dookoła dają, ile trzeba, i nie jęczą.
Postanowiłem spotkać się z szefem bandytów
Rzeczywiście, widziałem raz czy dwa, jak osiłki podobne do tych dwóch wchodzą do niedaleko położonych restauracji i sklepów, po czym dość szybko wychodzą. Nic innego, tylko zbieracze „opłat za ochronę”. Zastanawiałem się, czy są równie pazerni i chamscy jak ci moi. Pewnie tak… Po kolejnej podwyżce, tym razem o pięćset złotych tygodniowo, miałem dość. To nie wyglądało już na zbieranie haraczy, ale na celowe wykańczanie mnie. Czy ten ich szef nie miał rozumu? Sądził, że księgarnia to kura znosząca złote jaja?
– Nie poradzimy sobie – powiedziałem do żony. – Muszę coś zrobić, inaczej nie przetrwamy. Trzeba przecież spłacać kredyt, rezerwy się kończą, a tylko patrzeć, jak ci durnie zażądają dwóch tysięcy!
Żona miała łzy w oczach. Ona także liczyła na to, że z czasem będziemy mogli całkowicie poświęcić się pracy na swoim.
– Co chcesz zrobić? – spytała. – Przecież nie pójdziesz na policję ani nie kupisz pistoletu i nie zastrzelisz wszystkich jak jakiś Rambo.
– Muszę porozmawiać bezpośrednio z tym ich szefem – westchnąłem. – Może uda się go przekonać, żeby tyle nie zdzierał. Poza tym, nie wiem, czy ci goryle sami nie podnoszą kwoty, żeby sobie dorobić na boku. Jeśli tak, na pewno mu się to nie spodoba.
– Daj spokój – przestraszyła się. – Chcesz pertraktować z bandziorami?
– Inaczej zabiją moje marzenie – odpowiedziałem twardo. Byłem naprawdę zdeterminowany.
Kaszana wyglądał jak typowy dresiarz z ogolonym łbem. Tyle że nie miał na sobie dresu, tylko drogie spodnie i równie kosztowną marynarkę. Próbował się robić na biznesmena, ale nawyki z czasów, kiedy był zwykłym „chłopakiem z miasta” przeważały. Bo rękawy eleganckiej marynarki podciągnął, jakby miał na sobie bluzę dresową, ukazując światu barwne tatuaże na przedramionach.
– Czego dusza pragnie? – zwrócił się do mnie. Siedział przy stoliku w drogiej restauracji. Podobno należała do niego i do jego wspólnika, niejakiego Banana. – Tylko szybko, chłopie, bo nie mam czasu na pogawędki. Tu się interesy robi.
Nie było wcale łatwo się do niego dostać. Właściciel kawiarni położonej po przeciwnej stronie ulicy starał się mnie nawet zniechęcić.
– Niech pan da spokój – przestrzegał. – Z Kaszaną jeszcze nikt nie doszedł do porozumienia. Trzeba płacić, ile żąda i cieszyć się, że zdziera tyle, żeby nie zabić interesu.
– Ze mnie już łupie chyba niewiele mniej niż z pana. A zyski mamy raczej na różnych poziomach.
– Dziwne – pokiwał głową mój rozmówca. – Dziwne, że w ogóle kogoś przysłał do interesu, który się dopiero założył. Z reguły czeka chociaż parę tygodni.
– No! – popędził mnie boss. – Co tak zaniemówiłeś, człowieku? Jaką masz do mnie sprawę?
Wziąłem głęboki oddech.
– Panie… – zacząłem i nagle zdałem sobie sprawę, że nie wiem, jak się do niego zwracać. A nuż się obrazi, jeśli pojadę po ksywie?
– Kaszana, Kaszana – zarechotał, domyślając się moich rozterek. – Wszyscy tak na mnie mówią, jestem przyzwyczajony.
– Panie Kaszana – zacząłem. – Niedawno otworzyłem księgarnię niedaleko starego miasta i…
Opowiedziałem mu w krótkich słowach o wizytach jego wysłanników. Kiedy skończyłem, mafioso zmarszczył czoło, co wyglądałoby może komicznie, bo poruszyła mu się przy tym cała skóra na głowie, ale mnie nie było do śmiechu.
– Radek! – wezwał niewysokiego, ale mocno napakowanego mężczyznę po trzydziestce, którzy przysłuchiwał się naszej rozmowie. – Przypomnij mi, od kiedy zajmujemy się takimi bździnami jak księgarnie?
– Praktycznie wcale – wzruszył ramionami ten cały Radek, pewnie prawa ręka szefa do spraw finansowych. – Ile taki księgarz może zapłacić? Parę stówek? A i to nie zawsze, bo interes z książkami jest cieniutki.
– Właśnie – Kaszana spojrzał na mnie uważnie. – Po taki szmal nie opłaca mi się nawet wysyłać chłopaków. A już na pewno nie przyszliby zaraz po otwarciu sklepu.
Byłem nieco zdezorientowany
– To kto ode mnie ciągnie pieniądze? – spytałem bezradnie.
– Tego trzeba się będzie dowiedzieć – powiedział twardo boss.
– Ktoś nam włazi w drogę? Ciekawe, kto jest taki głupi.
Milczał przez chwilę.
– Dobra, kiedy przychodzą? – zapytał, wyciągając komórkę.
– W czwartki po osiemnastej.
– To w czwartek sprawa się wyjaśni – obiecał i zakończył audiencję.
Kiedy wróciłem do domu, żona odetchnęła z ulgą. Zrobiła mi zaraz herbatę z rumem i kazała sobie wszystko opowiedzieć.
– Czyli oddaliśmy mnóstwo pieniędzy nie wiadomo komu – podsumowała, kiedy skończyłem.
Pomagier Kaszany, zwany Radkiem, pofatygował się do mnie osobiście w piątek po południu. Wszedł w obstawie dwóch osiłków, przy których ci, którzy brali ode mnie haracz, mogli się wydawać wręcz mikrusami. Ledwie się to towarzystwo mieściło między regałami.
– Wszystko jasne – oznajmił Radek. – To konkurencja chciała pana wykończyć.
Wytrzeszczyłem na niego oczy.
– Jaka konkurencja?
– Ten księgarz z W.. Uznał, że jak pana przyciśnie, pozbędzie się pańskiej księgarni. Wynajął dwóch gości, żeby udawali naszych ludzi i zaczęli z pana ciągnąć szmal. On im płacił parę stówek miesięcznie za usługę, a to, co wyrwali tutaj, brali dla siebie. Kazał im brać coraz więcej, ale bardzo stopniowo, żeby nie budzić podejrzeń.
– To dlatego przychodził mnie podpytywać, jak sobie radzę z haraczami. A ja, głupi, za każdym razem kłamałem, że nie grozi mi bankructwo. Żeby go podenerwować.
Radek uśmiechnął się.
– Ale też sami ci chłopcy na własną rękę żyłowali stawkę – powiedział. – Idioci, swoją drogą. Wykończyliby pana dość szybko i stracili dwa źródła zarobkowania. Gdyby pana nie wkurzyli, dowiedzielibyśmy się o ich procederze dopiero za jakiś czas, o ile w ogóle.
– Forsy oczywiście nie zwrócili – mruknąłem.
– Nie próbowaliśmy jej od nich wydobywać – odparł.
– Bardzo dziękuję za pomoc – powiedziałem z wdzięcznością.
Radek machnął lekceważąco ręką i odszedł. Wciąż nie mogę uwierzyć, że ktoś może być aż tak mściwy.